SPECJALNE - Rubryka
Rekapitulacja 2016: Najgorsza muzyka
19 grudnia 2016Mamy końcówkę roku 2016, z tej okazji, zanim korek od szampana rozbije bogu ducha winną lampę, musimy przedstawić państwu nasz mały projekt podsumowujący nieprzerwaną obserwację tego, co działo się przez te 12 miesięcy w ukochanym przez nas/was muzycznym uniwersum. Mały projekt pod względem znaczenia, ale za to niezwykle monumentalny w swoim rozmiarze – wielki w stosunku do tego, co robiliśmy w poprzednich latach oraz do tego, co w internetowym okołosylwestrowym świecie dzieje się w postaci wszelkiej maści topów, bestów i wspominek, ale nie wyprzedzajmy zanadto biegu wydarzeń.
To osobisty zaszczyt móc inaugurować tę podróż łączącą w jedną zależną od siebie sieć, wszelkie kropki znajdujące się na mapie świata. Zanurzymy się w oceaniczną toń muzyki eksperymentalnej. Przeszukamy modne germańskie (i nie tylko germańskie) kluby wypełnione twardą szumiącą elektroniką. Odwiedzimy, z naszej postkomunistycznej perspektywy (dla której również znajdzie się miejsce) futurystyczne Tokio. Zaliczymy zachodnie i wschodnie, bujające się do rapsowych rytmów wybrzeże. Zwiedzimy undergroundowe knajpy i festiwale restytuujące martwe gitarowe truchło, które pomimo tego, że sukcesywnie wyżerane przez larwy, niektórymi pośmiertnymi drgawkami wciąż potrafi dogłębnie poruszyć i zwyczajnie pierdolnąć analogowym tornadem bez uciekania się do upraszczającej nostalgii za tym, co już było.
Jednak zanim do tego przejdziemy, powinniśmy rozpocząć od przygotowania właściwego gruntu, rozprawiając się z niepotrzebnym gruzem. Przyda się tutaj plastyczny przykład saperskiej awangardy sił Vietcongu, która wiedząc, że między nią a okopanymi na wzgórzach Jankesami rozpościera się 200-metrowe pole minowe, przezornie obwiązywała sobie łydki lnianym sznurem, chroniąc się przed zgubnym wykrwawieniem, aby później, w spektakularnym podniebnym balecie oderwanych kończyn, torować drogę pozostałym towarzyszom broni. Jako że jestem najmłodszy w redakcji, wyspecjalizowany w usuwaniu gołymi łapami atomowych odpadów muzyki zerowej oraz ustawicznym wynoszeniu śmieci (tych realnych), to mi właśnie przyszło stanąć na pierwszej linii, przynosząc wam jako trofeum, zdobyczną muzykę złą roku 2016. Jak asystent w meczowej piłce, wierny Pansa albo knajpiany skrzydłowy, wszystko po to, aby reszta rekapowej drużyny w spokoju mogła wyeksponować to, co tutaj będzie dla czytelnika najbardziej wartościowe. Najpierw nadajmy zatem znaczenie całemu przedsięwzięciu – w jaki sposób odróżnić muzykę złą od dobrej oraz do czego właściwie społeczeństwu potrzebna jest muzyka zła?
Im dłużej zastanawiamy się nad tym, jak skutecznie wartościować muzykę oraz w jaki sposób poprawnie o niej mówić, tym bardziej dochodzi do naszej świadomości to, jak bardzo ubogi jest nasz aparat pojęciowy, który nawet przy najprostszej zbitce dźwięków łamie swój język, nie potrafiąc odnaleźć jakichkolwiek punktów stycznych pomiędzy nim a omawianym przez niego utworem. Może się zdarzyć, że masz mocne plecy autorytetu akademii muzycznej, możesz rozrysować mapę interwałów, wytłumaczyć, dlaczego ten pochód zgodnie z zasadami harmonii musiał skończyć się właśnie tym akordem a nie innym, ale z jakich przyczyn dana melodia jest dobra, a ta druga to muzyczny bełkot?
Dorzućmy do tego, że teren, po którym zdarzyło nam się poruszać, to teren muzyki popularnej, zerwanej z akademickiej smyczy, wytaczanej i skundlonej rozpustą życia społecznego. Jak wcisnąć w nasze hermetyczne kryteria estetyczne kwestie pojedenastowrześniowej schizy, śmierci Jamesa Deana, rewolucji seksualnej, czy życia w postindustrialnym świecie rządzonym informacją. W ustalaniu kanonu wraz z tym, co leży w dobrym guście, a co nie, możemy w prostszej wersji odwołać się do intuicyjnie pojmowanej muzyki "obiektywnie dobrej", opierając się na czystej wierze w jakąś ponadludzką muzyczną instancję. O ile, jak małe dziecko, będę w nią wierzył całym swoim tytoniowym serduszkiem, wiedząc, na jak iluzorycznym fundamencie ta wiara stoi, to jednak stosowanie mało wyszukanej metody porównawczej, gdzie zestawiamy ze sobą dwa podobno gatunkowe albumy, zdaje mi się tutaj dużo uczciwszą opcją w stosunku do drugiego człowieka. W ten sposób można konstruować jakąkolwiek odpowiedź na zadane pytanie, dlaczego coś jest dobre, a coś jest złe.
Więc po co zła muzyka? Bo potrafiłbym tylko współczuć ludziom żyjącym w straszliwym limbo albumów doskonałych (jak bardzo stępione muszą być ich zmysły w świecie nieprzerwanie płynących z głośników Lovelessów 24h/7) niemogących odnaleźć punktu odniesienia w muzycznym świecie. Zły album to zabieg oczyszczający, średniowieczny upust krwi (tylko trochę bezcelowy), przez śmierć i robactwo, po zmartwychwstanie w pełni chwały, pozwalający na nowo odkrywać to, co było już dawno odkryte, tym razem ze starą, jeszcze nienasyconą pożądliwością.
Po co? Bo przyszło mi odwołać się do waszego małego odkrywcy, jeśli jeszcze nie wyginął pod naporem kredytu we franku na najbliższe 30 lat. Czy jest ktoś tutaj, kogo nie ciekawiło, z jakich głębokich odmętów dupy wzięły się te sadystyczne radio kawałki odpowiedzialne za brutalne ropienie mózgowia w przestrzeni publicznej? To, że kryją się za nimi bogate biografie, sieć inspiracji muzycznych oraz to, z jakich powodów to właśnie one zostały predestynowane do uczestnictwa w muzycznym rynku. Czy jest tu ktoś, kto spróbował z czystej ciekawości wciągnąć płytę Gotye? A czy jest tu ktoś, kogo interesowało co tam jeszcze może się za tym kryć? Oczywiście, że tylko wyjałowiona Somalia, ale dla czystej rozrywki, pobuszować po rejonach, które mogą tworzyć interesujące historie, a które w zasadzie przez swoją słabość nie istnieją.
Last but not least – czysta przyjemność z obcowania z czymś złym. Kategoria humorystyczna, ironiczna, Trudne Sprawy i pornografia czytane na nowo, w innym kontekście. Widz wyciągający na wierzch drugie, czwarte, trzecie ukryte dno. Filmowy Kamp, czyli coś tak złego, że aż dobrego, zastosowane w muzyce. O ile popkultura, w takiego rodzaju spojrzeniu, przewertowała filmowy dorobek, doszukując się gejowskiej niespełnionej miłości Robina do Batmana, czerpiąc z tego znaleziska przyjemność, to podana perspektywa nie doczekała się szerszego zastosowania w muzyce (co jest tematem na dłuższe rozważania), co mam nadzieje zachęci niektórych do szeroko zakrojonych poszukiwań dokonanych na bazie podanego repertuaru.
Co do samego wyboru reprezentantów: czy jest to najgorsza muzyka? Nie. Istnieją tysiące cover bandów Guns N' Roses oraz fanatyków reggae poukrywanych na polskiej prowincji, które pewnie dość szybko zapełniłyby stawkę. Chociaż niektóre zjawiska takie jak ta ładna piosenka z dziesięcioma milionami wyświetleń zasługują na oddzielną notkę, a świadomość, że ktoś lepi do tego pieroga, ocierając łzy ubrudzonym mąką fartuchem, to jakiś alternatywny wszechświat (wzruszająca wizualizacja: potrafisz oddychać, ale nie potrafisz żyć, dzięki pomogło). Nie jest to top 7 najgorszych albumów z roku 2016, jest to top 7 ciekawie złych albumów z roku 2016, za którymi kryją się setki – nie mniej gorszych, nie mniej lepszych – ale cierpiących zazwyczaj na te same problemy, co te wymienione w zestawieniu, a wszystko po to, aby wynieść z tego pouczającą lekcję. Obwiążcie sobie kończyny lnianym sznurkiem i z pieśnią ruszmy ku wzgórzom.

M83
Junk
[Naïve/Mute]
"A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust". Rozpocznijmy od płyty, która skutecznie może bronić się przed zaszufladkowaniem w dominującej dzisiaj kategorii muzyki niefajnej, za to szufladka z etykietką muzyki nudnej, wciąż stoi otworem. Nie będę czepiał się tutaj pójścia w bardziej taneczny format – luzowanie tej wierzchniej szaty dostojności i wbijania się w emocjonalną transcendencję, wydawało się najkorzystniejszą drogą do ocalenia jakichkolwiek witalnych resztek tego zespołu. Za drobną rewoltą stylistyczną, nie poszła jednak rewolta jakościowa, która w tej kategorii przeżywa sukcesywną dewolucję. Sporo tu chaosu, jeszcze więcej zapychaczy, a sam tytuł Junk, mający być formą nawiązania i krytyki współczesnego pobieżnego słuchania muzyki, popełnia spektakularne harakiri. Surowy ton i miejsce na liście to wyłącznie wynik narosłych oczekiwań ludzi wciąż żyjących przeszłością. To se ne vrati, weź się w garść chłopie.

Lady Gaga
Joanne
[Interscope]
Król jest nagi, mało to odkrywcze, więc raczej nie chce mi się wierzyć, żeby istniał na tym globie ktokolwiek, kogo poruszałyby kolejne obrazoburcze performance'y z kotletem w roli głównej. O ile nie byłoby z naszą wołowinową Lady żadnych problemów, to skala treściowej pustki na nowym wydawnictwie zmieszana z brakiem jakichkolwiek znamion własnej inwencji integralnie łączy się z powstałym fałszywym szumem prezentującym ją jako śmiałą kontestatorkę zastanych reguł rzekomo rządzących pop-grą. W walce z tym prostackim fantomem, przyjmującym postać cukierkowej otoczki próżnego eskapistycznego popu dla niewyrobionego słuchacza, Gaga jak jakiś Wallenrod walczy, tworząc swój własny pop, przyjmujący postać próżnego eskapistycznego popu z cukierkową otoczką dla niewyrobionego słuchacza, ale o tym wszystkim napisał tutaj już ktoś, kto na temacie zna się lepiej.

Kygo
Cloud Nine
[Ultra]
Jedna z nudniejszych płyt zbudowana na powtarzającym się do porzygu motywie jakichś elektronicznych cymbałków granych chyba penisem. Mógłbym to zdzierżyć, dalej układając sobie kolorowe mandale z ekskrementów ku wyższej duchowej doskonałości, ale odkrycie profanacji, jaką Kygo poczynił na truchle Gaya w remixie "Sexual Healing", to jest dla mnie jedna z najgłupszych muzycznych rzeczy, jakich można doświadczyć. Rodzina Marvina czepiała się na miliony Robina Thicka za niewinne podwalenie kilku motywów, do tego kawałka powinna zostać oddelegowana sądowa krucjata powołująca się na konstytucje lub płonący fosfor (wiem, krwawica odbytnicza). Niech nie będzie czegoś takiego jak "po śmierci", bo byłby przypał przed wiecznością, chyba że jednak istnieje i ujrzymy Marvina na tronie, siedzącego po prawicy ojca, z marsem na twarzy, napierdalającego gromami w tych typów.

Banks & Steelz
Anything But The Words
[Warner Bros.]
Kuriozalny koncept tego wydawnictwa opiera się na totalnej fuzji opozycyjnych wobec siebie pierwiastków. Przez stały konflikt ze swoim przeciwnikiem nadają sobie wzajemnie sens, napełniając się znaczeniem, definiują siebie poprzez obraz swego śmiertelnego wroga. Tak jak wyświechtane Ying i Yang, jak nienawiść Pakistanu do Indii, jak właśnie RZA oraz Interpol we wspólnym projekcie, którego estetyczny konflikt przyjmuje wyraz wciskania kołowego klocka w trójkątny otwór. Jest to płyta ze wszech stron zła, a całe to zło potęgowane jest przez wylewające się zewsząd nadęcie i nacisk na budowę porażającej dramaturgii, która natychmiast zagryza się z dźwiękową rzeczywistością, wieńcząc wszystko efektownym samobójem. Moja ulubiona antypłyta 2016, bo pomimo tego, jak skrajnie jest tu groteskowo, osiągnięcie całkowitego prosostwa w nietrafianiu patentami w cokolwiek i napchanie całości absurdalnymi wtrąceniami niepasującymi ni w kij, ni w coś do czegokolwiek, powoduje, że ten album powinien być traktowany z nabożną czcią. Czysta przyjemność w odsłuchu, pod warunkiem, że jarasz się fenomenami w stylu pesymistycznej nawijki Ghostface Killacha przenicowanej zaśpiewami wziętymi z zespołów w stylu Alien Ant Farm. W takim beznadziejnym przypadku jak nasze uwielbienie dla tego typu odbioru muzyki, nie pozostaje nam nic innego jak szczerze doznawać wstydliwej przyjemności, poddając się charyzmie RZA: "Put your motherfucking hands up in the air!".

Charlie Puth
Nine Track Mind
[Atlantic]
"See You Again" z Wiz Khalifą może nie było tak do końca złe jako radiowy wypełniacz, ale reszta materiału dostarczonego przez Charliego jest bezpłciowym tworem, który na kilometr bije byciem tylko dodatkiem do promocji równie złych co same piosenki filmów. Niby nie jest tak do końca tragicznie, dobra jest, a poziom skondensowanej produkcyjnej biedy rozwala psychikę. A tak w nawiasie, jest nawet utwór o Marvinie...


Chainsmokers
Closer (Remixes)
[Disruptor / Columbia]
Ta lista powstała dla przestrogi, a bez tego kawałka (lub albumu zawierającego 6 remixów, jakby komuś było mało), cały sens jej tworzenia stałby pod znakiem zapytania. Przyjmująca kasandryczny ton nieuchronnie zbliżającej się kosmicznej katastrofy, profetyczna analiza znaczenia tego kolektywu w przemyśle muzycznym, została już na łamach serwisu dogłębnie wyczerpana. Dojmująca świadomość niemocy w skutecznym oporze skierowanym przeciwko rozsadzającej wszelką materię, krzykliwej entropii, roztaczała pesymistyczną i "gęstą jak grochówka wojskowa" atmosferę (czy ktoś z was wyobrażał sobie to zestawienie bez Comy?). Jeśli komuś wydawało się, że długo oczekiwane zwieńczenie wszelkiego bytu przyjdzie mu obserwować w formie promienistej zagłady starego porządku, w rytm wagnerowskich tonów, w kaskadach lejącego się z nieba ognia, w ziemi rozwierającej się pod stopami ludzi zgromadzonych na pobliskich wzgórzach w zachwycie chłonących ogólne zniszczenie, mocniej ściskając dłonie kochanych osób na tle strzelających w stronę nieba świetlistych reflektorów, to srodze zawiedzie się druzgocącym zwycięstwem prozaicznej rzeczywistości. Closer to na tle totalności wcześniejszej metafory, nagła śmierć zaskoczonego apokalipsą człowieka uwięzionego na kiblu, zirytowanego alienacją, brakiem zasięgu w komórce oraz świadomością, że zdechnie samotny i obdarty z godności przy zerowym tekstowym pierdoleniu o słuchaniu Blink 182, ze zniecierpliwieniem czekając, aż śnieżnobiałe atomowe światło sączące się przez lufcik w końcu go pochłonie. "A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny".

Corey Feldman
Angelic 2 The Core: Angelic Funkadelic/Angelic Rockadelic
[Cifi Records]
Cisza… Tu jest Snoop Dogg, to trwa 90 minut… Odyseja grzebania w setkach zerowych albumów dobiega końca, to jest zwieńczenie dekady, to jest zwieńczenie wszelkiego zła całych kilkudziesięciu lat rozwoju popu, skondensowanych w jednym epickim albumie. To zwieńczenie szeroko zakrojonych wieloletnich poszukiwań świętego, muzycznego anty-Graala (jak jakiś Indiana Jones). To szczęśliwy koniec, tym bardziej symboliczny, im bardziej Feldman za pomocą disco, buta i auto-tune’a wbija się w sacrum niebiańsko-diabelskiej estetyki. To jest właśnie to śnieżnobiałe światło.
"I widziałem nowe niebo i nową ziemię; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. I widziałem miasto święte, nowe Jeruzalem" Dlatego nie przedłużając, bo aż czuje się onieśmielony, mogąc inaugurować w tak podły i szczurzy sposób jarmark albumowych cudów, który czeka nas w czasie najbliższych kilkunastu dni (dużo ponad setka płyt, najlepsze z najlepszych, przynajmniej z tych, które dorwaliśmy). Rozpoczęcie od tak perfidnego akcentu, jak żaden inny zabieg formalny, nie wprowadzi was w stan powodujący, że nadchodzące rekomendacje przy takim kontraście, będą błyszczeć po stokroć wspanialszym blaskiem, amen.
PS. Jakby ktoś był straszliwym degeneratem i wciąż odczuwał niedosyt, to w 2016 czterech polskich jeźdźców wydało po płycie – Kombi, Cleo, T-Love, no i Coma. Zabrakło mi sprawnych, nieurwanych kończyn do przebrnięcia przez to wszystko, może wam się uda. God bless you all. Miłego słuchania.