SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2006: Avant / Experimental / Prog

26 grudnia 2006



Rekapitulacja roczna 2006: Avant / Experimental / Prog

Brasilia nie była do końca wymysłem Kubitscheka. Plany przeniesienia stolicy Brazylii w głąb kraju były zapisane w konstytucji już wiek wcześniej. Miało to przyspieszyć rozwój zacofanego interioru. Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych znalazł się w końcu człowiek na tyle odważny/szalony/zapatrzony w siebie by wznieść od zera stolicę wielomilionowego kraju na środku pustkowia, w architekturze panowała moda na modernizm. Projekt urbanistyczny Lúcio Costy rozpiął plan miasta na dwóch głównych osiach nadając mu kształt przypominający ptaka. Rewolucyjne założenia urbanistyczne podzieliły miasto na strefy podług funkcji. Wszystko to zostało połączone siecią dróg i autostrad zaplanowanych tak by nie wymagały użycia sygnalizacji świetlnej. Architektura w znakomitej części była dziełem Oscara Niemeyera. Wzniesiona w duchu Le Corbusiera cechowała się monumentalizmem osiągniętym przez brutalną dominację prostych brył, ostrych linii i łuków tworzonych jakby jednym zamaszystym ruchem, przy równoczesnym zafiksowaniu w kierunku funkcjonalności, utożsamianej przez cytat "dom to maszyna do mieszkania". Wyszło miasto niezwykłe, piękne w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu, równocześnie kompletnie nie nadające się do mieszkania. Jak to? Ano, Brasilia pozbawiona jest ludzkiej miary. Dosłownie. Projekt zmarginalizował pieszych, w czasach jego powstawania łudzono się, że każdy będzie posiadał i poruszał się samochodem. Jak i w przenośni. Dogłębny funkcjonalizm i monumentalność pozbawiły miasto tradycyjnej przestrzeni agory, czyli miejsca spotkań, nawiązywania kontaktów międzyludzkich... a tak w ogóle to mowa o Fizheuer Zieheuer Ricardo Villalobosa.

Śmierć Dereka Bailey'a pod koniec zeszłego roku odcisnęła swoje piętno w postaci szeregu publikacji natury wspominkowej. Nic dziwnego, na zasłużony odpoczynek udał się jeden z członków zarządu gitarowej muzyki improwizowanej. Jak wieść gminna niesie, Pan Bailey przed swoimi koncertami lubił ucinać sobie drzemki by zaraz po przebudzeniu udawać się na scenę. Cóż, pozostaje życzyć słodkich snów.

Jeżeli już jesteśmy przy muzyce improwizowanej to niemałe zamieszanie wywołał krążek Keitha Rowe'a (czyli founding membera AMM, czyli szychy, czyli powołując się nań można zabłysnąć w towarzystwie) i Toshimaru Nakamury (czyli jednego z twórców sceny onkyo, czyli post-minimalizm, czyli zen, czyli również wskazany do namecheckowania na lewo i prawo) zatytułowany Between (morał z tego akapitu: namechecking kochani maturzyści, namechecking kluczem do bycia kulturalnym młodym człowiekiem). Dosyć powiedzieć, że jest to krążek awangardowy. Ba, nawet Awangardowy. Tu i ówdzie padają epitety, których ostatni raz używałem pewnie w jakimś szkolnym wypracowaniu zanim pojąłem, że lepiej być na nie bo wtedy wychodzisz na "myślącego samodzielnie" (to druga rada dla tegorocznych maturzystów nie mniej na serio niż poprzednia, poważnie). Istnieje również możliwość, że jest to krążek przeszarżowany, godny szeregu gestów w rodzaju puknięcia się w okolice czoła, wykrzywianiu ust w uśmiech politowania, czy też w końcu gromkiego i zhiperbolizowanego okrzyku "O RLY?!". Dwupłytowe wydawnictwo skupia się na eksplorowaniu przestrzeni dźwiękowych, które nasz mózg na ogół wycina, a jeżeli już odnotowuje, to jako zanieczyszczenia (coś jak delikatne szmery w słuchawkach jak przechodzisz przez bramkę magnetyczną w sklepie albo ledwo słyszalny odgłos lampy kineskopowej telewizora zaraz przed włączeniem, w każdym bądź razie nie chodzi tu o nachalne epatowanie hałasem, które to na dzień dzisiejszy nie jest już ani odkrywcze, ani elektryzujące (co nie oznacza, że nie pozwala na w miarę spokojne dotrwanie do emerytury paru gagatkom (trochę mi się rozwinęła ta dygresja, sorewicz). Jeżeli liczycie na jednoznaczny krok z mojej strony w kierunku apologetów (rada numer trzy: Słownik Wyrazów Obcych, bardzo wskazana lektura) tego wydawnictwa albo jego adwersarzy, to bliżej mi do tych drugich, chociaż jest tam parę magicznych momentów zatopionych w oceanie wylanym przez awangardowe lanie wody.

Jeżeli miałbym coś polecić, bez brudku wątpliwości pod paznokciem, z tego roku w dziedzinie akustycznej improwizacji to będzie to, jeszcze w miarę świeży, krążek Hisato Higuchiego Dialogue można posłuchać z oblubienicą albo z lubym przy kominku z ciepłym kakao albo inną herbatą z miodem w dłoni, połowica nawet się nie zorientuje, że uczestniczyła w finezyjnym akcie śrubowania waszego muzycznego ego.

W kwietniu odbył się festiwal Terrastock opatrzony numerem 6, ta przechodnia impreza ściągą amatorów psychodelicznego grania i sojowych kotletów z całego świata. Tegoroczny festiwal miał również akcent polski w postaci występu Karpat Magicznych (którzy oprócz pocztówek z wyprawy do USA przywieźli nowe, bardziej hałaśliwo-industrialne brzmienie czego dowodem – The Magic Carpathians & Lechistan's Electric Chair Mirrors). (Stan Tymiński polskiej psychodelii – Adaś Janicki jeszcze się w tym roku nie załapał, ale kto wie jaka czeka go przyszłość i co tam się kryje w tych legendarnych segregatorach.) Wśród albumów przeżuwających tę stylistykę najwięcej piany zbiły wydawnictwa: doszczętnie pojebany fiński free folkowy Avarus Vesikansi (termin freak folk należy zrewidować), również z modnej ostatnimi czasy ojczyzny Świętego Mikołaja transowo-krautockowo-organowy Shogun Kunitoki Tasankokaiku, Ben Chasny i jego Six Organs of Admittance The Sun Awakens, retro smakołyki z kuchni Comets on Fire Avatar oraz najmniej avant ale za to najbardziej słuchalny z tego wszystkiego, żeby nie powiedzieć że w ogóle taki normalny, kolektyw Tanakh Ardent Fevers. Ponadto niemały medialny poklask uzyskał nowojorski songwriter James Toth, kryjący się pod pseudonimem Wooden Wand, wydając w tym roku, w szerszym towarzystwie, płyty pod banderą Wooden Wand & The Vanishing Voice (niezłe) oraz Wooden Wand & The Sky High Band (słabe) plus garść CDR-ów pod różnymi innymi nazwam.

Tegoroczne noisy to między innymi propagandowo-medialny sukces duetu Wolf Eyes. Sprawdźcie zapis wspólnego koncertu ich i Anthony Braxtona Black Vomit – czyli the power of free jazz combined with seriously fucked up people from planet Gore. Nie no może trochę przesadzam, muzyka w znacznej części nie jest, aż tak nieprzystępna jak solowe dokonania Wolf Eyes, które zresztą można podziwiać/smakować/delektować się (tak to taki lekki sarkazm, ale tylko lekki) na tegorocznym Human Animal notabene docenianym nawet bardziej niż wspomniany wyżej wyłudzacz kasy. Do krążków szerzej komentowanych należy zaliczyć również Psychic Secession Yellow Swans.

Pozostając wśród jazgotu pora przećwiczyć rejony gitarowo-progresywne. Don Cab World Class Listening Problem – trudno nie zgodzić się z tytułem, co prawda tego typu zadanka każdy pilny słuchacz ma już obcykane, ale dobrze sobie poćwiczyć żeby nie wyjść z wprawy. Michał mówi Him Peoples, jako niższy szarżą nie wypada mi się nie zgodzić: "Ku chwale math-rocka Obywatelu Redaktorze Prowadzący! (ORP Michał Zagroba)".

Dziękuję Pawle. Od siebie zarzucę jeszcze paroma nazwami. Konwencja notatnikowa, ale może ktoś znajdzie swoje drużyny.

Z serii nieporozumienia: Alan Courtis Antiguos Dólmenes del Paleolitico ¬– członek formacji Reynols przedstawił zapis "procesowanych" dźwięków. Odbiór taki, że najpierw coś mruczy przez 10 minut, później ćwierka i nic z tego nie wynika. Także Inca Ore With Lemon Bear's Orchestra sranie jakieś improwizacyjne, głosy demoniczne, ptaki ćwierkają. Drone'y i jeszcze raz drone'y serwuje Phil Niblock. O Luke'u Dubois wspomnimy jeszcze w innym miejscu. Mono & World End's Girlfriend spłodzili coś co brzmi jak niezwykle rzewny recital smyczkowy. Dalej Rope Heresy, And Then Nothing But Tears, demoniczne opowieści w konwencji free/improv. Ale gdybym miał się zdobyć na ciepłe słowo, to przyznam, że w przeciwieństwie do wielu konkurentów to jest spójne i przemyślane. Co nie znaczy, że warte słuchania. I jeszcze Doubled Yellow Swans Global Clone no no, brzęczenie, wycie uu uu ale się chłopaki postarały. A no i R. Keenan Lawler budzący w ścisłym kierownictwie sprzeczne nastroje: dla mnie zerowe improwizacje na gitarze akustycznej, dla mojego bezpośredniego przełożonego: "ale nie ale nie ale nie! Michale! bo ja chyba zrozumiałem estetykę free-ragi na akustyczną gitarę, a ty nie". Nie wiem czy cały nurt quasi-klezmerski/panic-popowy ¬– Man Man, Sunset Rubdown, Parenthetical Girls etc. zaliczać do experimental, czy do indie, w każdym razie jest to słabe. Mudsuckers – gotycka prog-psychodelia. Mountains Sewn nie powtórzyło sukcesu artystycznego, powiedzmy Dorine Muraille.

Uzupełnijmy działkę post-rockową o Port-Royal Flares. Wrażenia z odsłuchu: pejzaże na poziomie Explosions In The Sky lub ( ) minus dwa plus jakiś oddalony ruski dialog który ma tu wynosić do metafizyki Young Team. Some Tweetlove Cafard Mondial podobnie. Później w ten deseń, choć na wyższym poziomie, stąd mieszane uczucia. Manyfingers Our Worm Shadow: (nie)hipnotyzujące pasaże gitarowe w duchu post-folk Espers, Clogs, Dirty Three. Troszkę analogicznie mrocznych, demonicznych pasaży dostarcza Talkdemonic, robiąc to w o dziwo świetnym stylu. Matinee Orchestra to z pozoru niewinne pop-tańce z instrumentacją folkową, coś pomiędzy Clogs i indie-popem, ale ukrywają pod skóra eksperymentacje. Sonicznie intrygujące, kompozycyjnie ładne. A Hawk And A Hacksaw, Matti nie wspomniał o tym folku bałkańskim przechodzącym w post-rock, tortury. Tussle na Telescope Mind konsekwentnie to co grali. A Japończycy? Na przykład I Dreamt Constellations Motohiro Nakashimy to jakieś strzępki gitary poddane przekwasom edycyjnym i polane jeszcze avant-popowym sosem w stylu Múm, podobne dania chyba sto milionów razy mam wrażenie jadłem. Wciąż, nieodparcie miłe wrażenie sprawia.

O noise dużo do powiedzenia nie mam. Moją uwagę zwrócił (na chwilkę) projekt Racoo-oo-on, strumień świadomości wokół motywów indie i noise w sosie lo-fi. Wspomnianemu Wolf Eyes nie należy się pochwała za Human Animal. O wiele lepiej czuję się w noise (lecz post-punkowym) grupa Uzeda. Słaba Unit Ama – strumień świadomości na bazie hałasu, post-punku, hardcore, free. Aha, i przykro mi, ale dla mnie ta koncertówka Animal Collective z 2002, wydana uprzednio w kilkuset egzemplarzach, a teraz wydana znowu, to blamaż. Wcisnę tu jeszcze projekt Octopus Project And Black Moth Super Rainbow The House Of Apples And Eyeballs – rzecz niby eksperymentalna, jednak melodie całkiem fajne i przystępne. Tegoroczne Beaches & Canyons próbowała spłodzić grupa Wasteland, chyba ze średnim rezultatem. Takoż Kayo Dot ze swoim free-prog-psychiem nie robi na mnie piorunującego wrażenia. Lapnoisowe kolaże z wokalami serwuje Lifeforce Trio. Tytuł enigmy roku wędruje do artysty ukrywającego się pod pseudonimem Prurient. Sądzę, że jego płycie należałoby poświęcić parę głębszych słów przy innej okazji.

Ophiuchus Butterfly zatytułowane jest dzieło jazzowego gitarzysty Liberty Ellmana. Lepszy jazz Copperopolis Charlie Hunter Trio. Max Richter to bardziej sofciarski zawodnik, ale warty polecenia również. O Stańce, Colemanie w innych rekapach, o Royu Hargrove w brudnopisie (po publikacji autor został uraczony wcześniejszymi krążkami tego artysty i wbrew opiniom niektórych Nothing Serious nie jest ponoć szczytowym osiągnięciem jazzmana). Matthew Shipp to już stara sprawa z początków 2006. Nomo właściwie parajazz.

Ze śpiewaczek mamy Azitę, która leciutko rozczarowuje. Mamy też nową Bailiff, ale nie pokazała ona za wiele. Z kolei wyobraźcie sobie panią Jessikę w wersji ekstremalnie nudnej i długiej i macie Electrice Christiny Carter. Evangelista weteranki Carli Bozulich to prawdopodobna gratka dla fanów klimatów post-swansowych, bo chociaż rozedrgane tło impro-gotyckie brings to mind różne Badgerlore'y, Blithe Sons, Charalamabides laska prezentuje się demonicznie, niczym Jarboe. Bardziej w stronę ambientu podąża promujący na gigach w Polsce swój album Leafcutter John. Intrygujące momentami.

Skoro już przy ambiencie – obrodziło w tym roku jak cholera, najlepsze macie poniżej, a z tych spoza topu, ale również godnych uwagi: Peter Wright Red Lion, fragmenty rozległych ambientowych pejzaży Helios porywają, dla bardzo wytrwałych nieco słabszy Caretaker. Feedle dla miłośników ambientu slo-corowego. Pan Basinski pokazał się w tym roku: Garden Of Brokenness to jeden loop pianina przez godzinęm, a Variations For Piano And Tape... cóż, znowu oddam głos koledze: "Koleś jest nietykalny. Serio. Nie że arcydzieła, tylko że słowa złego nie mogę. Oryginalność jego metody z rozpadaniem się tekstur" oraz "Basinski wiesz płyty z tych, z którymi nie można polemizować jakby. Że koleś elegijnie wyraża schyłek cywilizacji i co mi pan zrobi, nie da się skrytykować.".

Teraz najlepsi (kolejność alfabetyczna):

Belong October Language
Don Caballero World Class Listening Problem
Chihei Hatakeyama Minima Moralia
Tim Hecker Harmony In Ultraviolet
Him Peoples
Benoit Pioulard Precis
Psychic Ills Dins
Triosk The Headlight Serenade
Bill Wells & Maher Shalal Hash Baz Osaka Bridge
Keith Fullerton Whitman Lisbon

Paweł Nowotarski & Michał Zagroba, grudzień 2006

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)