SPECJALNE - Rubryka
Orient Express #1
10 października 2015Wreszcie jest − rubryka zajmująca się najciekawszą, najświeższą, najważniejszą i najlepszą muzyką z Azji, czyli Orient Express (mało co, a ładnie byśmy się w chuj załadowali przy wyborze nazwy, ale w porę zorientowaliśmy się, gdzie tkwi błąd, uff). Przynajmniej takie jest zamierzenie i do tego będę dążył. Postanowiłem skupić się na rzeczach świeżych, dlatego w październikowym odcinku nie przeczytacie o płycie ze stycznia czy singlu z lutego − z wiadomych względów te pojawią się dopiero w rekapitulacji rocznej, a w 2016 roku postaram się, aby Orient Express kursował regularnie i bez opóźnień. Będę stawiał głównie na j-pop i k-pop, bo są to najbardziej interesujące szlaki na muzycznej mapie Azji, przy czym nie zamierzam zaniedbać innych stylistycznych terenów oraz innych landów (w Wietnamie i Chinach też mają listy przebojów). Będę próbował ogarnąć wszystko, a przynajmniej większość: od future bassowych eksperymentów przez Shibuya-kei i j-rockowe nakurwianie aż do rapów czy trapów (może będzie nawet o koreańskim Taco?) oraz wszelkiej elektroniki. W każdym odcinku znajdziecie dwie sekcje: 10 blurbów o albumach/EP-kach/minialbumach/kompilacjach/zbiorach remiksów/zbiorach b-side'ów/mikstejpach/miksach i 15 króciutkich komentarzy do singli*. Aha, popularne w Azji mini-albumy będą traktował jako EP-ki. To chyba wszystko, co chciałem zawrzeć w tym skromnym disclaimerze. A zatem trwa Rok Kozy (Owcy), mamy październik 2015, zapraszam na pierwszy Orient Express.
* liczba zarówno płyt, jak i singli może w każdej chwili ulec zmianie, autor rubryki zastrzega sobie prawo do wszelkiego rodzaju kombinacji w tym aspekcie.
Płyty

Analogfish
Almost A Rainbow
[Felicity]
Po zapoznaniu się z bardzo fajnym debiutem Rycerzyków, a wcześniej z wydanym w tym roku, kolejnym albumem Analogfish (których możecie już znać z singla "There She Goes (La La La)"), przyszło mi na myśl, że ci drudzy mogliby być japońskim odpowiednikiem ekipy ze Stajni Sobieski, jednak dyskwalifikuje ich brak harmonicznego wysmakowania oraz zwiewności i elegancji w poczynaniach. Na szczęście braki potrafią nadrobić czymś innym. I tu zaczyna się cała sprawa z Almost A Rainbow, bo z jednej strony piosenki na płycie odznaczają się obsesją na punkcie rytmu, nośnością czy ambicjami w szukaniu produkcyjnych cymesików, a z drugiej mamy tu istny festiwal, żeby nie powiedzieć karnawał, namecheckingu. Wystarczy, że włączycie pierwszy kawałek na płycie: migotliwy syntezator, charakterystyczne basowe podbicia, euforyczny zaśpiew − wszystko mówi o tym, że "Baby Soda Pop" to japońska wersja "My Girls" Animali. A to dopiero otwarcie całego wora ze skojarzeniami.
Drugi "F.I.T." brzmi jak połączenie Clinica (przez "klimat" i bębny, ale wokalista Akira Shimooka też całkiem kojarzy się z Adem Blackburnem; w "Konya No Headline" też mamy Clinic, tylko w jazzowym towarzystwie) i Kobiet (późnych; tu oczywiście refren). "Will", jak słychać od pierwszej nuty, to hołd dla The Smiths podobny do tych, które zespołowi Morrisseya i Marra złożył Elbrecht na Amoral. "No Rain (No Rainbow)" brzmi jak krzyżówka riffu "Ruby Tuesday" z wczesnym Phoenix, a wszystko to przełamują gitarowe sola wyjęte z wczesnego Interpolu. W "Tired" znowu twist − tym razem japoński band postanowił pograć w stylu Radiohead, i tu uwaga, z okresu Pablo Honey (kiedy po raz ostatni słuchaliście?) i może trochę The Bends (w "Doro No Fune" to samo, tylko w delikatniejszym ujęciu). Dalej? "Walls", czego raczej bym się nie spodziewał, to jazzowa wprawka wykończona drum'n'bassowym loopem, więc czy chcę, czy nie, muszę lekko spojrzeć w stronę Spring Heel Jack. "Hate You" rozdziera patetycznym chorusem przypominającym oczywiście wczesny (a jak) Sigur Rós albo Mogwai w produkcyjnym pyle Isn't Anything. "Yume No Nakade" to coś w stylu indie-rockowego Jensa Lekmana, a "Kouzu Wa Kawaranai" − tribute to Wire. Naprawdę jest moc z tymi odniesieniami, ale przy tym wszystkim to są dobre, niebanalne piosenki, przy których co chwilę można się uśmiechnąć. Prawdziwy post-modern pop z Japonii, a nie jakiś podrabiany.

G.Soul
Dirty (EP)
[JYP Entertainment]
TS: Po singlach i średniawej EP-ce Coming Home "protegowany R. Kelly'ego" wraca z nowym, zajebistym, naznaczonym disclosure'owym feelingiem, prince'owym vibem i soczystą bangerowością (tytułowy jak koreańska riposta na "Down On My Luck") zbiorem piosenek zamkniętym w szesnastu minutach. A wy co sądzicie o Dirty?
Redaktor 1: Taki brud to ja rozumiem. No i "guilty pleasure" jak nic.
Redaktor 2: Kortez nie jest to, ale się nie nudzę też.
Redaktor 3: Taki młody, a już pisze takie mocne teksty. Lubię to!
Redaktor 4: Dobre, dobre, dobre, dobre, dobre. Dobre.
Redaktor 5: Prince płakał, jak słuchał. A tak całkiem poważnie: fajne!
TS: Seksualność i poczucie winy.

Himuro Yoshiteru
Fushigi Man (EP)
[King Deluxe]
Tak jak pisałem w intro, j-pop i k-pop to główne tematy tej rubryki, jednak będą się tu również pojawiać płyty z najróżniejszych stylistyk, w zależności od tego, czy będzie warto o nich wspomnieć. Na pewno warto choć kilka zdań poświęcić EP-ce dość znanej (?) postaci, jeśli chodzi o japońską elektronikę, czyli Himurze Yoshiteru. Swoje pierwsze rzeczy zaczął wydawać pod koniec lat 90., a porusza się, i to z całkiem niezłym skutkiem, po takich estetykach jak IDM, drill'n'bass, breakbeat, instrumental hip-hop, glitch, ambient, późniejszy amontobinowy flow, frenezja Clarka czy amorficzność Prefuse 73. Zatem to ciekawa postać, jeśli chodzi o elektronikę z Azji, co udowadnia wydaną we wrześniu 2015 małą płytką. Fushigi Man jest dowodem na to, że Yoshiteru to nie konserwatysta, bo potrafi się otworzyć i zasymilować z nowinkami współczesnej elektroniki.
Szkoda tylko, że nie są to jeszcze tak odważne poszukiwania, bo "Neon Tube" nie brzmi jak Oneohtrix Point Never (a mógłby brzmieć), ale ma w sobie coś z przekwaszonego Aphex Twina wplątanego w future-bassowe przestrzenie beatu. Podobne wrażenie mam przy ostatnim "Takhos" − znowu gdzieś obok czai się Ryszard, żeby za moment narracja przeszła w jungle'owe tańce spod znaku Squarepushera. Spoko, lecz takie rzeczy nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Tytułowy numer natomiast pozostał w typowej sferze wykreowanej przez producenta, a szkoda, bo wolałbym, żeby kojarzył mi się z muzyką Matta Cuttlera, bo słychać naleciałości. Za to "Bootprint" skręca w rejony, które na myśl przywodzą rytmikę Arki z pierwszego mixtape'u &&&&&, a za to należy się punkt. Za Fushigi Man też, choć nie za jakość materiału, a bardziej dlatego, że widzę budzącą się świadomość w poczynaniach Yoshiteru, która w przyszłości powinna zaowocować czymś wartościowym.
Inshow-ha
AQ
[Darkside Of The Volcanic Girls]
Najbardziej stricte gitarowa płyta w pierwszym odcinku rubryki. Inshow-ha to duet dwóch Japonek: Mica odpowiada za wokal i klawisze, a Miu za chórki oraz gitkę. Skromny skład, ale liczy się to, ile dziewczyny wyciskają z instrumentów. Jeśli już zahaczam o ten temat, to ciekawi mnie, kto popyla na basie, bo podczas słuchania mini-albumu AQ od razu zwróciłem uwagę na dolne rejestry w miksie. Bo w sumie inaczej nie można, skoro już otwierający "Telepathy" atakuje nas basową ścianą. Oprócz tego kawałek jest całkiem przyjemny − czekające w pogotowiu klawisze ubarwiają akcję, Mica wciąż dośpiewuje melodyjne słówka, a wszystko zostaje spuentowane wyniosłym refrenem osiągniętym poprzez zmiany akordów. Podobna sytuacja w "Kirei" − zwrotka wyraźnie przygotowuje na rozwiązanie akcji w postaci refrenu, który zostaje niemal celebrowany przez obie panie. Zwróciłbym też uwagę na urozmaicony klawiszowymi sygnałami mostek, choć wiadomo, że całą uwagę kradnie chorus.
I tak to sobie grają panie Mica i Miu: raz kładą nacisk na elektroniczne bajery i klawisze, jak w najbardziej dynamicznym tracku "Cream Soda City" czy zwrotkach "Miss Flashback", żeby później przykurwić ostrzejszym gitarowym riffem w refrenie w tymże samym kawałku. Po akustyk sięgają w "Copula", a zwieńczenie w postaci "Q & A to niemal siedmiominutowy, gitarowy jam z klawiszową solówką w drugiej części. Wydaje mi się, że Inshow-ha wiedzą, co robią. Dlatego czekam na prawilny materiał w przyszłości, bo dobrze wiem, że choć AQ to wygryw (zwłaszcza na tle współczesnego j-rocka), to i tak jest to tylko niewielka próbka możliwości obu pań na M.

Lolica Tonica
Make Me Feel (EP)
[Trekkie Trax]
Z duetem Ky7ie i TemoTemoe po raz pierwszy zetknąłem się przy okazji ich remiksu kawałka "The Way" Ariany Grande. Od razu uplasowali się w moich notatkach dotyczących współczesnego azjatyckiego popu obok Pa's Lam System, bo, tak jak oni, Lonica Tonica nagrywają zapierdalające future bassowe bangery przefiltrowane przez jungle'owe pętle. Pomyślcie, że to japońska odpowiedź na Trippy Turtle bansująca w strefie należącej do PC Music (spójrzcie na okładkę po lewej). Label Maltine już świetnie zna tych gości, ale nie tylko, bo również skupione wokół skromne grono fanbojów tego, jak by nie patrzeć, mikronurtu (tworzonego nie tylko przez te dwa projekty, ale i choćby tych, którzy odpowiadają za remiksy na wydawnictwie, o którym właśnie czytacie) wie, kto zacz. Na tym popularność się kończy, a szkoda, bo to, co zawiera EP-ka Make Me Feel powinno być znane nieco szerszej grupie.
Utwór tytułowy, rozpoczynający się od wymiany wokali jak u Todda Edwardsa, co chwilę zmienia tory nie tracąc nic z parkietowego przeznaczenia, "Cynical Chopper" strukturalnie jest chyba jeszcze bardziej maksymalistyczny z tymi wszystkimi porozcinanymi samplami wokali i jakby akufenowym błyskiem, a gdybym nie znał LT, to powiedziałbym, że chyba najlepszy "Neon Sapiens" jest trackiem popełnionym przez Pa's Lam System − mid-section brzmi niemal identycznie (jeśli chodzi o operowanie patentami) jak druga połówka (pozdrawiamy Zdzisława Kręcinę, który nie odpuszcza i na pewno ciężko pracuje) "Like A Lady". Do tego stopnia, że Lonica może być projektem kogoś z Pa's Lamu. Tego nie wiem, ale wiem, że kończący EP-kę poszarpany "Atomic Future" wciąż utrzymuje dużą liczbę bpm-ów i udanie domyka całe Make Me Feel, całkiem poważnie aspirujące (trochę olewam tu przyzwoite, ale niewnoszące zbyt wiele do czterech indeksów remiksy przygotowane przez Zekka, duo Carpainter, Rhytone'a oraz Violent Pork) do mojej listy roku.

Minmi
Ego
[Univrsal Music Japan]
To nie jest normalny album. Pozornie, gdy spojrzy się na okładkę, wszystko wygląda zwyczajnie − ot, kolejna j-popowa płyta, która nie wyróżnia się niczym szczególnym w zalewie całej masy podobnych wydawnictw. Tymczasem od drugiego kawałka, EDM-owego "Hologram" wiadomo, że coś tu jest nie tak. Te wklejone w techniczną łupankę dropy są jakieś "nieprawdziwe", jakby zupełnie nie chodziło o podbicie, tylko dziwną grę z odbiorcą, w której zasady nie są znane, albo po prostu to chodzi o trollowanie. Moje domysły potwierdza kolejny w trackliście "Move" − "stylizowany" na hit numer w rzeczywistości jest poronioną parodią stadionowych hitów, co najbardziej widać w zlepieniu hymnicznego śpiewu z reggae'owym skrawkiem dźwięków. WTF. Najbardziej pokurwionym trackiem i tak jest "I Don't Need Your Love", w którym początek brzmi jak Major Lazer, a następnie dzieje się coś, co opisałbym jako Lanę Del Rey śpiewającą "Bailando" w reżyserowanym przez Diplo teledysku na Viva Zwei. Muzyczny vine z Japonii. O co tu, kurwa, chodzi?
Tak szczerze, to nie mam pojęcia i nie ufam Minmi zupełnie. Nie powiem, Ego ze względu na formalne zabiegi wydaje mi się czymś frapującym i dziwacznym, ale żeby móc to jakoś sprawiedliwie ocenić i móc się tym cieszyć, trzeba stanąć obok całej sytuacji, bo słuchanie tego albumu "tak po prostu" zupełnie się tu nie sprawdza. Bo co powiecie o tytułowym "Ego"? Zaczyna się jak przejebana ballada, żeby w kulminującym momencie zmienić się w skrillexowy bang. Właściwie wszystkie indeksy to jakieś ironiczne dziwadła, pastisze wszelkich estetyk: od eleganckiej j-popowej piosenki ("Nureso"; tu jeszcze dodatkowo duet), przez komercyjne hity w stylu Taylor Swift z nieznośnym, powtarzanym do porzygania hookiem ("Iyaiya") czy przeboje z szafy grającej ("Bonkyubon"). Na razie tak to zostawiam, może za jakiś czas będę wiedział coś więcej.

passepied
Shaba-Lover
[Warner Music Japan]
Śledziłem kolejne single i coraz bardziej czułem, że następca dojebanego Makunouchi Ism nie będzie równie udanym dziełkiem. Może to przez natłok azjatyckiej muzyki, nieuwagę, zmęczenie, upał, brak snu, złe odżywianie, alkohol lub jego brak, działalność polskich coachów rozwoju osobistego czy JUTUBERÓW, wiedzę o reaktywacji czołowych przedstawicieli filister-popu czy buzz wokół "Chciałem Być" (ziew) − cokolwiek, ziom. Istotne jest to, że po uważnym przesłuchaniu Shaba-Lover wszystko zaczęło mi się zgadzać − w końcu ktoś, kto potrafi nagrać takie kawałki jak wychwalane przez nas "Tokio City Underground" (przypominam, #48 miejsce naszych singli półdekady) czy "Matatabistep", nie powinien szybko roztrwonić swoich talentów.
Formacja, której przewodzi zasiadający za keyboardem Narita Haneda (fan Talking Heads i Steely Dan) powraca ze świetnym długograjem. Tak jak w przypadku poprzedniego LP, Shaba-Lover jest synth-jazz-rock-prog-popową fuzją dającą słuchaczce/słuchaczowi cały ogrom przyjemności. W co chwilę zmieniającym tempo i napięcie pogmatwanym gąszczu klawiszowych melodyjek, chwytliwych gitarowych riffów i dziecinnych melodycznych linii wokalnych Natsuki Ogody doskonale traci się czas. Nie chcę się tu rozpisywać o każdym utworze z osobna, bo wtedy popsułbym efekt zaskoczenia wynikający z samodzielnego wgryzania się w dźwięki przygotowane przez passepied, więc tylko kilka słów o moich ulubionych numerach. Za najlepszy track w zestawie uważam "Answer" z sugestywnym azjatyckim motywem w intrze. Choć intro to tylko smaczek, bo gdy wjeżdża zwrotka z pochodem akordów, do którego kontrapunktem są bas i płynący w tle klawisz, dopiero zaczyna się dziać. Dodać do tego fruwający, składający się jakby z dwóch odcinków chorus i mamy fantastyczny track. Ale ekipa na tym nie poprzestaje, bo na wysokości 2:05 mamy rozpierdalający, wysyłający w kosmos mostek wyścielający pozycję do startującego za chwilę ze zdwojoną mocą refrenu. Dla mnie jeden z najlepszych singli roku, z którym, mam nadzieję, spotkamy się jeszcze na liście rocznej Porcys.
Ale to dopiero w 2016, więc wracamy na płytę japońskiego kwintetu. Obok "Answer" do grupy highlightów zaliczyłbym też indeks "Tokinowa" z wybuchową feerią synthów i galopującym refrenem i "Kumo No Ito" z kiczowatym, dyskotekowym groovem, uroczystym wzniesieniem w refrenie i pełnym świecidełek mostkiem. Pewnie mógłbym tu jeszcze dopisać drugą trójcę (postawiłbym na "Ura No Ura", "Zeitaku Na Li Wake" i "Tsukuri Hayashi"), bo jest z czego wybierać, ale poprzestanę na trzech fave'ach. Bo pomijając dosłownie dwa mniej udane, czy po prostu nie tak świetne, jak pozostałe fragmenty, utwory ("Hana" i "Give To Take" mnie nie powaliły, choć to nie są słabe kawałki), Shaba-Lover ma wszystkie cechy pozwalające płycie na wymiatanie. Dlatego po raz kolejny brawo passepied − znowu pokazaliście, że w obecnej dekadzie wciąż nie można skreślić gitarowej muzyki. "Prawdziwi artyści, tak, to właśnie oni".

Thelma Aoyama
Gray Smoke (EP)
[Universal J]
W zeszłorocznym rekapie trochę pochwaliłem Thelmę, a trochę na nią ponarzekałem. I przy okazji nowej EP-ki będzie tak samo, bo dziewczyna wciąż tworzy bardzo nierówne rzeczy. Gray Smoke zaczyna naprawdę koszmarna ballada, której zacietrzewiony patos jest tak wkurwiający i niestrawny, że po 30 sekundach już na niczym mi nie zależy. Dlatego najlepiej zacząć słuchanie od drugiego w kolejce "Heartbreak", w którym Thelma próbuje swoich sił w repertuarze mroczniejszym, trochę przywołującym klimat FKA twigs, jednak nie uświadczymy tu nieszablonowej, sensacyjnej produkcji (tym bardziej perwersyjności w PRZEKAZIE), a po prostu nieźle skrojony podkład. Później mamy "On & On", który ani specjalnie mi przeszkadza, ani zupełnie mnie nie zachwyca - typowy wypełniacz, co w przypadku EP-ek jest trochę niezbyt fajne.
No ale czwarty indeks, "How About Us", to zdecydowanie najlepszy track w programie. Zajebiste, leciutkie trap-r&b z delikatnym pianinkiem i relaksującą nawijką panny Aoyamy = przepis na ripit. Jak to się ma do tego chuja wartego otwieracza? To wie chyba tylko sama Thelma, w której płynie japońska i afro-trynidadzka krew. Dalej potwierdza się, że nierówność jest jej znakiem rozpoznawczym: przedostatni "Ichiban Aishita Hito" to znowu niezbyt udana ballada, choć obyło się bez absmaku, wreszcie następny track rozegrany na tru-skulowym podkładzie, "God's Children", pokazuje, że gdyby chwilę się zastanowić, zgromadzić materiał i nieco więcej wysiłku i mądrości włożyć w selekcję, to moglibyśmy się cieszyć z co najmniej dobrych, RÓWNYCH, muzycznych propozycji od Aoyamy. A tak znowu mamy trochę słońca, trochę deszczu.

Tofubeats
Positvie
[Warner Music Japan]
No i proszę, Tofubeats chyba czytał moją zeszłoroczną rekapitulację, a w dodatku wziął sobie do serca rady, które mu podsunąłem. Yūsuke Kawai skrócił płytę (teraz 55 minut), co pozwoliło mu na pozbycie się wypełniaczy (nie wszystkich, ale jednak), wniósł do muzyki jeszcze więcej luzu oraz jeszcze bardziej wyśrubował popowy potencjał swoich kompozycji. Dlatego jego drugi krążek wydany w majorsie podoba mi się dużo bardziej od debiutu, a co ważniejsze − ustawia Japończyka w czołówce najlepszych songwriterów i twórców klawiszowego tej dekady w j-popie. Kawai to zdolny, utalentowany kolo, który cierpi na chroniczny niedosyt pisania i produkowania piosenek, dlatego jedyne, co może go pogrążyć, to brak umiaru, co wytykałem mu już przy okazji blurba o First Albumie. Na Positive tego grzechu już nie popełnia, przynajmniej nie w tak dużym stopniu (no może tylko przy za długim "Too Many Girls"), więc i sofomor bangla.
Właściwie tylko poronione techno "Throw Your Laptop On The Fire" i nużąca ballada "Betsuno Ningen" nadają się do skipowania − reszta jest warta uwagi. Najlepszymi punktami tracklisty są phoenixowy singiel "Positive" (coś jak uradowany rewers "Call A Romance" Kido Yojiego), poszatkowany, future bassowy dancefloorowy killer "Stakeholder", stworzony we współpracy z Ryanem DeRobertisem, totalnie skylarowy "Without U" (na luzie mógłby się znaleźć gdzieś w środku Prom King) i kojący jazzowym nastrojem delikatny "Sutekina Maison" z Tiną Tamashiro na wokalu. Tu intrygują mnie sekwencje klawiszy − są jakieś podejrzane i gdzieś już je słyszałem, to pewne jak wschód słońca. Bardzo dobrze wypadają też instrumentale: disco jam "I Know You" i krótki skrawek elektronicznych eksperymentów "Kanwakyudai", natomiast pozostałe jakoś mocno nie zwróciły mojej uwagi, ale nie mogę też powiedzieć, że były kiepskie. A to znaczy, że ogólnie jest bardzo dobrze. A jak tak dalej pójdzie, to w 2020 roku Tofubeats będzie miał płytę roku na Porcys.

Z.Hera
XOX (EP)
[Artisan Music]
Co można powiedzieć o nagrywkach 19-letniej Ji He Ran? Można sklasyfikować je jako typowy k-pop i nie zawracać sobie dupy. Jednak takie tune'y jak "Peacock" czy właśnie drugi mini-album XOX pokazują, że Z.Hera jest całkiem interesującą postacią koreańskiego popu. Jeśli wspomniany singiel był passive, to tegoroczna mała płyta jest aggressive. Może bliżej jej do M.I.A. niż Małej Kasi (mały offtop: gdyby autorka "Podniecenia", której bał się red. Konatowicz, wróciła dziś z follow-upem Zamętu, nie wiem, czy w czasach, w których zbiorową histerię wywołują Pięćdziesiąt Twarzy Greya i Umowa O Dzieło, nie zgarnęłaby sporej puli fejmu, bo nie ma wątpliwości, że poziomem artystycznym przebiłaby oba wymienione dzieła), ale w kontekście całkiem niezłych trzech piosenek nie ma to jakiegoś wielkiego znaczenia.
Na pierwszy rzut idzie "Peanat Butter", dzięki arabskim wstawkom i zadziorności kojarzy mi się z muzyką pani Arulpragasam (a jeśli chodzi o piosenki o maśle orzechowym, nie mogę pominąć tego siódemkowego kawałka). Starter znajdziemy jeszcze później pod czwartym indeksem zaśpiewany całkowicie po angielsku, ale idźmy dalej − tytułowy "XOX" z Gaeunem na ficie jest tu chyba najbardziej przebojowym wałem, nie dziwi więc fakt, że skamerowali do niego klip. Wreszcie "Love No.9" wyróżnia się jako najlżejszy i najmilszy track w całym skromnym, acz bardzo życzliwym składzie piosenek. Myślę, że jeśli Z.Herą zajmą się jacyś bardziej kumaci producenci i songwriterzy, to dopiero wtedy WYJDZIE NA LUDZI, bo na razie jest nieźle i tylko nieźle, a przecież może być znacznie lepiej.
Single
Baj:jax: "Face 2 Face" / "Mid Summer Night"
Moi tegoroczni ulubieńcy produkują i piszą kolejne dwa numery. Taki klawiszowy pop to ja rozumiem (jeśli ktoś chce więcej, niech sprawdzi EP-kę Risso Tra-La-La, o której napiszę więcej w grudniowym rekapie).
Bigstar: "Moonlight Sonata"
Inspirowany Dj-em Mustardem i Beethovenem wieczorny banger. Stawiam, że tym pierwszym odrobinę bardziej. Ale tylko odrobinę.
Deb In Deb Show: "Maybe I'm Lonely"
Do tej pani jeszcze wrócę w grudniu, na razie tylko mała, wysmakowana zapowiedź w postaci singla.
Dia: "Somehow"
Jeśli myślę o zajebistych j-popowych girlsbandach, to chodzi mi właśnie o coś w tym stylu.
Gesu No Kiwami Otome: "Muku Na Kisetsu" (sorry, ale tylko taki link można znaleźć w sieci).
Dezaprobaty dla bierności i przeciętności ciąg dalszy. A końca nie widać.
G.Soul: "Crazy For You"
Highlight ze świetnej EP-ki, o której parę słów wyżej. Wchłaniajcie i tańczcie.
Global Icon: "DoliGo DoliGo"
Może trochę toporna ta funk-gitka, ale "są momenty", i nie wcale nie chodzi o klip (w którym zresztą też są).
Gilme, Yubin, KittiB, Hyorin, Heize, Ahn Soo Min, Ash-B, Kasper, Trudy, Yezi, Sua: "Unpretty Rapstar (Don't Stop)"
"Ja pierdolę, co za, kurwa, towarzystwo?", czyli dziewczyny z Sister, Fiestar czy Wonder Girls na rapie. Truskul.
Humming Urban Stereo x Risso: "Bargain Sale"
A tu wspomniani już przy Baj:Jaxie tegoroczni faworyci. Tym razem dla odmiany chillują przy bossej.
Moscow Club: "Carven" / "Celine"
Kolejny gabinet cieni Prefab Sprout, tym razem z Japonii.
Nieah: "Alright"
Singiel tej laski zabrał mi już tyle godzin z życia, że przestałem liczyć. A jestem pewien, że licznik będzie bił dalej. Ripitujcie to gówno (8.0).
passepied: "Answer"
"To nie jest kawałek żeby się podobać / To pierdolony hit − dwa słowa".
Samuel Seo: "New Dress Girl"
Nie minę się jakoś bardzo z prawdą, jeśli napiszę, że Seo brzmi tu jak koreańska wersja Dornika.
Spangle Call Lilli Line feat. Moto Kawabe: "Feel Uneasy"
Spangle wciąż w formie, jeśli chodzi o plecenie delikatnego math-rocka. Nowa płyty 11 listopada, czekam bardzo.
"Thelma Aoyama: How About Us"
Upajam się tym eterycznym r&b jamem. Najlepsza rzecz, jaką słyszałem od Thelmy.
+ mały bonus:
Yamagata Tweakster: "Yg=$"
W Korei też słucha się wczesnego Pinka czy RSM. Oto dowód niepozostawiający złudzeń.