SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2006: Pop

29 grudnia 2006



Rekapitulacja roczna 2006: Pop

Dooobraaa, przechodzimy od razu do sedna. Nie będę się rozwodził nad plotkami ze świata showbizu i rozrywki, bo od tego są odpowiednie pisma, portale i programy. Pominę zatem donosy o tym, że dwie znane blond wokalistki wspólnie imprezują, a paparazzi fotografują ich miejsca intymne, bo niby co nas to obchodzi, prawda? Zostawmy to szmatławcom, ok? Przecież kto by się zajmował takimi sprawami, skoro jest tyle dobrej muzyki. Ha ha ha. Innym śledczym pozostawię również kwestię sprzedaży płyt w mijającym roku. Jakieś przekrojowe podsumowania o milionach egzemplarzy, to nie dla mnie. I dlaczego, wytłumaczcie mi, miałbym się zastanawiać kim do cholery są Rascal Fratts. Jakim tematom poświęcę zatem poniższe tysiące znaków? Cóż, spróbuję wyklarować jakieś wnioski odnośnie teraźniejszej kondycji popu, bazując przy okazji na weryfikacji obietnic, które sobie w poprzednich rekapitulacjach składałem hucznie oraz na omówieniach konkretnych wydawnictw, jakie się od poprzedniego odcinka ukazały. Rzucę też okiem na garść interesujących singli z 2006, które nigdy nie doczekały się w serwisie osobnego omówienia, a w przeciwnym wypadku uleciałyby na zawsze z mojej pamięci. Gdzieniegdzie zapytam o los gatunku w roku przyszłym, a na zakończenie dokonam oczywiście obligatoryjnych reasumacyj.. yy.. właśnie. Zapraszam.

* * *

Patrząc wstecz na wcześniejsze artykuły z tej serii, pragnę wpierw parokrotnie jęknąć z zawodu. Czyli rozczarowania. Rihanna – okazało się, jak prorokowali sceptycy, że całe halo wzięło się tylko z sampla Soft Cell i na tymże loopie się skończyło. Pipettes: wszystko już zostało powiedziane, że każdy numer taki sam i się zlewają; za dwa lata nikt nie będzie kojarzył tej nazwy? No, może zostanie sympatia do blondynki bez okularów. Coś tam świrowałem o singlu Shaznay (w remiksie by Phones Volt jak się okazuje) sprzed 2 lat w antycypacji All Saints, które zaiste wróciły i choć kawałek "Rock Steady" (wykorzystujący obecną modę na obróbkę bitu reggae w podkładzie) był drobnym hicikiem, to w rywalizacji z takimi Girls Aloud czy Sugababes (obie załogi dziewcząt wypuściły składaki best-of i obie doczekały się oceny 8.5 na PFM, zresztą w kompilacyjnej recce!) nie mają szans, bo "ty stara dupa jesteś" i myślę, że za 50 lat młodzi chłopcy będą nosić w komórce klip "Never Ever" raczej. Niezrozumiałe są dla mnie pochwalne głosy o płycie Beyoncé B'Day. Poza "Deja Vu" żaden numer nie kopie, a już następne single jawią się lekkim nieporozumieniem. Potencjał nadal nie spełniony muzycznie, za to wizualnie jak najbardziej, konsekwentnie wymiata.

O, i w tym miejscu mała dygresja – sugerowałem autorce felietonu o teledyskach, żeby uwzględniła specjalną kategorię – "nagroda dla najseksowniejszego klipu". Nie zgodziła się, trudno, więc ja nadrobię ten brak i może powiem, że to co się dzieje niedawnymi miesiący w teledyskach Pussycat Dolls trochę przechodzi ludzkie pojęcie. I z góry uprzedzam, że jestem obiektywny, bo na ich pierwsze dwa klipy wzruszałem ramionami, a ta główna niunia pozostawała mi obojętna całkowicie. Później zaś przyszły te trzy filmiki i perspektywę znienacka zmieniłem (tradycyjnie, w każdym odcinku wyrywam jakieś gorące linki):

1. "Buttons" (ze Snoopem) – ej co się dzieje od 1:34 do 2:12?
2. "I Don't Need A Man" – to jest w ogóle jakiś ideał estetycznego, zmysłowego i kuszącego przedstawienia kobiet, nie skomentuję zwłaszcza takich cudeniek jak 0:56 czy 1:20.
3. "Wait A Minute" (z Timbalandem) – postać chłopczyka na 1:43!

Fajna trylogia, co? Ta lasencja frontwomanka, Nicole Scherzinger, wydaje generalnie w marcu 2007 debiut pod własnym nazwiskiem, także więcej dobrego przed nami. A Fergie to guilty pleasure wśród dup, skoro już o popie mowa. Ok, wracamy do narracji przewodniej. Co jeszcze ze zmarnowanych szans? Ach, Justin. Justinowi poświęćmy nawet parę zdań. Sensacyjny sukces FutureSex/LoveSounds w środowiskach niezal wziął się imho ze stopniowego przekonywania się tej "społeczności" do "ambitnego" commercial popu. Akurat ten krążek znalazł się o właściwej godzinie na właściwej ulicy, bo artystycznie nie ma on nic wspólnego z kreatywnością, poza może sekwencją w której "My Love" wypływa z intra. Bity Timby są kompetentne i rasowe, ale powiewów geniuszu brak, a na Justified Pharrell ocierał się o nie co chwila. Jednocześnie sytuacja jest patowa, bo Justin jest dobrym wokalistą i stał się nagle ambasadorem r&b/popu w świecie gitar, więc akurat mi ciężko go odsądzać od czci i tak dalej. Chociaż jak się zastanowię, to lawina już ruszyła i nawet moja krytyka jej nie zatrzyma; zatem: duet taki jak -baland/-berlake stać na wiele, wiele więcej i nie ma co się zmuszać do doznawania skoro nie powala, dzieciaki.

No to jeszcze akapicik o pannach. Kelis nowa to nieporozumienie dla mnie. Ambiwalentnie postrzegam Lily Allen, która zachowuje się tak niezobowiązująco i jest taka niewinna, że wybaczyć jej można filler, zwłaszcza jeśli czołowe numery się podobają. Nic nie wybaczę Nellie McKay, bo to jest wielka artystka, a nie jakaś modna kicia na jeden sezon. Nic nie wybaczę też Gwen Stefani, bo jodłuje. Natomiast do najsłabszych zjawisk roku zaliczyłbym niejaką KT Tunstall. Nie wiem o co cho – wczesna Sheryl Crow była lepsza. Dość niezręczną sytuację mam z Brooke Hogan: obleśne, że to córka Hulka Hogana, ale Scott Storch tam jej zrobił kawał porządnej i nowoczesnej (!) komercyjnej płyty, ain't no jokes, AIN'T NO JOKES. Paula DeAnda za młoda jeszcze na Heroda (w sensie na równy longplay), Jamelia stała się strasznym słabeuszem (wciąż mi w uszach dźwięczy jej "Superstar" jak idę po centrum handlowym, ale to odległa przeszłość), a Janet Jackson częściej niż w studiu nagraniowym bywa zapewne w u chirurga plastycznego, co odbija się na jakości jej śpiewu, aczkolwiek podkładziki ma nadal spoko. Że tylko biadolę? Bzdura. Nie wiem kim jest niewiasta o imieniu Amel Larrieux, ale muszę się bliżej przyjrzeć i dowiedzieć, ponieważ fragmenty jej Morning zwiastują mocne rzeczy w subtelnym, multietniczno-zainspirowanym soulu.

Wikingowie na start! Snook: single najlepsze, a potem materiału brakuje i samym bossostwem się zwycięstw dziś nie odnosi (gratulacje za nagrodę MTV). Robyn wydała EP-kę żeby się popromować za wielką wodą – konkretna z niej babka, a kameralna wersja "Be Mine" urocza, ale płytka nic nie wnosi ogólnie. Zobaczycie za to jak wyrośnie kiedyś potężna diva mechanicznego popu z Amy Diamond, na razie tylko gwiazdki teen-popu której słuchają niezal-pedofile (dziecko ma co, 10 lat?), ale producenci z kraju Tre Kronor tam dbają o dopieszczone w drobiazgach studyjne zaplecze, a kanciaste hooki się nie mylą. I szybki skrót z sekcji resztoświatowej: Los Amigos Invisibles to kompletnie zwariowana, eklektyczna i wielobarwna pop muza z Wenezueli, i to nie tylko tegoroczne Super Pop... wymiata w sumie; a udanie zadebiutował też solowo Darkel, czyli koleś z Air. Phoenix są już bardziej (indie)"rock" niż "pop", lecz to właściwie jedyne co mogę im zarzucić, bo spisali się na medal. Intrygującym zjawiskiem nazwałbym zaś niejaką Nadiyę, francuską power-solistkę uzbrojoną w armię nietuzinkowych tricków produkcyjnych, ale gdy zaczyna udawać Furtado, to wychodzi jej to na gorsze.

Uwielbiam klasycznych Pet Shop Boysów, ale nowa płyta nadrabia bardziej wizerunkiem i designem, niż zapada w pamięć ze względów na przykład melodycznych. Nudne, ale solidne. Z kolei tylko nudni (jak sto) są Scissor Sisters, choć w wersji live zapamiętałem ich jako serdecznych imprezowiczów z pozytywną energią. Szkoda, że nowy album obnaża niedostatki songwriterskie. Takiego problemu nigdy nie mieli Jamiroquaie, co udowadniają na kompilacji mega singli. A zadatki na nowego Jay Kaya ma niejaki Nate James, gdzie też słówko szepniemy niedługo, bo choć Set The Tone jawi się dość trywialne w obejściu, to możliwości ci u gościa dostatek, zobaczycie. Ratatat ma sofomora: jak debiut; słabsze. Wspomniana wyżej Robyn gościła też na albumie Basement Jaxx, który zaliczyłbym do kategorii "pół-zawód-pół-zajebiste". W sensie całość za długa, ale highlighty trzepią po łbie jak za dawnych lat. Te, cwany gapa, Ne-Yo... Sprytnie zagrał kolo. Wypuścił 2 urocze single r&b, lecz na albumie dominuje monotonia atmosferyczna. Tyle tylko, że prawdopodobnie wtedy juz ma was – nastoletnie dziewczynki – w dłoni, bo kupiłyście jego płytę. Cwaniak.

Wreszcie kącik starszych panów (i pań!). Przez pół albumu 3121 wydaje się że Prince zrobi wszystkich w konia i wydał płytę listową. Finalnie werdykt nie jest tak entuzjastyczny, ale to i tak przyjemna i staranna kolekcja z elementami zaskakująco świeżymi i "na czasie" (przyjdzie "czas" zając się tym dokładniej), jego najlepsze dzieło od czasu Love Symbol (orzekli zgodnie fani, i nie sposób mi się nie zgodzić). Donald Fagen normalnie urządził se kambek z materiałem który na oko wydaje się na poziomie Nightfly! Przynajmniej momentami. Mam nawet lepszą informację – Lindsay Buckingham robi dokładnie to samo, ale dywersyfikuje swoje działania, zahaczając o folkowy fingerpicking i jakieś wręcz eksperymenta. To ci dopiero. I moje przypadkowe odkrycie – "Lovely Day", singiel z nowej płyty Diany Ross. Wiadomo, buahaha, ale sprawdźcie se sami jakie śliczne. Dziwne: zajebiste to, a nigdzie nie napotkałem.

* * *

A teraz hasłowe "Z Archiwum Alberta Wowry", a raczej z archiwum porcysowych playlistów, do których nigdy nie doszło, choć były takie plany. A więc odrzuty z grafiku, oddajmy im teraz to, co oni nam, yy.. Ta. Robbie Williams i "Lovelight" [7.0], czyli usilne starania gamonia Robbiego o aplauz na Porcys za pomocą DaftPunkowego groove electro, które przeradza się w klawiszowy chorus udowadniający że moje dawne analogie z Phoenix były strzałem w dwudziestkę. Fray, "Over My Head" [7.0], cieszy mnie że ktoś pamiętał o tej pieśni, bo jej łzawa kiepskość to tylko złudzenie: otóż na początku roku już wskazywałem tam niepodważalne wartości typu ładny motyw prowadzący. Ashley Monroe to miłe dziewczę i ma ładne emo-country "Satisfied" [5.5], a że zwykle te rejony jawią się wiochą, to z komplementem podchodzę.

Envelopes i ich "Free Jazz" [5.0] to coś jak skoczne i radosne Life Without Buildings z absurdalną próbką węgierskiego. Dixie Chicks – "Not Ready To Make Nice" [4.5], hm, dziwna sprawa, jakiś balladowy country band robi tu epickość na skalę dramatu Clarkson w "Since U Been Gone"; WTF na zbliżoną skalę (choć mierny i mniej popularny). O przeciętnym "Cheryl Tweedy" Lily Allen [4.0] (b-side "Smile", gdzie Lily przyznaje, że chciałaby wyglądać jak Aloudka) już mówiliśmy z kolegami, że Lily i Cheryl dopełniają się jak ying i yang – pierwsza na dzień, druga na n... Ups. Prototypes, "Je Ne Te Connais Pas" [3.0], francuski feministyczny disco-punk, e? I tyle. Od 2007 spróbuję te odpady singlowe gromadzić na boku i potem może jakiś feature się zbierze. "Playlist: Rezerwa"? Hehe. A o najlepszych singlach dowiecie się już niebawem, a było tego W CHUJ, zaręczam.

* * *

Dotarliśmy do uroczystego rozdania Oscarów, z tym, że wpierw objaśnię sprawnie moje zasady. Otóż uważam, że o bandach w rodzaju J-Boys, Knife, Phoenix i innych takich to możecie się dowiedzieć z rekapitek niezalowych, bo one tam też podpadają. (Zosia nawet chyba do Elektroniki uwzględniała coś, Marcin do Skandynawii etc.) Skoncentruję się więc na definicji popu jako zjawiska muzyki albo mainstreamowej/komercyjnej albo też inkorporującej r&b. Jazda jazda:

10 John Legend: Once Again
Ballady ze smakiem i ciepłem bożonarodzeniowym oraz świetne single "Save Room" i "Heaven".

09 Hil St. Soul: SOULidified
Klasyfikujemy tu sobie tę grupę jako niezal-Destiny's Child czy niezal-TLC.

08 Christina Aguilera: Back To Basics
Nierówna i za długa, ale za CD 1 super szacun, no i ta sesja dla "GQ", mmm. (Żartuję, doceniam ambicję artystyczną, serio.)

07 Ciara: The Evolution
Głos tej siksy (21 lat) to naprawdę worthy addition to the history of black female vocalists. Plejada mistrzów konsolety i Ona pokazująca język niedowiarkom.

06 Jessica Simpson: A Public Affair
Moja nowa idolka. Więcej w recce.

05 Nelly Furtado: Loose
Gdyby nie to pedalskie, łzawe smęcenie pod koniec... Gdyby piątka na otwarcie nadała ton całości... Nie wiadomo co by się stało, w skali globu.

04 Choklate: s/t
Dziewczyna o pseudonimie "czekolada" dokonuje czegoś niezwykłego i wyczesuje soulowy krążek roku z naturalną, wilgotną instrumentacją i pozbawiony jednego wypełniacza! Stay tuned!

03 Girl Talk: Night Ripper
Równie ważny muzycznie, co popkulturowo, koncept Grega Gillisa niejednemu dostarczył większej frajdy niż stos oryginalnych kompozycji z których gościu korzystał. Czy doszliśmy do przepaści za którą są już tylko mash-upy? Oby nie!

02 Cassie: s/t
Być może to zakamuflowana nauczka dla Beyoncetek, Xtin i Ciar tego świata: wirtuozeria i potęga wokalna prowokują do przesadnych popisów, którym potem podporządkowana jest treść. Cassie ledwo co cichutko nuci i chyba w tym tkwi tajemnica. Wciąż nie ogarniam, ale fruzia rąbnęła nas najlepszym dziełkiem r&b – nie roku, ale (póki co) dekady.

01 Paris Hilton: Paris
Regularnie spotykam się z zapytaniami – często od obcych ludzi – "czy płyta Paris naprawdę ci się podoba, czy to tylko żarty?". Come on, muzyka jest najświętszą z dziedzin, jak mógłbym z takich spraw żartować? Mój egzemplarz Paris przez wiele miesięcy wędrował po odtwarzaczach redakcyjnych kolegów, przekonując ich jak niesłusznie ignorowany to album. Gdy do mnie wrócił, włączyłem i miałem tylko dwa krytyczne spostrzeżenia: preferuję pierwszą, "eksperymentalną" część od drugiej, "teen-popowej" oraz "Jealousy" jest siedem razy za krótkie. I z pretensji to by było na tyle.

Borys Dejnarowicz, grudzień 2006

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)