SPECJALNE - Rubryka

Orient Express #2

4 listopada 2015

Siemanko. Na początek krótkie intro, zanim przejdziemy do przeglądu azjatyckich nowości. Po reakcjach i komentarzach wnioskuję, że rubryka Orient Express całkiem się podoba – dziękuję, dziękuję, wiedziałem, że państwo docenią moją poezję. A TAK CAŁKIEM POWAŻNIE, fajnie, że znaleźli się tacy, których interesuje to, co dzieje się w Azji z muzycznego punktu widzenia (swoją drogą zwycięzca XVII Konkursu Chopinowskiego, Seong-Jin Cho, może też trochę w tym pomoże). Kwestia druga to pytania, które się pojawiły (i które możecie cały czas zadawać również DROGĄ MAILOWĄ, wystarczy kliknąć na moje nazwisko na samym dole). To, dlaczego nie znaleźliście Tricot w pierwszym odcinku, zostało już wyjaśnione, a jeśli chodzi o Red Velvet, to zastanawiałem się, czy nie włączyć ich płyty do pierwszego odcinka, ale skoro dziewczyny wydały gdzieś na początku roku EP-kę, to postanowiłem ogarnąć wszystko w grudniowej rekapitulacji, która pojawi się w ramach Orient Expressu (stąd odcinek drugi będzie niejako ostatnim w roku 2015). Jeśli chodzi o muzykę Azji Zachodniej, to oczywiście jest dla niej miejsce. Problem polega na tym, że trudno wyłowić coś interesującego i na poziomie z tego rejonu, ale jeśli oczywiście natknę się na coś takiego, to pojawi się w rubryce. To chyba wszystko, co miałem do przekazania. Zapraszam więc na drugą odsłonę, w której znajdziecie 10 płyt i tym razem 20 singli. Miłej lektury i do usłyszenia w grudniu.

Płyty

Crystal: Crystal Station 64

Crystal
Crystal Station 64
[Flau]

Trio Crystal, czyli Ryota Miyake, Keita Onishi i Sunao Maruyama, wydało właśnie debiutancki krążek, który z miejsca doczekał się porównań do legend japońskiego synth-popu tudzież elektroniki, czyli do Yellow Magic Orchestra. Chciałbym, żeby taka paralela miała pokrycie w rzeczywistości, jednak Crystal Station 64 daleko do poziomu grupy Ryuichiego Sakamoto. Ich instrumentalny, klawiszowy pop dość bezczelnie bazuje na soundzie, patentach czy ogólnym charakterze muzyki z lat osiemdziesiątych. Nie wiem, czy ta młoda ekipa japońskich producentów chciała tym wydawnictwem pokazać, że tylko w latach 80. grało się dobrą muzykę, a współcześnie tworzy się miałkie klisze nawiązujące do dźwięków sprzed ponad trzech dekad. Jedno jest pewne – takim sposobem nie da się nic ugrać.

Przecież Channel Pleasure Forda i Lopatina też pławił się w ejtisach, ale filtrował całość przez wizję współczesną i dlatego wygrywał. Natomiast gdy słucha się debiutu japońskiej załogi, wyczuwa się tu wczesne Depeche Mode, Kraftwerk, Yazoo, Heaven, 17, środkowy Cabaret Voltaire, po japońskiej linii oczywiście YMO i Sing Like Talking, a także nawet Marka Bilińskiego czy disco polo. Problem polega na tym, że Japończycy zdają się być tylko podjarani samą możliwością pogrania w starym stylu – chodzi o to, aby wszystko brzmiało vintage i cool. Niestety są to dość przeciętne utwory, w najlepszym wypadku niezłe, choć dla mnie słuchanie Crystal Station 64 należy raczej do zajęć męczących, a nie przyjemnych. Dlatego na razie nie doczekaliśmy się drugiego Yellow Magic Orchestra, a raczej sprawnego imitatora ejtisowego popu, więc chyba nie ma co robić wokół Crystal większego zamieszania.

posłuchaj


DJ Krush: Butterfly Effect

DJ Krush
Butterfly Effect
[VinDig]

Po jedenastu latach powraca jedna z najważniejszych (może najważniejsza) japońskich postaci z kręgu eksperymentalnego jazz/hip/trip hopu czy IDM-u, czyli Hideaki Ishi, światu znany bardziej jako DJ Krush. Ostatnim regularnym jego długograjem był wydany w 2004 roku Jaku, na którym, uogólniając, producent przedstawił własną wizję post-djshadowowskiej tradycji, natomiast na Butterfly Effect (fani Akiry, sprawdźcie świetną okładkę) nie znajdziemy już zbyt wielu śladów z ostatniej odsłony. Podobno jednym z wydarzeń, które przyczyniło się do powstania krążka, było trzęsienie ziemi w Fukushimie, o czym Krush mówił w wywiadach. Rzeczywiście, gdy słuchałem płyty odczułem jakiś wewnętrzny niepokój symbolizujący niepewność i kruchość losu. Zresztą tytuł nie jest przypadkowy – znacie hipotezę o trzepocie motyla w Ohio mogącym wywołać burzę piaskową w Teksasie, prawda? Ale mimo tego nie chcę patrzeć na nową muzykę Ishiego przez jakiś węższy kontekst – w końcu wszystko zostało zapisane w dźwięku i pewnie każdy odczyta go na swój sposób.

Butterfly Effect brzmi dokładnie tak, jak kolejny album DJ Krusha. Gdyby wyszedł w 2006 roku, pewnie brzmiałby właśnie tak, jak brzmi ten z 2015 roku. Japończyk wydaje się zupełnie niezainteresowany nową muzyką (w końcu przez ponad dekadę trochę się zmieniło), konsekwentnie rozwijając własne myśli pod trip hopową egidą. Z jednej strony doceniam to, że nie próbuje na siłę "ulepszać" i "unowocześniać" tożsamości swojej muzyki, a z drugiej przychodzi mi na myśl przykład Machinedruma, który stara się, i to z bardzo dobrym skutkiem, ogarniać wszystko to, co na bieżąco dzieje się w "elektronice". Krush odwrotnie – nie zaskakuje niczym, a w zamian za to dorzuca kolejne pozycje do swojego portfolio: napędzany marszowym beatem "Strange Light", nastrojowy My Light z Yasmine Hamdan na wokalu (tu mamy mały ślad Shadowa, bo to utwór na modłę "Bloodstain" Unkle), instrumentalny, jazzujący pejzażyk "Future Correction" czy mój ulubiony "Coruscation", brzmiący jak Jelinek grający trip hop. Zatem powrót Ishiego można uznać za udany, ale niewątpliwe z faktu ukazania się Butterfly Effect najbardziej cieszą się jego zagorzali fani, co w sumie też ma swoją wartość.

posłuchaj


f(x): 4 Walls

f(x)
4 Walls
[S.M. Entertainment / KT Music]

Nigdy nie mogłem całkowicie przekonać się do f(x). Wydany w 2014 roku longplay Red Light nie imponował bogactwem nośnych piosenek, stawiając raczej na oklepane zagrywki. Stąd z pewną zrozumiałą rezerwą podchodziłem do najnowszego, czwartego studyjnego dzieła koreańskiego girlsbandu. Okazało się, że dziewczyny wraz z całym sztabem songwriterów i kierującym procesem produkcji Lee Soo-manem wysmażyły zestaw numerów na bardzo przyzwoitym poziomie. W ciągu trzydziestu pięciu minut wciąż większa część akcji rozgrywa się wokół jednego, zapętlonego motywu, ale dbałość o jego potencjał i interesujące otoczenie sprawia, że zaskakująco dużo się tu zgadza. Weźmy na przykład fakt, że kilka razy złapałem się na tym, że słyszę na 4 Wallas wpływ Kylie. Już tytułowy wałek, od którego startuje album, zaczyna się od zmysłowego r&b przeplecionego 2-stepowym rytmem, a potem wkracza refren z ozłoconym wokalem przyklejonym do dance'owego beatu. Wrażenie nieco się rozmywa przez rapowaną wstawkę (którą uważam za udaną), ale czyż trop Australijki nie nasuwa się mimowolnie?

Ale to nie koniec – odpalcie oparty na pianinku (wpływ najntisowego house'u) dyskotekowy "Rude Love" i poczekajcie na chorus – aż chce się zaśpiewać: "On a niiiiiiight liiiike thiiiiiiiiis". Jeszcze więcej Kylie? Proszę bardzo: "Cash Me Out" brzmi jak skrzyżowanie Aphrodite ("Get Outta My Way") z Kiss Me Once ("Sexercise"). O ile te dwa pierwsze są bardzo spoko, o tyle ten trzeci już trochę mniej. Również trochę mniej podoba mi się nu-rave'owe tło w "Deja Vu", które mogliby stworzyć MSTRKRFT. Ale już bas w "X" brzmi jak dzieło kolesi z DFA i znowu muszę dopisać punkt, a nawet dwa, bo największe wrażenie robi tu kapitalny, wielowarstwowy mostek na 2:15. Poza tym sporo tu trapowych wątków ("Diamond" chyba najbardziej ), dobrych miksów (nawijka Zico w świetnym, płynnie mknącym "Traveler"), a nawet znalazł się odrzut z Emotions Carly Rae Jepsen (średni "When I'm Alone"), więc w sumie 4 Wallas to bardzo fajna płyta, pokazującą, że f(x) jest składem wartym uwagi nie tylko ze względu na olbrzymią popularność w Korei, ale również z uwagi na dobre numery.

posłuchaj


G.Rina: Lotta Love

G.Rina
Lotta Love
[Tower Records]

Od albumowego debiutu songwriterki, DJ-ki i instrumentalistki Riny Goodings minęła już ponad dekada (A Girl From A Circus z 2003 roku). Później wydała jeszcze kilka płyt (między innymi krążek z coverami, którego okładka nawiązywała do The Nightfly Donalda Fagena), aż wreszcie po pięciu latach milczenia (ostatnie wydawnictwo wypuszczone w 2010 – Mashed Pieces) przyszedł czas na Lotta Love. Krążek otwarcie stawia na przebojowość, posiłkując się disco vibe'em, cieplutkim r&b czy hip-hopem. W tworzeniu materiału G.Rinę wspomagali chociażby Yakenohara, Punpee czy Luvraw (dorapowali swoje) oraz Tofubeats, czyli obecnie jedna z najbardziej popularnych postaci w j-popie. A jeśli jeszcze dodam, że kompozycje naprawdę są chwytliwe, a nie tylko w założeniu, to nietrudno zgadnąć, że najnowszy longplay Japonki jest rzeczą jak najbardziej zadowalającą.

Początkowy beat w otwierającym "Midnight Sun" brzmi jakby Miss Kittin z Hackerem zsamplowali w 2001 roku fragment "Happiness Is Easy" Talk Talk. Dopiero później ewoluuje w zajebisty prince'owski post-disco joint z funkowymi gitarami i nawijką samej Riny. I już od początku dostajemy highlight, ale jakby tego było mało, kolejny "Oto Ni Dakarete" również trzeba wyróżnić wśród najlepszych numerów. Prosta melodia na klawiszach, trochę wczesnej Madge (0:39 jak cytat z "Holiday"), trochę funku, solo na wiośle i mamy zgrabny song do ripitowania. Zresztą "Kamakura", "Back In Love (Music)" czy wzruszający dance "Utsusemi Twilight Long Walk" też odnajdą się na waszej plejliście z singlami. A jeśli ktoś czeka na balladę, to niech łapie ewokujący Janet Jackson "Sweet Juicy Luv" z przepuszczonym przez syntetyczny filtr śpiewem Luvrawa. Albo "Ai No Maboroshi" z Tofubeatsem, o którym też ciężko napisać złe słowo. No i koniecznie posłuchajcie końcowego "Life", pachnącego przytulnym feelingiem Foreign Exchange. A cały Lotta Love spokojnie można słuchać wielokrotnie, bo to bez dwóch zdań jeden z najlepszych j-popów w 2015 roku.

posłuchaj


Lovelyz: Lovelyz8 (EP)

Lovelyz
Lovelyz8 (EP)
[Woollim Entertainment]

W marcu girlsband Lovelyz wrócił z ze swoim debiutem Girls' Invasion z 2014 roku w wersji repackage, żeby pod koniec września roku obecnego zaprezentować fanom pierwszy w skromnej dyskografii minialbum. Przyznam, że gdy zobaczyłem listę songwriterów odpowiadających za kształt Lovelyz8, bardzo liczyłem (nie bez powodu) na świetny synth-j-popowy pakiet. I może nie ma zawodu, ale mimo wszystko miałem nadzieję na odrobinę więcej. Zwłaszcza, że krótkie, niespełna dwuminutowe intro "Welcome To The Lovelyz8" popełnione przez producencki duet Coach & Sendo, brzmi, jakby w wolnej chwili sklecił je Maxo na wakacjach w Seulu. Pierwsza pełnoprawna piosenka "Ah-Choo" to bardzo przyzwoity, syntezatorowy j-pop z całkiem mocnym refrenem, aczkolwiek nie rusza mnie jakoś mocno.

Chyba wolę delikatną r&b balladkę "Shooting Star" z ładnymi klawiszowymi motywikami, a już zdecydowanie najbardziej podoba mi się napisany przez mojego ulubionego ostatnio koreańskiego songwritera, J.Yoona (you know that guy, to on stoi za Humming Urban Stereo czy mini-albumem Risso, o których wspominałem miesiąc temu przy okazji singli) kawałek "How To Be A Pretty Girl". Gdybym był złośliwy i niesprawiedliwy, to napisałbym, że song brzmi jak odrzut ze świetnego Tra La La, ale przecież to jest taki dobry numer, że spokojnie mógłby zmieścić się na wydawnictwie i tylko wzbogacałby jego zawartość. Pozostałe piosenki na Lovelyz8 nie stoją już na takim poziomie, ale i tak warto zapoznać się i z "Hug Me" i z "Sweet And Sour" i z "Rapunzel", bo to całkiem uczciwy pop. Liczę więc, że Lovelyz wrócą niedługo z pełnym długograjem i wtedy dopiero będzie się działo. Obrany kierunek jak najbardziej popieram.

posłuchaj


Milano Loa: Gradation (EP)

Milano Loa
Gradation (EP)
[Upper Fida]

Kim jest Milano Loa? Szczerze mówiąc: nie wiem. Wiem, że nie jest już dwudziestolatką, ma fajnego Instagrama i od czasu do czasu zdarza jej się nagrać jakieś piosenki. Nie wiem, jak wam, ale mi to wystarczy, zwłaszcza że do słuchania Graduation nie potrzebuję niczego oprócz chwili czasu (jakieś dwadzieścia minut) i trochę ciszy w pomieszczeniu. Raptem cztery niezobowiązujące indeksy, ale każdy z nich ciekawy na swój sposób. Na przykład opener, tytułowy wałek, brzmi jak cover "Hello" Martina Solveiga odegrany w jakimś japońskim programie typu talent show. Wyszło to tak, że może być z tego nawet hit, ale ostatecznie nie przejąłem się specjalnie chorusem. Zdecydowanie bardziej interesujący jest "Yellow Sunset", który kompletnie zalatuje fluidem Elektreniki. Ma krystaliczne pady keyboardu, poprzycinane wokale w roli dekoracji beatu, no i sama Milano chyba trochę chciała wejść w rolę Reni Jusis. Ogólnie pozytywne wrażenie nie zmienia się wraz z nadejściem trochę topornego refrenu, ale mimo wszystko mamy tu nieźle skrojony dance-pop z "polskim akcentem". W "Camuflage Irony" zbędne wydaje się filmowe, patetyczne intro, bo zaraz po nim napiera mocno techniczny, EDM-owy beat zbliżający się tym razem do Stachursky'ego z okolic 2009 (tak, to ten album z "Dosko"). Kończąca Graduation ballada "Brown Sugar Drops" z niepokojącą aurą w tle uzyskaną za pomocą zimnych dźwięków klawiszy w zasadzie też się broni, czyli w rezultacie Milano wychodzi na plus. I bardzo dobrze, bo lubię tę dziewczynę, kibicuję jej i podejrzewam, że jeszcze się z nią spotkamy tu, w tej skromnej rubryce. A może i nie tylko.

posłuchaj


Moscow Club: Outfit Of The Day

Moscow Club
Outfit Of The Day
[Fastcut Records]

Kolejny po Diogenes Club czy ostatnio po Roman A Clef zespół, który w dość oczywisty sposób pisze piosenki w oparciu o inspirację Prefab Sprout. Outfit Of The Day nie jest debiutanckim krążkiem pochodzącego z Tokio składu Moscow Club − mają już na koncie płytę Station M.C.Ç.B. i kilka singli, ale na tych wydawnictwach japoński (a nie rosyjski) band jedynie śrubował swój styl, który udało się w pełni wyeksponować na tegorocznym długograju. Jaki to styl, zapytacie? Porównałbym go do metody, jaką posługuje się twórca Mr. Robota, Sam Esmail. Jeśli ktoś nie miał okazji widzieć, to metoda ta polega mniej więcej na tym: koleś zwyczajnie podbiera i zżyna z całej masy klasycznych i popularnych filmów, wszczepiając wybrane motywy czy sytuacje, kształtując w ten sposób swój serial o niezrównoważonym psychicznie hakerze. Trochę podobna taktyka przyświeca dowodzonej przez Kazuro Matsubarę grupie.

Opener "Band Of Outsiders" brzmi tak, jak mogłaby zaczynać się trzecia płyta chicagowskiego The Changes (btw, "Loewe" byłby niezłym closerem tego wyimaginowanego LP). Japończycy bez spiny grają tu (jak i na całym LP) elegancki, oparty na niebanalnych zmianach akordów, zadurzony w ejtisowym soundzie klawiszy indie-pop-rock w zwartej formule. Natomiast "Celine" (choć tu intro znowu trochę jak Changes), "Margaret", jazzująco-talkingheadowy "Saint Lauren" oraz "Carven" to już ukłon w stronę formacji Paddy'ego McAloona. Dość wyraźnie słychać powiew sophisti-popowego songwritingu tego wybitnego zespołu, co oczywiście przekuwa się na świetne piosenki. Jeśli chodzi o pozostałe tracki, to pod numerem trzy skrył się "Ivy League" − tune oparty na basie z wczesnego Scissor Sisters, okraszony klawiszami a-ha i dopełniony wokalem brzmiącym jak UDOBRUCHANY Ian Curtis albo David Sylvian. W tytułowym z kolei pobrzmiewa coś z Pet Shop Boys, a taneczny instrumental "Tour De Moskow" jest najbardziej japoński (a to dlatego, że Matsubara śpiewa tylko po angielsku), co w ogólnym rozrachunku daje jedną z najlepszych, a na pewno najfajniejszych japońskich płyt roku. Nie zlekceważcie kwartetu Moscow Club!

posłuchaj


Plenty: Inochi No Katachi

Plenty
Inochi No Katachi
[Headphone Music Label]

Ej, ogarnijcie tej album, bo ja trochę nie ogarniam. Powstały w prefekturze Ibaraki j-rockowy band Plenty dostarcza album, o którym aż chce się pisać. Załoga, której liderem jest gitarzysta Fumiya Enuma, nie zachwyci może wszystkich wielbicieli nieszablonowych harmonii, ale w zamian za to oferuje pokaźny bukiet chwytliwych, gitarowych petard. Oczywiście w menu znajdziemy również bardziej lekkostrawne dania, jednak to momenty, gdy kapela wystrzeliwuje race w powietrze, należą do najjaśniejszych punktów Inochi No Katachi. Chłopaki jadą równo po płaszczyźnie. Co więcej, wokal frontmana, jego charyzma na majku i ekspresyjna, niemal natchniona interpretacja to wartości dodane całości. I to nie są puste pochwały, bo nie wiem, czy w tym roku gitarowa muzyka doczekała się równie wyrazistej postaci, w każdym razie gość pozostawia w tyle wszystkich z kręgu azjatyckiego. A gdyby kogoś to nie przekonało, to niech włączy play.

Na najnowszym długograju Plenty zmieściło się tyle hooków, że trzeba by zebrać spory tabun lamerskich kapel z Japonii, aby obdzielić każdą przynajmniej jednym. Jeśli opener o dłuuuugim tytule jeszcze nie ukazuje zgromadzonych na LP walorów, to drugi w kolejce "Shalala" nie pozostawia już żadnych złudzeń. Grubiańskie, post-hardcore'owe riffy zwrotek prowadzą do jednego z najbardziej nośnych refrenów ("Shaaaaa Laaaaa Laaaaa") w tegorocznym j-rocku. Dzięki umiejętnemu wycieniowaniu rockowych akcentów, galopujący (btw, posłuchałem wreszcie Konia i KURWA DOZNAŁEM JAK POJEBANY) "Kodomono Youni" też może się podobać. Zaopatrzony w trąbki "Taion" znowu dorzuca kolejny przejrzysty chorus, a zaśpiew w "Doughnut No Mannaka" mocno kojarzy się z In The Aeroplane Over The Sea. Natomiast najmocniejszym punktem Inochi No Katachi jest dla mnie, i to od pierwszego odsłuchania, track kryjący się pod indeksem siedem, czyli "Yoiasawo Itoshiihito". Na początku hałaśliwy wygrzew w zwrotce kazał spoglądać w stronę Dino Jr. z okresu You're Living All Over Me, ale szybko zrozumiałem, że to przecież brzmi tak, jakby Enuma nasłuchał się 12 Rods (coś jak hybryda "Rock N' Roll Band" i "Red" widziana w optyce j-rocka). Potem do końca cały czas jest solidnie (jedynie "Laundry" odstaje, bo nie jest to zdecydowanie "True Love Waits"), a nawet bardzo dobrze, jak w przywodzącym na myśl Smashing Pumpkins w formie "Yoruno Ame". Więc nalegam, ogarniajcie tych ziomów.

posłuchaj


Taquwami: Moyas

Taquwami
Moyas
[self-released]

Jeśli moje kalkulacje są poprawne, EP-ka Moyas jest pierwszym dłuższym (choć nie tak znowu długim, bo to zaledwie cztery indeksy trwające kwadrans) wydawnictwem kryjącego się pod monikerem Taquwami japońskiego producenta Takumiego Kuwahary. Możecie kojarzyć go z kilkunastu singli (choćby z majowego, podwójnego "Aj Mo Ka" / "Ka Ao Um", a sam wspomniałem w zeszłorocznej rekapitulacji o świetnym "Cinderella") albo z remiksu, jaki popełnił dla Ryana Hemswortha, choć tak prawdę mówiąc, Kuwahara nie jest typem, którym zajmują się duże czy nawet małe zachodnie media. Moim zdaniem warto poświecić mu choć jeden akapit, zwłaszcza że Japończyk nieźle radzi sobie z future bassem, maksymalistycznym popem czy eksperymentami w obrębie faktur, a słychać u niego też akcenty PC Music czy Maltine Records. I tak "Moyas" sięga po szaleńczą jazdę Lido zduszoną w japońskim uścisku – wszystkie te roszady i permutacje beatu składają się na frapującą układankę. Drugi "Otogi Bass" to z kolei poszukiwania przypominające Hudsona Mohawke, zwłaszcza ten złowrogi synth-motyw i rozpadający się co chwilę rytmiczny szkielet tracka. W "The Gathering" pojawia się rys przeładowanego popu 813 z EP-ki XOXO, a zamykający ten mały zestaw chwiejący się "Napoli" wprowadza nieco więcej przestrzeni i dreamowego pierwiastka (zwłaszcza druga część), wzbogacając tym samym i tak całkiem rozległą stylistyczną paletę Moyas. Nie jest to więc EP-ka bezpośrednio oryginalna, ale Taquwami zaznaczą nią swoją pozycję w krajobrazie modernistycznego popu, a następny ruch z jego strony może okazać się jeszcze bardziej interesujący.

posłuchaj


Twice: The Story Begins (EP)

Twice
The Story Begins (EP)
[JYP Entertainment]

Kolejny bardzo obiecujący k-popowy girlsband właśnie zadebiutował minialbumem. Dziewięć Koreanek (Nayeon, Jungyeon, Momo, Sana, Jihyo, Mina, Dahyun, Chaeyoung i Tzuyu) atakuje sześcioma nośnymi, przytomnymi, klawiszowymi songami nie tylko listy sprzedaży (singiel "Ooh-Ahh" kupiło ponad siedemdziesiąt tysięcy fanów), ale i wszystkich tych, którzy czekają na przyzwoity pop. Spójność The Story Begins nie ulega wątpliwości, choć wskazanie najlepszego fragmentu nie będzie trudne, bo na tle całości wybija się "Must Be Crazy", częstujący przebojowymi hookami syntezatora i wzniosłym refrenem. Drugim najmocniejszym punktem będzie singiel "Ooh-Ahh" z tworzącymi prechorus gitarami w tle i refrenem brzmiącym jak nabuzowani Bird And The Bee coverujący Girls Aloud. Miejsce na podium uzupełnia "Candy Boy" ze swoim wyrazistym refrenem o wyraźnie chartsowym charakterze. Tuż za podium znalazły się pozostałe trzy indeksy, a więc doprawiony pokaźną ilością wielobarwnych producenckich patentów "Truth", stadionowy "Do It Again" oraz rozpoczynający się od akustyka balladowy "Like A Fool". I mimo że Twice wraz ze swoim The Story Begins nie są jeszcze zjawiskiem wyjątkowym na k-popowej mapie, to niewątpliwie aspirują do takiego wyróżnienia. Przyszłość pokaże, jak potoczy się historia tego dziewczęcego składu. W każdym razie ja mocno trzymam kciuki.

posłuchaj


Single

f(x): "4 Walls"
Od tego singla mocno zmieniłem zdanie o koreańskim zespole. Kierunek Kylie – szanuję bardzo.

Carpainter & Maxo: "Amazing!!!"
Prędzej czy później musiało dojść do takiego porozumienia między Maltine a PC Music. Efekt: amejzing.

Electroboyz: "Diamond"
Ziomy nadążają z nowym rapem, bo słychać wpływ Future'a czy przede wszystkim naszego znajomego, DJ-a Mustarda. A jest jeszcze sampel z Britney. Hmm.

Exile Shokichi: "Ignition"
Schodkowe zejście refrenu + funkowa gitara, i już jestem kupiony. Dobre gówno.

Gesu No Kiwami Otome: "Otonatic"
To będą już stali goście Orient Expressu. UWAGA: sofomor Ryōseibai już w styczniu 2016!

Hitomitoi: "Sono Me Wa, Hypnotic"
Najbardziej przebojowy wałek z nowej płyty Hitomitoi, The Memory Hotel. HYPNOTYZUJĄCE.

IU: "Twenty-Three"
EP-ka Chat-Shire niezbyt mi się spodobała, ale tym numerem Lee Ji-eun spoooro u mnie zyskała.

Lovelyz: "How To Be A Pretty Girl?"
Humming Urban Stereo rozdają karty w k-popie. Czy w końcu mnie zawiodą? Jeśli będą wciąż trzaskać takie cudeńka, to raczej nie.

Nuol: "I Love You"
Może nie zapiera mi tchu w piersiach, ale fajnie, że Nuol lubi Ala Greena i Beach Boysów z lat 70. i jeszcze się tym dzieli.

Pefrume: "Star Train"
Fajne, ale trzeba jasno powiedzieć, że perfumki bardzo znormalniały. Nakata, wróć!

Plenty: "Yoiasawo Itoshiihito"
Każdy segment kompozycji to trafienie w punkt. Ryan Olcott może być dumny.

PPL: "Rush"
Wiem, że całkiem prawilne dicho, ale nie mogę się oprzeć. Piosence oczywiście.

Sakanaction: "Shin Takara Jima"
Japoński j-rockowy skład został poproszony o stworzenie piosenki do filmu. No i wywiązał się zajebiście.

Shiggy Jr.: "Ghost Party"
Małe wspomnienie Halloween z japońskim pozdrowieniem. Btw, refren trochę jak z "Passport" Meg.

SoLaTi: "Comfortable Relationship"
Baroquepopowa, waniliowa kostka koreańskiego cukru roztapiająca się w filiżance gorącej kawy ze śmietanką.

Suiyoubi No Campanella: "Ra"
Basowy pop w cieniu piramid z Japonii. Słabo?

Tricot: "Pork Ginger"
To mógł być highlight A N D.

Twice: "Must Be Crazy"
Highlight z EP-ki nowego girlsbandu postawi was na nogi, nawet jeśli nie będziecie tego potrzebować.

Yokos: "B.O.U.N.C.E."
Ten wieczór jest wasz – bansujcie z tym.

Yui Makino: "Pastel Town"
Zwiewny, pastelowy poranek w japońskim uzdrowisku da wam ciepło i spokój każdego dnia.

Tomasz Skowyra    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)