SPECJALNE - Rubryka
Nuty Dźwięki 2012
23 stycznia 2013
Nuty Dźwięki 2012
Dziś prezentujemy zestaw mniej znanych nagrań sprzed wielu lat, którymi zdążyliśmy zajawić się w 2012 roku. W tegorocznej odsłonie Nut Dźwięków znalazło się także miejsce dla rekomendacji utworów.
Veronique Chalot
J'ai Vu Le Loup
[1977, Materiali Sonori]
Film Perceval Le Gallois Erica Rohmera był we Francji końca lat 70tych wyczekiwanym kinowym przebojem. Trwająca ponad dwie godziny adaptacja klasycznego średniowiecznego romansu, została przygotowana z dbałością o detal. Muzykę próbowano odtworzyć w jej pierwotnym brzmieniu, aktorzy grali z przesadą, emfazą, mającą naśladować gestykulację spotykaną w komnatach i dworach. Scenografia i świadome zaniechanie perspektywy ograniczały obraz zgodnie z wiedzą malarstwa epoki. Nic dziwnego, że wydał się on widzom ambitną porażką. Był to jednak jedynie wycinek szerszego zainteresowania. Książki Jaquesa Le Goffa i innych ze szkoły Annales, już wcześniej zmieniły postrzeganie historii w kraju Asterixa, teraz dostosowywał się do tej sytuacji nie tylko film, ale też muzyka. W przeciwieństwie do bardziej znanych Malicorne, La Bamboche czy nawet Emmanuelle Parrenin, o której pisałem przed rokiem, Veronique Chalot wybrała właśnie dużo bardziej tradycyjne spojrzenie. Podobnie jak Catherine Perrier, która kilka lat wcześniej nagrała Chansons Traditonnelles Françaises i w tym wypadku obiektem interpretacji są dawne utwory, najczęściej z terenów Prowansji i cisalpejskiej włoskiej Galii. Oszczędny akompaniament, głębsze zanurzenie w muzyce archaicznej mogą początkowo wydawać się nie do końca trafnym pomysłem, lecz dzięki temu zyskuje ona na autentyczności, i wrażeniu, że głos Veronique kryje tajemnicę miarę tej z Gévaudan, co sugerować mógłby też tytuł album. –Wawrzyn Kowalski
Alex Chilton
"The EMI Song (Smile For Me)"
[2012, Omnivore]
Mimo często nadawanego mu z rozmachem tytułu najbardziej niedocenionego songwritera w dziejach, o talencie Alexa Chiltona nikogo obdarzonego jednym choćby działającym uchem przekonywać specjalnie nie trzeba. Także wydane rok temu 1970 Sessions miało na celu raczej uzupełnienie formalności – zebranie kilku krążących pokątnie utworów z okresu przejściowego między współtworzeniem Box Tops a założeniem Big Star, nie zaś przekonanie nieprzekonanych czy jakiekolwiek nowe otwarcie w recepcji dorobku Amerykanina. Obok żeniących soul z rock'n'rollem piosenek w stylu Box Topsów czy dojrzalszych już "Something Deep Inside" czy "Every Day As We Grow Closer" znalazła się także ta oto zupełnie cudowna perełka – pozornie randomowy track wyposażony w słodki tekst o uśmiechu ukochanej osoby, który bezproblemowo mógł zginąć pod dyskografią Big Star, nie pojawić się nigdy w żadnym rankingu, a nawet zostać zlekceważonym przez samego – dwudziestoletniego wówczas – Chiltona, któremu, jak się zdaje, ukazał się w końcu (jedyny w swoim rodzaju, chociaż przecież i Panda circa 1999 czy inni, ten typ) piękny i smutny uśmiech, każący myśleć, że wszystko, co najlepsze, ma już w tym nieśmiesznym wieku za sobą. –Karolina Miszczak
• posłuchaj »
Death SS
…In Death Of Steve Sylvester
[1988, Metal Master]
W odpowiedzi na dwa zjawiska. Czyli, jeden, Pallbearer na szczytach. Doom prowadzący nie tylko do angielskich rajów utraconych, zmarłych młodych panien, ale przecież też dalej w 80s, wprost do Epicus Doomicus Metallicus Candlemass, gdzie heavy metal jeszcze robił, co swoje. A także, dwa, na zaskakujący tegoroczny włoski metal renesans. Zainteresowanie bizarro ital obskurami, których muzyka mogłaby zamienić makaron w wijące się pierścienice. Fingernails zaserwowali tego typu "Frankenstein Food". Ożywili się też Mortuary Drape – czarownicy spod koślawych pelerynek, nagrywając pod koniec grudnia nowy album. Wspomniano progresywny Black Hole, który już w 1985 wyprzedzał pomysły Cathedral. Wytwórnia Svart zabrała się zaś za reedycję dorobku Death SS, grupy powstałej z inicjatywy Paolo Cateny i Stefano Silvestriego, grającej początkowo (bardzo dobry zresztą) tradycyjny metal, obciażający Black Sabbath i Saint Vitus, by po odejściu pierwszego z założycieli, pod wpływem wczesnego Mercyful Fate, teledysku do "Thriller" i ataku zombie w ich okolicy (tak to sobie wyobrażam) dorzucić do eliksiru różowe skrzydełka nietoperzy, spaghetti z bandaży mumii i inną włoszczyznę. Efektem płyta groteskowa, nasycona ociekająco-barokowym horrorem, wyciem do księżyca, zielonym szlamem pokrywającym w kreskówkach odludne cmentarze i stare nawiedzone domy. No i jeszcze, eh… ta okładka! –Wawrzyn Kowalski
E.T.
Best Friends
[1986, Total Experience Records]
Jestem przeświadczony co do tego, że niektóre gatunki muzyczne nie oferują zbyt dużo poza tak zwanymi "klasykami": nagraniami najwybitniejszych z poletka, często funkcjonującymi także jako popularne crossovery. Tego typu estetyką jest dla mnie hardcore: próbowałem słuchać zarówno współczesnego, jak i z lat dziewięćdziesiątych, ale nic nawet nie ocierało się o jakość "dobrych" hardkorów z ery Reagana, które policzyć można na palcach jednej ręki (płyty Minor Threat, Bad Brains czy Black Flag). Przeciwnie sprawa ma się z funkiem lat osiemdziesiątych: im głębiej sięgnąć, tym hookiem gęściej. Pisaliśmy już w tej rubryce o Prophet i Bobbym Nunnie, a tym razem chciałbym wspomnieć o Eddie Townsie. Nie byłem w stanie doszukać się żadnych informacji o kolesiu, poza faktem, że Best Friends to jedyna długogrająca płyta, jaką wydał. Jest jednak na czym zawiesić ucho: począwszy od krzykliwej okładki, album stara się być eightiesowym funkiem w wersji MAX: jaskrawie chwytliwym i agresywnie seksualnym. Trudno się zdecydować, czy więcej frajdy sprawia tu ogarnianie linii basu, czy wyłapywanie "czarnych" łóżkowych metafor. Tak czy siak, nie lada gratka dla fanów stylistyki –Patryk Mrozek
Hiroshima
"Da-Da"
[1979, Arista]
Skocznej beztroski nazwa Hiroshima raczej nie zapowiada, a i każdy, kto kiedykolwiek próbował szukać na niwach world music złota wie, że nie jest to łatwy kawałek chleba oraz że w ferworze poszukiwań łatwo zapuścić się w rejony, w których szczekają ogonami nieudomowione od prawieku psy, amerykańska tradycja okazuje się dziczą nie do przejścia, a i easy-listening jest zupełnie niesłuchalny. Niewiele lepiej rokująca opcja to zwisające nad brodem Kolorado brzuchy neo-konkwistadorów burczące z żalu, że po pierwszych dziesięciu sekundach gitary ten track jednak nie przechodzi w "Smoke On The Water". Przeciwnie, rasowe jazz-fusion kilkuminutowej kompozycji zdobnej najrozmaitszymi flecikami, plumkaniem koto i gitarowym solo wyciąga z kapelusza krygująca się na diwę japoneczka, i wbrew wszelkiej logice wychodzi z tego solidny i zdyscyplinowany, a przy tym słodki i czarowny utwór, który – kto wie – zachwyci George'a Duke'a na tyle, że wyprodukuje Hiroshimie jeden z następnych albumów, a i Milesa Davisa urzeknie do tego stopnia, że zaprosi hałastrę do supportowania jednej ze swych tras koncertowych. Sądząc po komentarzach na YouTube'ie, do dziś świetnie się tego słucha z egzotyczną żoną, obserwuje dorastające dzieci lub chociaż przegrupowuje kasety VHS na półkach. Sprawdźmy zatem, czy aby nie jest nam do twarzy z pierwszymi znakami siwizny. –Karolina Miszczak
• posłuchaj »
Teena Marie
"Square Biz"
[1981, Motown]
Nie byłem pewien, czy dobrym pomysłem jest pisanie w rubryce poświęconej zapomnianym perłom z lamusa o pannie nazywanej Białą Królową Soulu i Matką Chrzestną Hip-Hopu, która wcale nie tak dawno została nominowana do Grammy, a wcześniej chociażby dała podwaliny pod jeden z najbardziej rozpoznawalnych hooków r'n'b lat '90. Postanowiłem posondować wśród redakcyjnych kolegów, wysyłając im linka do "Square Biz" i pytając, czy kojarzą, a jako że Koniu akurat był dostępny na Fejsie o 2 w nocy, to od niego pierwszego dostałem odpowiedź. Napisał, że pewnie, bardzo lubi, a tak w ogóle to klientka miała sporo lepszych kawałków... I już chciałem skrobać tu blurba o Brendzie Russell albo Negrilu, gdy odezwał się Borys: "taa, Koniu jest mega fanem, ale pisz, myślę, że się nadaje".
Zatem "Square Biz". Sygnaturowa piosenka nieżyjącej już piosenkarki i songwriterki, która tak mocno nasiąknęła afroamerykańskim feelingiem, że trudno było uwierzyć w jej europejskie korzenie. Kawałek antycypujący żywiołowe, dziewczęce oblicze współczesnego r'n'b (wczesna Mariah się kłania, ale należy pamiętać, że Teena z pewnością zainspirowała również diwowy i pościelowy nurt ninetiesowego rhythm'n'bluesa), stanowiący szczere zaproszenie do miłosnego tańca połączone z bezpretensjonalną, rapowaną ('81!) charakterystyką nadawcy. Miotający bas, emocjonalnie kuszący głos, fajny aranż i naprawdę niezłe skille na majku.
Dowiecie się więcej, gdy klikniecie w link, ale tak w skrócie: dziewczyna mierzy jakieś 150 cm, waży 45 kilo, lubi "sophisticated funk", czyta Szekspira, słucha Bacha i Sary Vaughan, jednak wcale nie potrzebuje polędwicy mignon, bo ma sporo dystansu do siebie i wyznaje inne wartości, więc zadowoli się kurczakiem z pastewną kapustą, chlebem kukurydzianym oraz gibaniem bioderkami. Ideał? –Krzysztof Michalak
• posłuchaj »
John Martyn
"Save Some (For Me)"
[1980, Island]
Przez lata 70. John Martyn eksperymentował z folkiem rozsadzając ramy gatunku elementami jazzu, rocka, w końcu też reggae (nagrał nawet utwór z Lee "Scratchem" Perrym). Jeśli jacyś puryści w ogóle jeszcze śledzili jego karierę w momencie wydania Grace & Danger, musieli zgrzytać zębami słuchając tego albumu. Martyn, który już wcześniej zaczął coraz chętniej sięgać po gitarę elektryczną, na płycie z 1980 niemal wcale nie gra na akustyku a muzyka to raczej jazzujący pop niż folk, choćby zmutowany.
Cały ten album jest wart uwagi, ale do jednej piosenki stale wracam – "Save Some (For Me)", najbardziej zwartej na płycie i najodważniej wykorzystującej elektronikę. Klawiszowe plumknięcia i sztywny, syntetyczny bit tworzą podstawę dla piosenki, zanim Phil Collins, który bębni na całej płycie, zacznie grać. W swojej eleganckiej studyjnej formie "Save Some" zapowiada twórczość The Blue Nile, może się nawet kojarzyć z Junior Boys. Tylko, że tutaj śpiewa John Martyn - wokalista znany z wykrzywiania melodii na modłę jazzowych interpretacji, swobodnego podejścia, spontaniczności. I śpiewa ładnie, nie pozwalając sobie na zbyt wiele, posłuszny strukturze tego precyzyjnie skonstruowanego utworu, wspierany przez równie ładne i smutne chórki Collinsa. Ale są momenty tarcia, to w końcu piosenka o rozpadzie małżeństwa Johna, krótkie chwile, w których wydaje się, że ta konstrukcja runie przed naszymi uszami, takie jak ta kiedy bard zapętla się i śpiewa "talk to your, talk to your, talk to your neighbours" albo kiedy dodaje do refrenu nowe frazy – "you didn't get it all", "I cheated on the side". Ale nic nie pęka a Martyn pod koniec śpiewa już jak ktoś zrezygnowany i pokonany. –Łukasz Konatowicz
• posłuchaj »
My Mine
"Hypnotic Tango"
[1983, Progress]
O italo disco od paru lat ciepło się mówi, ale ja nadal uważam, że największe przeboje gatunku są często na granicy słuchalności. Takie "I Like Chopin" jest jeszcze umiarkowanie fajne, ale na przykład utwory Kena Laszlo albo Fancy w ogóle nie są super, przynajmniej nie wszystkie. "Dolce Vita" jest świetna, gdy wytnie się z niej Ryana Parisa i tutaj chwalę sobie ówczesny zwyczaj umieszczania na singlach wersji instrumentalnych. Oczywiście kumam, że komuś się może podobać wszystko, co jest italo, bycie "cheesy" bywa dodatkową wartością, ale ja jednak muszę się naszperać w tej szufladce, żeby znaleźć kawałek, który mnie w pełni satysfakcjonuje.
"I Like Chopin" ma na YouTubie 6 milionów wyświetleń, "Hypnotic Tango" ledwo ponad 130 tysięcy. Pierwszy utwór dawno zaklepał sobie miejsce w popkulturze, a jednak "Hypnotic Tango" brzmi dla mnie dużo bardziej ikonicznie. Z niewiadomego powodu nie jest największym klasykiem gatunku. Choć też nie przesadzajmy: w 1987 roku zremiksował go Frankie Knuckles, w 1993 acidowy synthline wysamplował sobie Carl Craig, a w 2005 roku grupa Bananarama przypomniała światu o swoim istnieniu pożyczając refren do utworu "Look On The Floor" (nr 2 na U.S. Billboard Hot Dance Club Play i 26 w UK).
Przyjrzyjmy się zatem temu niemal klasykowi. Ciepły moogowy beat, od którego rozpoczyna się utwór, to dokładnie takie granie, jakie zainspirowało dosłownie wszystkich skupionych wokół Italians Do it Better. W zwrotce gościowi bliżej do Bowiego w "Let's Dance", niż do jakiegokolwiek Kena Laszlo czy Savage. Jeśli szukać odniesień w italo, to do utworu równie cool – "IC Love Affair", swoją drogą również z 1983 roku. Utwór Gaznevady ma jednak zupełnie inną konstrukcję, czyli w miarę zrównoważonego call & response. W "Hypnotic Tango" refren wchodzi za to zupełnie od czapy i nawet po kilkunastu odsłuchach nadal mnie lekko zaskakuje. Jest w innej tonacji, ma zupełnie inną melodię, prześmiesznie skontrastowany wokal i jest też rozbrajająco radosny, w przeciwieństwie do raczej niepokojącej zwrotki. Kiczowaty, ale jednocześnie niewyobrażalnie chwytliwy. Kojarzy mi się nieco z chorusem "Move Your Feet" i jak udowodniła Bananarama świetnie się starzeje. Gdyby te wszystkie inspirowane italo bandy dla odmiany chciały do swoich smutnych miejskich opowieści dokleić takie hooki, to byłoby się faktycznie czym jarać. Na dodatek to nie wszystko – jest jeszcze fantastyczny mostek udowadniający parkietowe przeznaczenie utworu. Składa się aż z pięciu różnych części – szczególnie ciężko się nie poderwać podczas piątej, w której powraca refren. No i ludzie, ten teledysk…–Kamil Babacz
• posłuchaj »
Bill Nelson
The Love That Whirls (Diary of a Thinking Heart)
[1982, Mercury]
W przepastnej i ze wszech miar intrygującej dyskografii tego brytyjskiego R. Stevie Moore'a synth-popu, to bezsprzecznie mój faworyt. Świeżo po rozwiązaniu ciekawie mącącego w progu Be-Bop
Deluxe, Nelson ostatecznie poświęcił się syntezatorom. Ta odwzajemniona sympatia zaowocowała wieloma pięknymi momentami, z których te najbardziej poruszające znajdują się właśnie pośród tych 14 utworów.
O tym, że mamy tu do czynienia z wizjonerem, przekonuje już otwierające ten materiał "Empire Of The Senses". To tak cudownie pokręcony i nie tracący niczego na przebojowości popowy majstersztyk, że mózg wysiada. Słyszę tu zarówno korzenie paru pomysłów Chairlift na wysokości Something, jaki i kilka ścieżek prowadzących do niewątpliwie zasłuchanej w 80sowym Nelsonie Nite Jewel. Jednak to tylko niektóre z rzeczy, na które warto tu zwrócić uwagę. Oprócz tej stricte radiowej, przebojowej odsłony (najpełniej zrealizowanej we "Flesh", "Flaming Desire" czy wspomnianym wyżej openerze), sporo tu również niepokojących eksperymentów z pogranicza terytorium pobliskiemu takiemu (hihi) Eno. Nawiązanie na modłę curtisowską dokorespondującego z wydaną dwa lata wcześniej "Vienną" Ultravox w schizofrenicznym "He and Sleep Were Brothers" to tak swoją drogą, ale "The Crystal Escalator In The Palace Of God" czy (zwłaszcza!) "When Your Dream Of Perfect Beauty Comes True" to są już jakieś ponadczasowe motywy na miarę tych od Jean-Michel Jarre'a. I jeśli przesadzam to tylko odrobinę, no ale poważnie, nie ma na tym albumie słabych miejsc. A dziesiątkowych znajduję bez liku, więc wiecie, matematyka jest tym razem wyjątkowo prosta. I jeśli Steve McQueen to mój ulubiony album lat osiemdziesiątych (a jak ostatnim razem patrzyłem, to tak właśnie było), to The Love That Whirls jest serio pozycją przynależącą do pierwszej dziesiątki. Niewiele znam albumów, które – dożywszy czasów zdominowanych przez Ariela i Chazwicka – byłyby w stanie tak godnie się zestarzeć i tak dobrze z tą twórczością korespondować. 9.0, pozdrawiam. –Kacper Bartosiak
Odyssey
"Together"
[1982, RCA Victor]
Prześlicznego, uruchamiającego w serduszku każdego fana Chic niezmiernie błogie fiksacje bitu "Together" nauczył się w ubiegłym roku na pamięć chyba każdy followers retro-popu. Wszystko za sprawą "Automatic" Roniki; dość bezwstydnego pół-coveru bangera, przy produkcji którego maczał ponoć palce sam Nile Rodgers. Choć brytyjska wokalistka do najbardziej pracowitych w branży nie należy i więcej nowego materiału w 2012 od niej nie usłyszeliśmy, samo "Automatic" (poprzedzone świetną mini-epką Forget Yourself/Wiyoo z 2011 roku) wystarczyło, żeby o Ronice zrobiło się odpowiednio głośno – na fali antycypującej długogrający debiut (chuligańska parafraza disco-funkowej wrażliwości wczesnej Madonny we współczesną operatywność vintage-electro?) popularności artystkę przywiało nawet do naszego kraju na koncert w warszawskim klubie Powiększenie.
Zgrzytem pozostaje to, że "Automatic" przypisuje "producing/writing credit" właśnie samej wokalistce, podczas gdy za kapitalny groove utworu odpowiada ekipa skupiona wokół sióstr Lopez. Odyssey może nie doczekało się tak spektakularnej kariery jak ich koledzy i koleżanki z Chic, ale wystarczy krótki preview ich twórczości na YouTube'ie, by przekonać się, że w dyscyplinie przytulnego dance-funku mamy do czynienia z prawdziwymi zawodowcami. Utwory takie jak "Together" czy może bardziej rozpoznawalne "Native New Yorker" budzą desperacką troskę o świat, którego nigdy nie było; do którego wprowadzeniem mogłaby być czołówka "czarnego" spin-offu filmu Manhattan, również osadzonego na przełomie lat 70. i 80. – "Native New Yorker" jako nowe "Rhapsody In Blue", w podobnie niemożliwie precyzyjny sposób wyrażające homeostatyczne właściwości uczuciowego życia w wielkim mieście u szczytu dwudziestowiecznej neurozy. –Jakub Wencel
• posłuchaj »
Roger Rodier
Upon Velveatur
[1972, Columbia]
Psychodeliczny folk wiecznie żywy – przynajmniej w świadomości oficyn wznawiających co roku najbardziej przeoczone rzadkości gatunku. Roger Rodier kroczył tymi samymi ścieżkami, co Linda Perhacs czy Bobb Trimble, będąc północnoamerykańskim (w tym wypadku z Kanady) folkowcem o wyraźnie brytyjskich inspiracjach. Podobnie jak u Trimble, głos Rodiera jest mocno polaryzujący – w epitetach można by się wahać między "elfickim" a "zniewieściałym" – ale czyż odrobina ekstrawagancji nie jest elementem nieodzownym, byśmy mówić mogli w ogóle o "psycho-" czymkolwiek? Kameralne momenty płyty, jak przykładowo świetny "My Spirit’s Calling", odwołują się do jesiennej tajemniczości wczesnych utworów Leonarda Cohena, a w innych momentach krążek Rodier zahacza śmiało o prog-rock i dziwadła w stylu "I Am The Walrus" (nie wspominając już o wplątywaniu partii prymitywnych synthów). Upon Velvetaur w bardzo satysfakcjonujący sposób balansuje między statusem orzeźwiającego kuriozum a kryminalnie niedocenioną perełką. –Patryk Mrozek
Skyy
"Show Me The Way"
[1983, Salsoul]
Choć działalność Skyy zahacza o trzy dekady, to bez wątpienia najlepszych rzeczy dokonali w latach osiemdziesiątych. Wiadomo, kto wtedy najlepiej mieszał w mainstreamowym r&b i funku (pozdrawiamy z tego miejsca Janet, Prince'a, Cherelle, Alexandra O'Neala i parę innych osób), ale nowojorska grupa też miała parę singlowych petard. Wybitne "Call Me", wydane dwa lata przed "Show Me The Way", to chyba mimo wszystko utwór tak popularny, że nie ma go co w tym miejscu przypominać. Pochodzi też z najbardziej znanego i najlepiej sprzedającego się albumu w historii grupy, więc skupmy się może na tej zupełnie zapomnianej przez świat porcji łakoci wydanej dwa lata później. Epicka porcja tanecznego r&b od tego ośmioosobowego kolektywu wciąż urzeka zaraźliwym groovem i jestem przekonany, że nawet dziś dałaby radę zapełnić niejeden parkiet. –Kacper Bartosiak
• posłuchaj »
Soda Stereo
"Nada Personal"
[1985, CBS]
Zdaniem moich znajomych latino od Kanału Panamskiego po Przylądek Horn nie było chyba bardziej wpływowej grupy w historii rocka niż Soda Stereo. Wszystko rozpoczyna się szaloną wizją w głowach dwóch muzyków powstałą w roku 1982 w Urugwaju. Cerati i Bosio ustawiają domino i przewracają pierwszy klocek, a dalej akcja rozwija się błyskawicznie – przybywa kolejnych członków zespołu, argentyński drink staje się inspiracją dla nazwy grupy, powstaje pierwszy klip z biodrami w roli głównej (patrz: "Dietetico"). Drugi album z 1985 roku to już epifania głębi tekstów, dojrzałości melodii i taneczności rytmów, które stawiają im ołtarzyki w całej Argentynie, Chile, Peru, Kolumbii, Kostaryce i innych sąsiadach. Koniec podziału na rock i pop, nowa fala niesie ich aż do wybrzeży ska zostawiając za sobą Soda-manię.
Niekwestionowaną perełką wydawnictwa Nada Personal z 1985 roku utwór tytułowy, w którym krystalizuje się cały potencjał przebojowości drzemiący w Soda Stereo. Ukłon w stronę Hall & Oates i Talking Heads, niezwykła chwytliwość i ekspresyjność refrenu oraz zapał basu utrzymany w ryzach tyko dzięki perkusji – efektu końcowego naprawdę trudno "nie brać do siebie". –Monika Riegel
• posłuchaj »
Mor Thiam
Dini Safarrar (Drums of Fire)
[1973, Rite Record Productions]
Słońce! Afryka! Mistrz bębnów! Nazwisko "Thiam" w rodzinnym języku Mora oznacza "historyk". Całe pokolenia Thiamów opowiadały za pomocą bębnów historię senegalskich Wolofów. To, że tama, sabar czy djembe, są ważnym przekaźnikiem słychać na całym Dini Safarrar (Drums of Fire). Utwory mówią o narodzinach, o powrocie rybaka do wioski, czczą afrykański kontynent, a w składzie muzyków udzielających się na płycie jest Lester Bowie. Dini Safarrar (Drums of Fire) to spełnienie wyobrażeń, jakie pojawia się w głowie, jak czyta się leniwe reportaże z Afryki. Najlepsza muzyczna pocztówka, jaką można sobie wyobrazić!
Mor Thiam jest też tatą Akona. Ciekawe, czy przedstawił swojego syna Lesterowi Bowie.
–Ryszard Gawroński
Luther Vandross
Never Too Much
[1981, Epic]
Po latach występów w rozmaitych składach i wspomagania wielu artystów swoim wokalem i songwritingiem (także Bowiego na Young Americans), w 1981 roku, w wieku trzydziestu lat wreszcie wypuścił swój solowy debiut. Never Too Much brzmi jak w detalach przemyślana płyta nagrana przez weterana – zestaw siedmiu numerów, wspaniale zaśpiewanych i nienagannie zaśpiewanych. Od tytułowego przeboju do pięknej wersji "A House Is Not a Home" Dionne Warwick, nie ma tu ani grama jakichś zbędnych treści. Są za to skarby takie jak gładki funk "She's a Super Lady" czy leniwie erotyczne "Don't You Know That?". Vandross był świetnym, charyzmatycznym wokalistą i wykonał te dopracowane i dopieszczone piosenki tak, jakby nagrywanie ich było najłatwiejszą i najbardziej spontaniczną rzeczą na świecie. Never Too Much plasuje się gdzieś między Off The Wall Jacksona i I Want You Gaye'a i jest prawdziwą perłą R&B, nie jedyną w karierze tego wybitnego artysty. –Łukasz Konatowicz