SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja roczna 2006: Folk/alt-country
18 grudnia 2006

Rekapitulacja roczna 2006: Folk/alt-country
To mógłby być dobry rok. Oczekiwane mniej lub bardziej wydawnictwa wydali: Oldham, przede wszystkim. Mniej lub bardziej dobre, ale świetne dość i numer jeden w swojej klasie. Newsom nieco podobnie, idąc jednak własną drogą w kilkupoziomowy fortune telling, Milk-Eyed Mender zostawiając lepszym i lokując się na drugiej pozycji 2006. Najlepsza (słyszałem) dupa niezal piosenki Cat Power dalej swoje, pijaczka jedna, niecnie wykorzystawszy niewinność chłopaków z "Timesa" zwierzeniami o xanaksie i alkoholu w tle, wyliftowała sprzedaż do nawet 100 tysięcy egzemplarzy prawdopodobnie. Dlaczegóż by miała nie wyliftować. A ile zassano! Oby na zdrowie chociaż jej wyszło, bo może wpłynąć demoralizująco na młodych fanów: zamykanie się na tydzień w pokoju z drogim alkoholem, precyzyjnie zaprojektowanymi środkami farmakologicznymi i Milesem Davisem na repeacie nie wygeneruje niestety żadnego lepszego wzorca, niż dotychczasowe. Dziewczyny, nie rozmawiajcie z dziennikarzami. Miejsce trzecie.
Inne jakieś:
Decemberists słabe.
Califone słabe, słabsze niż Houellebecq prozą.
Reedycja kilku nażywych kawałków Animal Collective doszła do wykonania. Kupujcie Hollinndagain na kilogramy, kiedyś to rarytas i oop był. Teraz czwarta z kolei wśród najlepszych jakościowo na roku.
Grizzly Bear też słyszałem, nie chcę wiedzieć co jeszcze urodzi freakfolk. Plus za Dźwięki Petów, niewystarczający jednak. Pozycja dziesiąta z litości.
Jenny Lewis with The Watson Twins. Bliźniaczki chyba ładne, korzenie w postmodernie się tu obtacza.
Espers II. Wiadomo, ćpanie i okultyzm. Szóste.
Shut Up I Am Dreaming Sunset Rubdown dobry przejaw kreatywnego, słabego songwritingu. Z przesłaniem.
Arab Strap rozpadli się w końcu. Beth Orton i Neko (z siódmym) na szczęście nie.
Edwin McCain, znany z nieustępliwości, trwa. W 2006 akurat też.
Loose Fur. Dreamteam amerykańskiego smęcenia. Wrócił i trwa.
Drive-By Truckers A Blessing And A Curse poziom trzyma jak wciąż, ósma pozycja. A Bruce Springsteen? Neil Young? Bob Dylan? Do starszyzny.
Nieboszczyk Johnny Cash za to: American V: A Hundred Highways, doceniono, przyjęto z szacunkiem. Piątka zasłużona, albo i dużo więcej.
Jessica Simpson, pani, która poszła w pop.
Juana Molina muzyka relaksacyjna do kolekcji VCD "Pani Domu".
Lambchop, legenda legendarnego ujęcia jęków Nashville materiałowo osłabła. Co zawodu nie oznacza, bo miłość i hardkor, maski i RP. Potwierdzili co mogli że pozycja dziewiąta.
Bert Jansch, legendarny psych-bard o którym nikt nie słyszał, dzięki litości Drag City kolaboruje z Orton, która solowo osłabła, i Banhartem, który 2006 poświęcił (słusznie całkiem) na lans, hajs, koks i dziwki (nie, żebym nie darzył szacunkiem Cibelle).
Josh Rouse z płytką dla dojrzałych doktorów nauk społecznych i medycyny nie mieści się, ale uprzedzono mnie do nudności. Na własną odpowiedzialność zbiorową.
Alan Jackson (kolędy i normalne).
NIE MA PISANIA, NIE MA O CZYM.
Devendra słynny Banhart zaangażował się w akcję promocyjną Dom Perignon, nagrał ponownie słynną piosenkę o dziewczynie, szampanie i diamentach pod, za co zyskał nieupadły poklask.
Wysoko wymieniony Bonnie "Prince" Billy z kolei postanowił wykorzystać możliwości socjomarketingu medialnego dla własnych potrzeb swoich. Skumał się z Neilem Hamburgerem, został komikiem, grywa w filmie. Komercjale dobre, klip do "Cold & Wet" również. Jest też wywiad przeprowadzany przez Hamburgera, w którym Bonnie głównie siedzi, pali bata z czyścicielem basenu, odpowiada na straszne pytania i robi z siebie widowisko. Trwa wszystko godzinę, ale warto.
–Mateusz Jędras, grudzień 2006