SPECJALNE - Rubryka
Orient Express #5
14 kwietnia 2016Cześć wszystkim. Już po raz piąty jedziemy z azjatycką muzyką i po raz piąty nie zabrakło albumów czy piosenek godnych odnotowania z najróżniejszego powodu. Może marzec nie przyniósł jakiejś porażającej liczby znakomitych wydawnictw, ale i tak nie ma co narzekać na nudę. Zresztą sami zobaczycie, przeczytacie, posłuchacie, ocenicie, wypowiecie się... Zapraszam serdecznie do lektury, trzymajcie się i do następnego spotkania za miesiąc. Cześć!
ALBUMY:

Boris With Merzbow
Genshou
[Relapse Records]
Japończycy mocno eksperymentujący z metalem po raz kolejny łączą siły ze swoim rodakiem, a jednocześnie półbogiem noise'u. Formacja Boris współpracuje przy różnych projektach z Merzbowem już od niemal piętnastu lat. W pamięci mam jeszcze wydany w 2007 Rock Dream oraz Klatter, który ukazał się w 2011 roku. Genshou jest więc drugą kooperacją wykonawców w obecnej dekadzie. Została podzielona na dwie części (płyty): pierwsza należy do załogi z Tokio, rozdysponowaniem czasu drugiej zajął się również pochodzący ze stolicy Masami Akita. A więc na dysku numer jeden znalazł się czarny post rock "Farewell", złowroga wydma "Huge" w duchu Sunn O))), eksperymentujący z ciszą "Resonance", spokojny, ale podskórnie niepokojący blues "Rainbow", drone'owy cover "Sometimes" MBV, post rock z domieszką drone'ów w "Heavy Rain" i jeszcze więcej drone'ów w "Akuma No Uta". Dla odmiany "Akirame Flower" wnosi nieco noise-rockowo-shoegaze'owej pary, a "Vomitself" wraca do drone'owego unicestwienia, bo może komuś było mało. Jest to zatem granie, do jakiego Boris przyzwyczaił i fanom na pewno się spodoba, a ja muszę trochę pokręcić głową. Podobnie z Merzbowem, choć nie jestem w stanie stwierdzić, w jakim obecnie momencie rozwoju znajduje się ów muzyk. Wciąż morduje uszy swoim niszczącym, syntezatorowym hałasem, który jedni tak bardzo kochają, inni wciąż są nim zaciekawieni, a jeszcze innych taka estetyka zwyczajnie nudzi. Chyba nie muszę zachęcać nikogo do wyrobienia zdania, ale do rzucenia uchem na Genshou powinienem. I właśnie to czynię tym krótkim blurbem.

Fiestar
A Delicate Sense (EP)
[LOEN Entertainment]
Ten Fiestar to jednak jest mocno chimeryczny skład. W rekapitulacji 2015 pisałem, że Black Label specjalnego wrażenia na mnie nie zrobił, natomiast mini-album z roku 2016 prezentuje się całkiem dobrze. Najbardziej cieszy mnie to, że każdy z pięciu numerów na A Delicate Sense czymś się odznacza, przywołuje inne obrazy i nie kończy się po nudnym refrenie udającym banger, w rzeczywistości będąc typowym wypełniaczem. Są to umiejętnie napisane i całkiem fajnie wyprodukowane, k-popowe songi, których słuchanie nie będzie stratą czasu. "A Sip Of Lips", numer o całowaniu z tym creepy zaśpiewem "li li li la la la" ma przyciągnąć słuchaczy do girlsbandu. Myślę, że to się może udać: kupuję te gitarowe akcenty i dziwny, ale jakże zapamiętywalny refren. Gorzkawy "Mirror" w smyczkowej oprawie brzmi niemal jak k-popowy standard. Trzeba przyznać, że jest w nim coś uwodzącego, a jednocześnie dramatycznego. Podobne odczucia mam przy "Mr. Black" – znowu jest tu jakaś dziwna, trudna do opisania atmosfera działająca na słuchacza. Dodatkowe punkty za porządną balladę "Thirst" (tylko po co tyle basu?), więc w końcowym funk-popie "Back And Fourth" można było trochę odpuścić, choć przedrefren (1:48-2:10) bardzo na propsie. No i to "na na nana" po refrenie też ładniutkie. Nie no, spoko wyszedł dziewczynom ten albumik. Boję się tylko, że za jakiś czas wrócą z kolejnym materiałem i będzie kiepsko. Ale może wcale nie – może następna rzecz będzie jeszcze lepsza od A Decicate Sense? Byłoby bardzo miło.

Hanae
Show Girl
[Virgin Music]
Joukyou Shouko był bardzo przesłodzonym, ale zdecydowanie wartym uwagi fragmentem j-popowej gry 2015 roku. Nie minął rok, a Hanae atakuje z nowym krążkiem, czego trochę się nie spodziewałem. Ale cóż, skoro dzwoneczek w Spoti zadzwonił z nowiną, że Show Girl jest dostępny do odsłuchu, to nie zastanawiałem się długo. Posłuchałem i mogę powiedzieć, że trochę się u niej pozmieniało. Zamiast landrynkowego soundu prym wiedzie estradowo-cyrkowa zabawa i teatralny anturaż. Stąd mniej tu konkretnie zażerających refrenów i dobrotliwych zwrotek podlanych dziecięcym, półszeptanym głosikiem Japonki. W takiej formie utrzymane są między innymi: otwierający zawody "Party E Youkoso", katarynkowo-kabaretowy "Candy", pozytywkowa kołysanka "Aoisora", ekspresyjny "Sakuramikotoba" czy pasujący do operetkowej rewii tytułowy. Szczerze mówiąc nie przekonują mnie tak zorganizowane piosenki – za mało tu muzycznego dobra, a za dużo pokazu i spektaklu. Bądźmy jednak sprawiedliwi: Show Girl przynosi też, może w niewielkiej ilości, ale jednak, niewątpliwe trafienia. Bardzo ciekawie ułożone intro "XXX" wraz z obiecującym refrenem to jedno z nich. Drugim niech będzie wiosenny zryw "Love Motion" z gitarowym zaprzęgiem, głęboką warstwą dolnych rejestrów i skreczem w tle. Można więc zganić Hanae za pewien spadek jakości, ale nie ma co wpadać w przesadne dramatyzowanie – wierzę, że panna pokaże jeszcze, na co naprawdę ją stać.

High Touch Girls
This Is N.E.O. Local City Pop
[Amazon Studio]
Zdaje się, że to właśnie High Touch Girls nagrały płytę miesiąca jeśli chodzi o azjatyckie ziemie. Japoński girlsband przygotował dziesięć kawałków, które powinny polepszyć humor wszystkim rozczarowanym (no niestety) sofomorem Especii. Zaznaczmy jednak: wydany kompletnie niezależnie This Is N.E.O. Local City Pop (obczajcie stronę netową dziewczyn – aż mi ich szkoda...) nie poraża takim rozmachem jak Gusto, ani nie jest to zestaw mogący konkurować z tamtejszymi jamami, ale po pierwsze słychać stylistyczne podobieństwa: city popowy vibe, muśnięte disco sznytem basy, rozśpiewane refreny, sporo funku; a po drugie: płyta przynosi dużo radości ze słuchania. Teoretycznie każdy z dziesięciu songów jest udany, "fajny" czy "spoko", a kilka z nich naprawdę może się wkręcić. Pierwszy "We Are High Touch Girls!" pomyka jak żeńsko-japońska wersja Public Enemy skupiając się na groovie, a nie przekazie z ulicy. "High Touch High" to murowany hicior z dziecinnie prostym, acz kompletnie zaraźliwym refrenem. Disco-funkowy "Summer Days" w zasadzie mógłby być numerem Especii gdyby tylko nieco bardziej go wypolerować, "Natural High" ze zwiewną partią fletu przywołującą Elektrenikę odstawia rasowy g-funk rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni, a oldschoolowe disco "Do It Yourself" z kosmicznym chorusem wali po łbie od pierwszego odtworzenia. A to nie koniec, dalej też się dzieje, więc zachęcam do zdobycia i sprawdzenia This Is N.E.O. Local City Pop, bo na Pitchforku raczej o nim nie przeczytacie. A szkoda – w końcu dziewczynom z High Touch należą się spore gratki.

Kanasta
Anti Clock
[Pop With Me Records]
Cieszy mnie, że japońscy muzycy celują w electro pop, więc ucieszyłem się z możliwości zapoznania debiutanckiego krążka Kanasty. To projekt byłej gitarzystki i wokalistki bandu Persia, którą wspomagają niezbyt rozpoznawalni producencki Izemac oraz Yasaka Tomo Liu. Krążek opisywano jako, jak to się teraz wszędzie mówi, inspirowany ejtisowym disco zestaw chwytliwych piosenek. Brzmi całkiem fajnie, ale słuchając Anti Clock nie czuję tak mocno powiewu lat osiemdziesiątych (choć intro to wyraźnie zapowiada) tylko myślami wędruję gdzieś do 2009 roku, kiedy głośniej zrobiło się o takich nazwach jak Little Boots, Passion Pit, La Roux, a po stronie japońskiej Perfume czy zwłaszcza Capsule. I z oczywistych względów Kanasta plasuje się bliżej tego drugiego wariantu: można nawet powiedzieć, że to próba skopiowania patentów, którymi atakował Yasutaka Nakata pod koniec dekady lat zerowych. Problem w tym, że takie numery jak singlowy "Anti Clock Disco", "After 7", "Beautiful Young" czy "Earth, Flower & Bird & Wind & Moon" trochę męczą ociężałą formą i brakiem powietrza. Ja rozumiem, że androidy i bezduszne maszyny potrafią wykręcić kapitalne dance-potwory rozgramiające parkiety, ale te wałki są ponad moje siły. Zdecydowanie bardziej wolę perfumowy "Kaleidoscope" czy najlepszy w trackliście "Billion", który nie tylko jest najlżejszy i najmilszy ze stawki, ale jeszcze przynosi kilka ładnych klawiszowych melodyjek podnoszących popowe ciśnienie. Szkoda, że Kanasta nie oparła swojego debiutu właśnie o takie piosenki – wtedy można by naprawdę zaprzyjaźnić się z jej propozycjami. A tak pozostaje tylko czekać na zmianę optyki i lepsze rozdanie.

Kei Sato
Wherever Waterfall
[Progressive Form]
Jeśli niczego nie przeoczyłem, to tegoroczny długograj Kei Sato jest jego debiutancką płytą. Japoński producent związał się z niezależny labelem Progressive Form, który wydaje się dobrym miejscem dla rozwijania jego stylistyki. Problem jednak w tym, że jakoś nie mogę przyjąć filozofii tej ambitnej oficyny: może i próbują stawiać na rzeczy niepopularne czy niszowe, ale są to płyty drugoligowe, niepowalające jakością czy świeżością. Wydaje mi się, że główną zajawką szefów wytwórni jest BRZMIENIE – jeśli coś jest dość poprawnie wyprodukowane, to niech i będzie nudne czy mętne kompozycyjnie, oby tylko ładnie brzmiało. I niestety Wherever Waterfall wpisuje się w takie hipotetyczne założenie perfekcyjnie. Przez ponad godzinę Sato snuje swoje ambientowo-shoegaze'owe miraże przywołujące wczesne M83 czy niekończące się pasaże The Field, z których nie wynika w zasadzie nic. Wszystko sprawnie sklejone, ale kompletnie niewiążące emocjonalnie. Jasne, w tle "Wish I Had A Lovely Day", "Against The Unaffected" czy "Spiral Falls" nikomu krzywdy nie zrobią, ale obecnie wychodzi taka ilość muzyki, że z łatwością przychodzi znalezienie czegoś ciekawszego i bardziej zajmującego. Dlatego nie znęcam się dłużej nad Japończykiem, bo może w przyszłości zdoła znacznie poprawić swoje skillsy i wyostrzyć wyczucie. Przecież nie takie metamorfozy miały miejsce w długiej historii popu, prawda?

Nona Reeves
Blackberry Jam
[Billboard]
Nona Reeves grają i wydają płyty już od równo dwudziestu lat, tym samym najnowszy LP jest niejako ukoronowaniem ich dotychczasowej kariery. W zasadzie przez cały ten czas japońska ekipa pogrywała pop łączony z wątkami funku i disco oraz typowo japońskimi tworami jak city pop czy shibuya-kei. Na Blackberry Jam nie dostrzeżemy zmian czy wolt – wciąż słychać ich rozradowanie w przyjemnych refrenach i beztroskich aranżach spod znaku Earth, Wind & Fire. Oczywiście wszystko zostaje podane we współczesnej otoczce, co żadnym zaskoczeniem nie jest. Ale mógłbym tak nudzić i nudzić, dlatego przejdę do rzeczy: to nie jest zbyt wymiatający zestawik. Jego najmocniejszymi punktami są te piosenki, w których udaje się wyważyć proporcje między ciekawie ułożonymi zwrotkami a śpiewnymi, porywającymi z miejsca refrenami. To zdarza się w przywołującym Yamashitę openerze "Harmony", w czułym, oldschoolowo-ejtisowym funk-densie "Konya Ha Rettsu Dance!", w zwiewno-estradowym disco "Last Romance", w brzmiącym jak zjaponizowany Phoenix circa It's Never Been Like That (fanie tam zmieniają tonację w mostku) "Ho No Ruru Girl" czy wreszcie w opatrzonym ELO-wym chorusem, tytułowym zamykaczu. To miłe w odbiorze, niezłe kawałki, ale brakuje im wyrazistości i czegoś świeżego, bo te tematy były już wielokrotnie wałkowane. No i trzeba wypunktować kilka wpadek, jak choćby kompletnie zbędny jam "Supaishi" oraz niestrawne techno podrabiające Underworld czy Pet Shop Boys "Arumagedon". Po zsumowaniu wychodzi całkiem poprany album bez żadnych większych aspiracji. Czyli może być.

Red Velvet
The Velvet (EP)
[SM Entertainment / KT Music]
The Velvet to jak dotąd najbardziej stonowany, balladowy materiał Red Velvet. Jak wiadomo ballady nie są najmocniejszą stroną k-popu, dlatego w pierwszym odruchu nie można się cieszyć z takiego wyboru koreańskiego składu dziewcząt. Ale okazuje się, że jeśli odpowiednio weźmie się za sprawę, to efekt może nie być wcale taki zły. Właściwie tylko kończący drugi mini-album girlsbandu "Rose Scent Breeze" z tą przesadnie romantyczną solówką gitary nie wypada za ciekawie, natomiast reszta jest godna uwagi. Początek "One Of These Nights" nie zapowiada przerwania schematu smutnej ballady, ale od wysokości 1:40 przemienia się w urodziwą r&b pieśń przywołującą nawet jakąś Arianę Grande (2:22), a więc pierwsza baza wybroniona. "Cool Hot Sweet Love" korzysta z bardziej tanecznej taktyki w refrenie i to daje efekt w postaci jakościowego k-popu. "Light Me Up" to już w ogóle highlight: wypoczynkowy, wiśniowy frykas w słodkiej oprawie producenckiej z chęcią wpadłby pobujać się na jakiejś liście chartsów. "First Time" próbuje swoich sił oszczędnym tłem i dostojnym, głębokim refrenem rozłożonym na smyczkowych skrzydłach – da się nagrać udaną balladę zaspokajającą gusta koreańskich słuchaczy? Jak widać da się. I bardzo dobrze, czekam na kolejny ruch ze strony Red Velvet, bo choć wciąż nie wykorzystują swojego potencjału, to jednak warto sprawdzać każdy materiał sygnowany ich nazwą.

Sandaime J Soul Brothers
The JSB Legacy
Rhythm Zone
Nie mam czasu śledzić ani zagłębiać się, w jakim stadium ewolucji są J Soul Brothers. Ponoć wszystko opiera się na składowych "generacjach", a cały proceder trwa już od prawie dwudziestu lat. Ale mniejsza z tym. Piszę o albumie The JSB Legacy aby pokazać w tej skromnej rubryce wszystkie odcienie azjatyckiej muzyki: zarówno tej niszowej, dziwnej czy trudno dostępnej, jak i całkowicie mainstreamowej, popularnej czy wręcz skrajnie komercyjnej. I właśnie ten ostatni epitet pasuje do japońskiego boysbandu. Wystarczy spojrzeć na youtube'owe cyfry (stan na 7 IV 2016): wrzucony 4 tygodnie temu "Feel So Alive" – 7 104 155 odtworzeń; "J.S.B. Dream" – 15 635 228 odtworzeń; "Summer Madness" – 37 159 681; "R.Y.U.S.E.I." – 87 002 091. Sandaime J Soul Brothers są więc totalnym, jadącym na perfercyjnie wybranym image'u, idealnie wykalkulowanym produktem, za którym szaleją miliony japońskich fanów. Najnowsza płyta to właściwie zlepek najbardziej utartych tricków przypisanych do j-popowej współczesności. Jest moc tandetnego dubstepu ("Feel So Alive"), gówniana rockerka ("Storm Riders" ze Slashem), okropne dance-ballady ("Summer Madness" czy "Unfair World") czy eskowe nieporozumienia ("Break Of Dawn"). Z trudem idzie znalezienie jakiegoś sensownego fragmentu płyty, więc najlepszym wyjściem jest po prostu unikanie kontaktu z tymi kolesiami. Przynajmniej ja będę trzymał się od nich z daleka.

Utae
Toi Toi Toi (EP)
[Purre Goohn]
Ciekawy debiut w poszukującym labelu Purre Goohn. Choć to zaledwie cztery utwory składające się na EP-kę, to i tak warto się z nimi zaznajomić. Podobnie jak z ich autorką, która według informacji podanych na stronie wytwórni jest kompozytorką, modelką i radiowcem. Utae porusza się po nieco rozmarzonych, idm-owych krainach popu, w których nacisk kładzie się na rytm. Słychać też jakieś śladowe ilość post-rocka, co podpowiada Purre Goohn, ale mimo wszystko wolę traktować Toi Toi Toi jako piosenkowy repertuar, nawet jeśli nie wydaje się to tak jednoznaczne. Ale przechodząc już do omawiania: dźwięki "Dystopii" przypominają mocno przetworzony i pocięty temat z dżingla zapowiadającej wieczorne wiadomości w japońskiej telewizji informacyjnej. Utae chwyta się melodyjek, a w drugiej fazie podgrzewa je odrobiną wulkanicznej lawy. Już bez informacyjnego szumu startuje "Akashic Records", gdzie melancholijny głos Japonki wspomagany dreamowymi chórkami zderza się najpierw z ciepłem gitarowych riffów napędzanych stanowczymi, ale miękkimi bębnami, a potem ustępuje miejsca wyładowaniom solówki na trąbce tworząc w istocie post-jazz-rockową, małą burzę. W "Sumeru" słychać wątki Morr Music spod znaku Lali Puny czy cięcia rodem z Berlinette Ellen Allien, a wszystko w japońskiej zawiesinie klawiszy. I wreszcie "Check", będący najbardziej konwencjonalnym fragmentem EP-ki, zasklepia wydawnictwo podniosłą dawką sennego roztargnienia. Ujmując skrótowo: Toi Toi Toi to, mam nadzieję, interesujący prognostyk kolejnych owocnych działań japońskiej artystki. Myślę, że warto śledzić, co też stanie się z nią w najbliższej przyszłości. W końcu start jest bardzo udany.
REZERWA:
Akai Kô-en: Jyunjo Randoseru [Universal J]
Bed Room Tape: Undertow (EP) [Space Shower Network]
Fin.: Through The Deep (EP) [Hip Land Music]
GOT7: Flight Log: Departure (EP) [JYP Entertainment]
Hyomin: Sketch (EP) [MBK Entertainment / Interpark INT] Jun Hyo Seong: Colored (EP) [Leon Entertainment]
Scandal: Yellow [Epic Records Japan]
Sekaiichi: Round Table [Mis]
Toyu: Bye-Bye High School (EP) [Omoide]
VA: Trekkie Trax The Best 2012-2015 [Trekkie Trax]
SINGLE:
Dean: "21"
Nie zwykłem gardzić takimi r&b bangerami. Swoją drogą ciekawe, że Disclosure mają tak duży wpływ na koreańskich grajków.
Fiestar: "A Sip Of Lips"
Trochę k-popowe dziwadło, ale refren wciąż za mną chodzi.
GOT7: "Fly"
Nie tylko brzmi to jak gówno z 2016 roku, ale jeszcze przy refrenie naprawdę można odlecieć.
High Touch Girls: "We Are High Touch Girls!"
Laski jadą równo z tematem. Staroszkolny, ale odświeżony joint dla niekoniecznie prawdziwych.
Hyomin: "Road Trip"
Niemal cała EP-ka Hyomin jest bardzo przyjemna, ale tym zrobionym na bogato r&b skarbem wyjętym z 00s totalnie mi zaimponowała. Na razie czołówka w azjatyckim rankingu singli.
Jay Park: "The Truth Is"
Szanuję wszystko, co robi Jay, ale jednak te letniaki wychodzą mu najfajniej.
Jun Hyo Seong: "I Got U"
Skosztujcie tego klawiszowego torcika oblanego słodyczą głosiku urodziwej Jun Hyo. Pa pa pa pa pa pa pa pa.
Nieah: "Cactus Flower"
Nie tak fantastycznie, jak przy okazji "Alright", ale ubrana w liliową sukienkę Nieah również świetnie sobie radzi.
Paellas: "Pears"
Niedawno dumnie gościli w sekcji płyt w Oriencie, a teraz dokładają do tegorocznego dorobku jeszcze jeden gitar-funkowy numer. Pochwalam.
Parkgolf: "Nylon And Pet Bottle"
Parkgolf ogarnia temat nowych basów i bitów przyszłości, że aż robi się miło. Czekam na coś większego.
Pasocom Music Club: "Old Newtown"
Pasocom dał mi trochę szczęścia w lutym, a w marcu sprawił mi nawet radość tym digi-dance-popem. Co będzie w kwietniu?
Perfume: "Flash"
Gdy będziecie czytać te słowa, ja będę słuchał Cosmic Explorera, o którym opowiem za miesiąc. A to ostatni przedsmak przed nowym długograjem.
Red Velvet: "Light Me Up"
Tyle światła w całym Seulu, nie słyszałeś tego jeszcze. Posłuchaj!
Salu: "Tomorrowland"
Jeśli Tofubeats bierze się za ejtisową konsoletę, to nie może być cienko. A LP już w kwietniu.
Seiho: "Peach And Pomegranate"
Collapse, trzeci longplay Seiho Hayakawy w drodze. Jeśli ktoś waha się, czy sprawdzać, tu ma konkretną odpowiedź: koniecznie.
Sekaiichi: "Grave Of Music"
Trochę songwriterskiego grania, które na pewno propsowałby taki Mateusz Mondanile. Ja zresztą też.
Suiyoubi No Campanella: "Chupacabra"
Ten projekcik to jednak jest poważna sprawa. Produkcja + piosenkowy tor = trochę ekstraklasa.
Utae: "Distopia"
Tak się kończy słuchanie starego Warpa podczas serwisów informacyjnych.
Yoshino Yoshikawa: "Abandoned Theme Park"
Park niby porzucony, ale ja słyszę, że ktoś tu się wciąż świetnie bawi. Dołączcie i Wy.
Yumemiru Adolescence: "Oshiete Schrodinger"
W Ty co robiłaś/robiłeś w ostatnią sobotę? Nieważne, i tak nie przebiliście Yumemiru.
REZERWA:
Akai Kô-en: "Anatano Anoko, Ikenai Watashi"
Awesome City Club: "Vampire"
Babymetal: "Karate"
Daichi Miura: "Cry & Fight"
Faint⋆Star: "Never Ever"
Jesse Ruins: "Eve Liquid"
KOTO: "KOTOTOY No Theme"
Niji No Conquistador: "Alien Girl In New York"
Oh My Girl: "B612"
Takeshi Nakatsuka: "Japanese Boy"