SPECJALNE - Rubryka

Orient Express #3

10 lutego 2016

Ruszamy z azjatycką muzyką po raz pierwszy w 2016 roku. Może zacznę od krótkiej refleksji, bo przeglądając przeróżne listy podsumowujące ubiegły rok pod kątem singli, zauważyłem smutną rzecz: wynik wyborczy k-popu to jest jakaś porażka. Trochę szkoda, że zachodnie media zupełnie nie zauważają tego ogromnego zjawiska, w którym powstaje cała masa fajnej muzyki, a czasami nawet trafiają się fenomeny o ogólnoświatowej sile rażenia. I właśnie o tych, jak i o innych ciekawych rzeczach staram się pisać w niniejszej rubryce. Oprócz tego trzeba odnotować inny smutny fakt, a mianowicie rozpad mojego ulubionego koreańskiego girlsbandu Kara. Na szczęście moje łzy zostały szybko otarte, ale o tym przeczytacie poniżej. Doszła do mnie też wiadomość, że Tatsuro Yamashita (o którym trochę napisałem w ramach ostatnich Nut Dźwięków) napisał piosenkę "Fukkatsu Love" dla boysbandu Arashi. Na razie można posłuchać krótkiej zapowiedzi, a dopiero w lutym poznamy całość, ale i tak już sam fakt takiej kooperacji jest zupełnie niecodzienny (to trochę tak jakby Brian Wilson pisał piosenkę dla One Direction). I wreszcie informacja, która powinna was najbardziej ucieszyć, a mianowicie już 28 marca w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim wystąpi znany, ceniony i lubiany, żeński j-rockowy band Tricot. Bilety niedrogie, więc właściwie nie ma się co zastanawiać. I to wszystko, co chciałem napisać we wstępie. Schemat Orient Expressu się nie zmienił, dodałem jedynie mały dodatek w postaci "rezerwy", gdzie znajdziecie dodatkowych dziesięć pozycji wartych uwagi. A więc zapraszam do czytania i do usłyszenia w marcu.


ALBUMY:

Boogie Mann: We Turn Up (EP)

Boogie Mann
We Turn Up (EP)
[Shinkaron]

 

 

 

 

 

 

posłuchaj


Cairo: Same As Before

Cairo
Same As Before
[Magniph]

Cairo to czterech młodych kolesi w składzie: gitarzysta, wokalista i frontman Shonosuke Nakamura, basista Rinkai Maeno, gitarzysta Yuichiro Araya i perkusista Kei Kato. Jeśli miałbym opisać muzykę zamieszczoną na Same As Before tylko jedną łatką lub ewentualnie trzema słowami, to postawiłbym na "ładny dream pop", a to ze względu na fakt, że Japończycy są klasycznymi epigonami dwóch dużych zawodników ze środowiska indie: Deerhuntera i Real Estate. I na tym mógłbym poprzestać, bo taka konstatacja właściwie zamyka temat. Mógłbym, no ale nie mogę, bo jednak trzeba to wszystko jakoś pokazać, uargumentować, udowodnić, cokolwiek. A więc tytułowy to właściwie lo-fi'owa zrzynka ze stoickich rozmyślań Matta Mondanile'a, z tym że udana, jakkolwiek by to nie wybrzmiało. "Cactus" przybrany w psych-shoegaze'owe szaty przypomina wyczyny ekipy Bradforda Coxa sprzed kilku lat. "August" przypomina wyczyny ekipy Bradforda Coxa sprzed kilku lat, ale te bardziej indie-rockowe. Gitary w "Softwall" brzdąkają jak u "takich" DIIV, "I'm Low" płynnie jak delikatne Violens z fajnym, smithsowym basem (a właściwie cały kawałek jest smithsowy), a "Retrospective" kojarzy mi się z Moon King, czyli zespołem typiarza, który jest bodaj bratem typiarza z Doldrums. Zresztą kojarzy mi się z kilkoma innymi nazwami. I tak dalej, i tak dalej, cały czas słyszymy kogoś, ale tak to już jest i tak to się kończy, gdy chce się grać indie dream-pop/shoegaze w 2016 roku.

posłuchaj


Gesu No Kiwami Otome: Ryouseibai

Gesu No Kiwami Otome
Ryouseibai
[Warner Music Japan / Unborde]

Z wiadomych przyczyn Gesu No Kiwami Otome obserwuję uważnie jak prezydent Duda Jolantę Solarz. Po zeszłorocznej serii singli, ekipa Kawataniego rozpoczyna rok od wyczekiwanego sofomora. I niestety zamiast wielkiej przyjemności ze słuchania spotkał mnie zawód. Już samo złożenie płyty jest błędne: siedemnaście traków i sześćdziesiąt trzy minuty muzyki? Zdecydowanie przesadzili z długością longplaya: numery są czasami za długie, a nawet wygląda to tak, jakby załadowali na krążek cały materiał, jaki udało im się stworzyć podczas sesji nagraniowej. Bez selekcji, jak leci, włożyli wszystko, co mieli. Weźmy na przykład niepotrzebną zapowiedź "Muku" albo blady "id1" ("dobrze wiesz, że ten kawałek mógłby być skitem"). "Serial Singer", "Tsutomeru Real", "Kokoro Kabuku", "Selma" i "Kemuru" może nie są słabymi piosenkami, ale brzmią bardziej jak wypełniacze niż pełnokrwiste highlighty. Ale właśnie, druga sprawa to same kompozycje Kawataniego. Owszem, wciąż potrafi pisać świetne refreny (choćby "Saidentity"), ale właściwie tylko one ratują mu dupę. Za dużo tu zbędnych popisów, schematycznych rozwiązań składających się na nudę, a czasem utwory są do siebie zbyt podobne bądź są niezbyt wyraziste, no i są trochę zbyt proste jak na profil zespołu. Trochę szkoda, że tak wyszło, bo przecież na Ryōseibai znalazło się też parę bardzo dobrych czy świetnych utworów.

Wojujący na naszej liście singli roku A.D. 2015 "Romance Ga Ariamaru", d-planowy (circa Changes) "Watashi Igai Watashi Janai No", obdarzony wybuchowym chorusem "Otonatic" czy ultra skoczny "Muku Na Kisetsu" pojawiły się już wcześniej. Do tej listy trzeba co nieco dopisać. A zacząłbym od najlepszego na całym LP "Tsuzukezama No Ryōseibai", który nie tylko wymiata w sektorze refrenu, ale jeszcze w drugiej części zmienia się w minimal techno. A tak w ogóle to Gesutome próbują tu (zresztą z niezłym skutkiem) "streścić" pewną zajebistą gitarową płytę z połowy 2000s z PL. Co jeszcze? Uwielbiam jazzowy prechorus (chorus też spoko) w "Parallel Spec", jak słucham "Ikenai Dance", to od momentu 0:34 mimowolnie zaczynam śpiewać: "znów daleki świat rozpływa się jak mgła", a "Mr. Gesu" ma niezbyt ciekawą zwrotkę, świetny refren zainspirowany chyba tymi z Rumours Fleetwood Mac, potem leci trochę gównianego hardrocka, następnie zupełnie niepotrzebne popisy na perce, aż wreszcie w kulminacji Enon atakuje tak wykurwistym riffem, że do głowy przychodzi Mansun, bo to właściwie jest Six jak z kuriera. I można nawet powiedzieć, że "Mr. Gesu" jest pigułką całego Ryōseibai − dużo wzlotów, dużo upadków, ale gdzieś na końcu udaje się wszystko wyważyć na plus. Choć tak naprawdę ten plus jest ujemny.

posłuchaj


GFriend: Snowflake (EP)

GFriend
Snowflake (EP)
[Source Music / LOEN Entertainment]

Początek roku przynosi nowe zjawisko w k-popie, bo nie da się ukryć, że girlsband GFriend stał się bardzo popularny. Pewnie za sprawą zwycięstw w Female Rookie Awards (nie śledzę), albo dzięki znakomicie sprzedającym się singlom: "Spring Is Gone By Chance" z serialu Girl Who Sees Smell, a przede wszystkim "Me Gustas Tu", który choć jest całkiem ok, to jakoś nigdy mnie nie powalił. Mimo wszystko musiałem sprawdzić, co też dzieje się na minialbumie Snowflake, bo z takimi ekipami nigdy nic nie wiadomo. Okazuje się jednak, że nie ma się czym tu zachwycić. Otwierające całość intro brzmi jak czołówka koreańskich seriali dla małolat ze złamanym sercem, a potem reszta idzie już wytyczoną na wstępie drogą. Zresztą cały imidż dziewczyn jest podporządkowany pod ten modus operandi − spoko, mi to w żadnym wypadku nie przeszkadza, byleby piosenki była fajne. Niestety w tym aspekcie jest raczej średnio. Promujący Snowflake singiel "Rough" ma robić wrażenie artystycznej i "mądrej" piosenki, a w rzeczywistości te wszystkie smyczki, fortepian i wokale dziewczyn pokazują to, jak mocno są spięte i przesadnie poważne. Trochę lepiej wyszło w "Say My Name", a to dzięki wsparciu klawiszy i niezłemu refrenowi, choć wciąż brakuje luzu. Dopiero w "Luv Star" dostrzegam więcej "wolności i swobody", choć tu akurat kompozycja niczym specjalnym nie zachwyca. Dlatego najlepszym numerem będzie "Someday" − tu wreszcie udało się wyważyć proporcje smyczków, pojawia się nawet jakieś boogie i disco, a refren i prechorus są wyraziste, więc mniej więcej o coś takiego chodzi. Ballada "Trust" kompletnie podważa to, co działo się w tracku wyżej, ale ostatecznie można posłuchać, przynajmniej raz. Z całym minialbumem chyba jest podobnie: zbyt ociężałe są te kawałki, dlatego składowi GFriend polecam J. Linna, który byłby lekarstwem na wszystko.

posłuchaj


Metafive: Meta

Metafive
Meta
[Warner Music Japan]

Jakoś w połowie 2014 roku Yukihiro Takahashi, a więc filar Yellow Magic Orchestra, postanowił stworzyć coś na kształt supergrupy. Jak pomyślał, tak zrobił. Oprócz Takahashiego w składzie Metafive znaleźli się Keigo Oyamada aka Cornelius, Yoshinori Sunahara z Denki Groove, Tomohiko Gondo, Leo Imai i Towa Tei. Trochę zjazd emerytów, a trochę spoko kolabo. Tak czy inaczej, udało się zebrać pięciu artystów, ale właściwie w jakim celu? Otóż zespół powraca do lat osiemdziesiątych, aby móc pograć w podobnym duchu do Talking Heads, Duran Duran, Human League, Roxy Music czy New Order, a wszystko odbywa się pod patronatem Kraftwerk no i naturalnie YMO. Pomysł nie wygląda na nic odkrywczego, no ale jednak moim zdaniem było warto − w końcu Meta słucha się zupełnie bezproblemowo, a kilka numerów jest w ogóle bardzo w porządku.

Płyta startuje od "Don't Move", którym to kawałkiem składają hołd grupie Davida Byrne'a (nawet wokal jaki podobny!). Nie wchodząc w szczegóły mogą przyznać, że całkiem nie najgorzej im to wyszło. No i śmieszny początek, w którym głos Japonki mówi nazwę zespołu. Podobnie jak "Gravetrippin'" − tu też słychać talkingheadsowy wpływ. Singlowy "Luv U Tokio" to nie tylko hołd dla stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni, ale utwór mocno obciążony obecnym stylem Towa Teia. Zaryzykuję nawet tezę, że Japończyk użył jakiegoś odrzutu z prac nad zeszłorocznym Cute. Tei odcisnął też piętno na akufenowo-dorianowym "Albore", gdzie mówione intro ewokuje nieco wokal z "Sunglasses At Night". "Disaster Baby" to już totalnie ejtisowy vibe, syntetyczny bit i neworderowy chorus. I tak do samego końca, czyli do utrzymującego poziom "Threads". A ja trochę nie wiem, co zrobić z Meta. Mam świadomość, że daleko tym piosenkom do wybitności, ale jakoś dziwnie im ulegam i nawet potrafię się nimi cieszyć. Bo właściwie te numery są naprawdę sprawnie napisane i całkiem ciekawie wyprodukowane, więc sam nie wiem, nad czym się głowię.

posłuchaj


Paellas: Remember (EP)

Paellas
Remember (EP)
[Niw! Records / Disk Union]

Na wydanym w 2012 roku debiucie Long Night Is Gone, wywodzący się z Osaki kwartet Paellas w składzie Takahiro Komatsu (perka), Masaharu Kanabishi (bas), Satoshi Anan (gitara) i Tatsuya Matsumoto (wokal) grał niezbyt ciekawe, niemal garażowe lo-fi'owe piosenki, których matka Ziemia absolutnie nie potrzebuje. Japońscy grajkowie chyba też doszli do takich wniosków, ale zajęło im to co najmniej parę lat, ale lepsze to niż MĘCZENIE BUŁY. A piszę to po przesłuchaniu ich zdaje się pierwszego minialbumu Remember, gdzie stylistyka uległa metamorfozie, ale bez wątpienia jest to #dobrazmiana. Otóż ze zgoła nieżyciowych kawałków z pierwszego LP, Azjaci przerzucili się na wypolerowane, lśniące numery tęczujące co chwilę inną barwą. Nicią łączącą pięć tracków są najogólniej mówiąc lata osiemdziesiąte, choć Paellas spogląda na tę epokę z bardzo różnych perspektyw, głównie przez szybę czasu. Czyli adaptacja przebiega podobnie jak na przykład u Diogenes Club czy Ice Choir. Najlepiej posłuchać i wszystko się rozjaśni.

Początek "Hold On Tight" niby nie wyróżnia się niczym specjalnym, choć od pierwszego odsłuchu kojarzy mi się z "Lady In A White Dress" Coreys (czy oni jeszcze wrócą?) lub z indie-dream-popem Ducktails. "Night Drive" to zupełnie INNA PARA KALOSZY: pierwsze pacnięcia w klawisze przywodzą na myśl Nite Jewel circa 2009, bas prosi o kontakt z Sally Shapiro, konkretnie z Disco Romance, a jeszcze konkretniej z "I'll Be By Your Side", a funkowa gitara ostatecznie urozmaica krajobraz tej nocnej jazdy. Znowu "Chinese Delicatessen" z falsetem Matsumoto jest "jaśniejszy", bardziej skoczny i kojarzy się z miłymi, ciepłymi, letnimi kawałkami, których kiedyś dostarczali chociażby Friendly Fires. "Fever" atakuje z jeszcze innej strony, próbując upodobnić się wajbem do bardziej rozbujanych numerów Phoenix. Wreszcie zamykający wydawnictwo "Cat Out" znowu posiłkuje się ciemnymi, lśniącymi klawiszami, ale obsługujący wiosło Anan nie ma prawa się nudzić, bo musi zagrać i funk i nawet jakąś solówkę. Dlatego ten ostatni wałek przypomina mi trochę nieodżałowanych Tigercity, którzy właściwie mieli podobny pomysł na siebie, choć to jednak kompletnie inny band. W każdym razie: brawo Paellas. Choć Remember to solidne granie bez przebłysków geniuszu, to właśnie takich płyt potrzebuje Japonia.

posłuchaj


SHINee: DxDxD

SHINee
DxDxD
[EMI]

Trochę dziwna sytuacja jeśli chodzi o datę wydania DxDxD. Niby album ukazał się jeszcze w 2015 roku, pod sam koniec grudnia (na co wskazują iTunes lub Spotify), ale oficjalną datą premiery jest 1 stycznia 2016. Niemniej SHINee, czyli "koreańscy Bitelsi" są na tyle istotnym punktem w japońskim j-popie, że trzeba przynajmniej drobną notką wspomnieć o ich najnowszym materiale (który szybko zdobył szczyt listy Oricon) pomijając przy tym rozbieżności wydawnicze − w końcu chodzi o muzykę, a nie o cyferki czy czas. Tym razem koreański kwintet próbuje podbić Japonię, ponieważ najnowsza płyta została zaśpiewana właśnie w tym języku. Pomijając numer "View" znany z zeszłorocznego Odd (tu oczywiście w innej wersji językowej), SHINee przygotowali jedenaście premierowych numerów, wśród których już mają trzy hiciory: "Your Number", "Sing Your Song" i właśnie tytułowy "DxDxD", czyli "Dance, Dance, Dance!". I może zacznijmy od nich: właściwie tylko tytułowy singiel rzeczywiście zachęca do tańca i faktycznie zasługuje na swój rozgłos, dwa pozostałe przeboje to jak na mój gust niezbyt porywające, przeciętne ballady, które łatwo się sprzedają, ale muzycznie nie prezentują niczego ciekawego. Ballad na krążku jest więcej: mamy jeszcze delikatne, ale raczej bez emocjonalnego wyrazu r&b "Sweet Surprise" i dwa ostatnie indeksy ("Moon Drop" i "Love"), które są jeszcze mniej autentyczne od singlowych, czyli straszna słabizna. Ale co poradzić, cały ten album to niezbyt udane, nagrane ekspresowe dzieło po to, aby wycisnąć hajs. Dlatego też przyzwoity rapowany j-pop "Wishful Thinking" jest pozbawiony hooków, a gitarowy "Wanted" brzmi jak piosenka rozpoczynająca głupkowaty "film dla młodzieży". Dopiero "Photograph" z dubstepowym podbiciem i funkową gitarą, ale i naprawdę nośnym refrenem stanowi jasny punkt longplaya. No i wcześniejszy "Good Good Feeling", który powinien promować DxDxD − mam nadzieję, że kolesie z wytwórni jeszcze poznają się na jego potencjale. Bo z tej kolejnej wycieczki do Japonii pozostają tylko pojedyncze strzały.

posłuchaj


Sky-Hi: Catharsis

Sky-Hi
Catharsis
[Avex]

Mitsuhiro Hidaka nie tylko współtworzy boysband AAA, ale od kilku lat nagrywa solo pod pseudonimem Sky-Hi. W zeszłym roku zwrócił moją uwagę nieźle pojebanym singlem "Limo", który mógłby zostać wyprodukowany przez jednego z tych zmutowanych, future bassowych maksymalistów pokroju Lido, wydającym się najoczywistszym tropem. Ale "Limo" na sofomorze się nie znalazł − w zamian za to oferta Catharsis jest niezwykle eklektyczna i całkiem bogata, jeśli chodzi o stylistyczne terytoria. I tu dochodzimy do sedna całej sprawy z Hidaką, bo koleś po prostu nie wie którędy pójść, gdzie się zatrzymać i na czym tak naprawdę się skupić. Próbuje mieszać balladowe wzruszenia niewysokich lotów lub jazzowe wtręty ze słabej jakości hip hopem ("Furijia Prologue" i "F-3"), w innym miejscu próbuje zostać koreańskim K.A.S.Ą. ("Ms. Liberty"), Jamiroquaiem ("Smile Drop '16" albo "Asa Ga Kuru Made"), a nawet "starym dobrym" Afro-Kolektywem ("Young, Gifted And Yellow"). Wszystko, jak można się domyślać, z niezbyt dobrym skutkiem. Poza tym mamy też mniej spektakularną kopię "Limo" ("Countdown"), szczyptę stadionowego EDM-u ("Seaside Bound"), trochę disco-popu ("Kamitsure Berubetto") i oczywiście odrobinę nudziarstwa ("Luce" i "Airisu Light"). Wyjątkiem jest "As A Sugar", gdzie kolo na poważno-smutnych smyczkach jedzie z takim flow, że słucham w osłupieniu. Aż do epickiego finału, w którym laserowe synthy zapowiadają beatową jazdę z tytułowym zawołaniem. Niby całkiem z dupy to wszystko, ale po połączeniu poszczególnych elementów udaje się wywołać jakiś synergiczny dreszcz, tak że nawet doznaję. Tylko w tym przypadku, bo reszta tracków albo jest zbyt kiepska, albo tylko przyzwoita. Dlateo jeśli Sky-Hi wreszcie odnajdzie się w sobie, to dopiero zacznie się granie. Ale coś mi się wydaje, że minie jeszcze spooooro czasu, nim Japończyk się połapie. No cóż, lepiej późno niż wcale.

posłuchaj


Stellar: Sting (EP)

Stellar
Sting (EP)
[The Entertainment Pascal / Universal Music]

W moim odczuciu to właśnie Stellar ma zapełnić pustkę po niespodziewanym rozpadzie Kary. To właściwie ta sama liga k-popu: kolorowego, dziewczęcego, wyśmienicie wyprodukowanego, napisanego z pomysłem czy wreszcie przebojowego. Niby już od minialbumu Marionette dało się zauważyć, że Stellar będzie się mocno liczyć w k-popie, ale to dopiero świetny, prowokacyjny "Vibrato" (z jeszcze bardziej prowokacyjnym klipem) wprost pokazał, że Kim Ga-young, Joo Min-hee, Lee Hyo-eun i Jun-yool zaczynają właśnie rządy w koreańskim mainstreamie. A stało się tak za sprawą spółki kompozycjno-producenckiej MonoTree (która współpracowała z wieloma koreańskimi składami, także z Karą), gdzie najbardziej wymiatają Hwang Hyun i Park Sang Hyuk aka GDLO. Ten pierwszy jest odpowiedzialny za "Vibrato", drugi za "Stinga", a wspólnymi siłami kolesie stworzyli "Love Spell", czyli we dwóch popełnili trzy hajlajty na najnowszym minialbumie Stellar. Ale i tak całość jest godna uwagi.

Sting zaczyna się od fantastycznego intra, a właściwie od pół-piosenki, bo takie lukrowe hooki mógłby spokojnie napisać J. Linn dla Risso. To jedno, a drugie to to, że tych 55 sekund pokazuje na jak wysokim poziomie są to numery − właściwie w mainstreamowym k-popie nikt nawet nie zbliża się do ich wyrafinowania i potencjału. Kolejny "Sting" rozwiewa wszelkie wątpliwości: w Korei Południowej już stał się wielkim hitem. Ale czy można się dziwić, skoro tytułowy wałek jest tak przejrzyście wyprodukowany, urozmaicony (mostek na 2:29) i jeszcze dopełniony uroczym chorusem? Z kolei "Insomnia" trochę rozśmieszyła mnie początkiem brzmiącym jak plagiat (no dobrze, jak "inspiracja" [courtesy of Sumliński]) intra "Latch" Disclosure. Ale tak w ogóle to jest bardzo uczciwy i fajny numer. Natomiast "Love Spell" to najlepsze, co do tej pory udało się tym młodym dziewczynom pokazać światu: świeży, niebywale nośny refren niemal definiuje perfekcyjny k-pop nowej ery. Pomijam wszystkie oczywistości typu klinicznie piękna produkcja, wokale (!) czy takie drobiazgi, jak precyzyjny mikro-mostek po pierwszym refrenie. Dalej ballada "Cindirella" w stylu Kasi Kowalskiej z 00s nieco obniża notę całej małej płyty, choć dramatu nie ma. Zwłaszcza, że na koniec wjeżdża "Vibrato" jasno stawiając sprawę, że w styczniu nie było w Azji lepszego wydawnictwa od Stinga. Trochę marzę o pełnoprawnym długograju bez wypełniaczy.

posłuchaj


Swiimers: Swiimers (EP)

Swiimers
Swiimers (EP)
[ORM Entertainment / Mirrorball Music]

Japończycy z Cairo mocno czerpią od Deerhuntera czy Real Estate, tymczasem koreańskie trio Swiimers (wcześniej znane jako UHF), składające się z wokalistki/gitarzystki MQ Cho, perkusisty Sunwoonga i gitarzysty Pyung Ganga, fascynuje się nieco innym okresem dream popu, a mianowicie klasycznie stawia na lata dziewięćdziesiąte. Pierwsza myśl, która nasuwa się słuchając minialbum Swiimers jest taka: to muzyka przesiąknięta duchem Slowdive, to dźwięki absolutnie zanurzone w rejestrach 90sowego shoegaze-popu. Mimo to, przynajmniej w jakiejś części, udało im się mnie poruszyć. Przecież "Woodstock" to, mimo wyraźnych podobieństw czy wręcz dźwiękowej mimikry, piękna pieśń. "Happy Friday" jest nieco ostrzejsze, ale to podobna wrażliwość do Chapterhouse, czyli nie ma na co narzekać. Nawet gdy band próbuje grać dziwny dream-pop-dubstep, tak jak w "Polaris", to wychodzi na tym całkiem dobrze. Albo gdy wraca pamięcią do eterycznego post-rocka Sigur Rós w "Shalla" − przecież bardzo przyjemna sprawa. "Fight" na początku mnie nie przekonał, ale po jakimś czasie załapałem jego bardziej popową naturę i teraz żyjemy w zgodzie. Na samym końcu dostajemy dwie inne wersje "Woodstock", co nie podnosi oceny tego przyzwoitego zbiorku piosenek. Warto sprawdzić, zwłaszcza jeśli Souvlaki stoi u was na honorowym miejscu na półce z płytami.

posłuchaj


REZERWA:

Anchorsong: Ceremonial [Tru Thoughts]
Carpainter: Noble Arts [Trekkie Trax]
Lili Limit: #apieceofcake [Lastrum]
Suchmos: Love & Vice (EP) [Space Shower Music]
Green Club: Green Club [Hi-Lite Records]
Grosto: Daily Food [Stoneship]
Fraqsea: Star Cocktail [Progressive Form]
Teen Top: Red Point [Top Media / Loen Entertainment]
Yamoto Irahi: Little Pink Cells (EP) [self-released]
Pushim: F [Tokuma Japan Communications]


SINGLE:

4minute: "Hate"
Wielki hit współprodukowany przez Skrillexa. Ale nie ma co: ten brutalny hook potrafi namieszać w głowie.

Anda: "Taxi"
Anda wchodzi do taryfy koreańskiego Mustarda i obiera kurs na najlepszy melanż w mieście.

Ayna: "Cherry Coke"
Brzmi tak, jak się nazywa. Jak na razie podium singli roku i raczej będę pamiętał o tym wałku już do grudnia.

Boogie Mann: "All My Love"
"Japoński DJ Rashad" wreszcie wydał coś dłuższego. To właśnie samplowy hajlajt EP-ki.

Dal★Shabet: "Someone Like You" / "From Head To Toe"
Ten pierwszy, brzmiący jak odpowiedź na ejtisowy przebój "I Feel You" Wonder Girls, to hicior, o czym świadczy ilość dance coverów. Drugi też powinien być hitem, ale jeszcze nie doczekał się klipu, więc trzeba czekać. A tak właściwie to szkoda, że tylko o tych dwóch numerach można mówić pozytywnie w kontekście niezbyt udanego minialbumu Naturalness. Ważne jednak, że Dal★Shabet singlowo są mocne.

E-Girls: "Dance With Me Now!"
Japońskie E-dziewczyny proszą do tańca. Bierzcie je pod rękę i to już!

FlaShe: "Lip Bomb"
Żywiołowy k-pop z sms-owymi bombami w tle.

Metafive: "Luv U Tokyo"
Miłosna oda do jednej z największych metropolii świata ufundowana przez piątkę japońskich WYJADACZY z YMO w sercach.

Onigawara: "Will You Give Me The Chocolate?"
Japońska czekoladka z lat 80., owinięta w sreberko ze startym znakiem jakości Scritti Politti. Ciekawe, co będzie dalej?

Parkgolf: "Silk Curtain"
Activia Benz zawsze ma w rękawie jakiś bubblegum bas. Tym razem w japońskiej odsłonie.

Pushim: "Feel It"
Połączyć reggae i house to sztuka, a jeśli jeszcze ktoś, tak jak Pushim, potrafi wpleść w tę mieszankę odrobinę egzotyki = bezwzględny szacun.

Riho Iida: "Kiss! Kiss! Kiss!"
Zwrotka choć całkiem solidna, to trochę się dłuży. Na szczęście w refrenie przychodzi wynagrodzenie za poniesione straty.

Stellar: "Sting" / "Love Spell"
Tak jak pisałem wyżej: dziewczyny ze Stellar zasiadają obecnie na mainstreamowym tronie w k-popie. "Sting" ustawia ten rok, jeśli chodzi o single, a "Love Spell", to właściwie już jeden z refrenów roku. A przecież jeszcze jest produkcja...

Suchmos: "Stay Tune"
Miło słyszeć, że u nich wszystko dobrze i wciąż lubią Jay Kaya. Tak trzymać i dawajcie następny LP.

Swiimers: "Woodstock"
Piękna modlitwa do Slowdive. Tego nie usłyszysz u Owsiaka.

Teen Top: "Warning Sign"
Jakoś mocno się męczy ten boysband. Właściwie tylko singlowy wałek z EP-ki jest spoko. Niech będzie i tak.

SHINee: "Photograph"
Może warto trochę odpocząć i pomyśleć na płytą złożoną z samych tego typu singli? Przemyślcie to, ziomy.

Road Boyz: "Be My Love"
Ktoś tu wie, które klawisze trzeba wcisnąć, żeby wyszedł dobry motyw. Będę śledził.

RyeoWook: "Hello"
Na minialbumie większość numerów to nudnawe ballady, ale ten kawałek ma groove. Dlaczego? Wystarczy sprawdzić, kto go napisał, wyprodukował, zmiksował...

Zico: "I Am You, You Are Me"
Fajnie, że taki lekki, sprawnie napisany r&b joint ma ponad 3,5 miliona wyświetleń. Nabijajcie i wy.


REZERWA:

AKLO feat. Salu & H.teflon: "We Go On"
FEMM: "PoW!"
Halfby feat. Alfred Beach Sandal: "Slow Banana"
Legend: "Crush On You"
NiiHWA feat. As One: "Say Yes"
Loptimist feat Ji Jonghwan & Kim: "Me"
Shin Hye Sung: "Pretty Girl"
Snuper: "Polaroid"
Sus4: "Pick Me Up"
Yezi: "Cider"

Tomasz Skowyra    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)