SPECJALNE - Rubryka
Nuty Dźwięki 2010
19 stycznia 2011
Nuty Dźwięki 2010
Jak co roku – zestaw odkopanych, mało znanych nagrań sprzed wielu lat, którymi zdążyliśmy zajawić się w 2010 roku.
John Adams
Shaker Loops
[2004, Naxos American]
O tym (stricte) amerykańskim kompozytorze ("so American it hurts", trochę a la Hopper, Wilson, Ford czy Whitman w innych gałęziach sztuki) zrobiło się w ubiegłych latach głośno z powodu elegii On The Transmigration Of Souls z 2002 roku, poświęconej tragedii WTC. Fakt, było to dzieło jak rzadko kiedy w takich okolicznościach poruszające (a już na pewno bardziej od "Wish You Were Here" w wykonaniu Freda Dursta i kolesia z Goo Goo Dolls). Stąd akurat w tym przypadku nagrody Pulitzera i Grammy oraz częste wzmianki w podsumowaniach dekady wydają się uprawnione. Natomiast obok opery Nixon W Chinach najbardziej znanym utworem Adamsa jest Shaker Loops, napisany początkowo (1978) na septet smyczkowy, a później (1983) przetransponowany na orkiestrę smyczkową. W największym skrócie jest to rzecz dla sympatyków klasycznego Reicha circa 18 Musicians, aczkolwiek z hojną posypką romantyzmu w nastroju. Tytuł odnosi się albo do "roztrzęsienia" nut, albo do dynamiki ekstatycznych nabożeństw Zjednoczonego Towarzystwa Wyznawców Powtórnego Przyjścia Chrystusa. Całość trwa ledwie 25 minut i została zbudowana z czterech przenikających się części: od niepokojących, "dygoczących", "rozedrganych" pasaży intra ("Shaking And Trembling"), przez rozlewające się, płaczliwe, nawiedzone wysokie tony sekcji drugiej ("Hymning Slews"), dalej patetyczne, wzburzone, spiętrzone, coraz dosadniejsze i stopniowo zagęszczające się staccatta sekcji trzeciej ("Loops And Verses"), aż po movement końcowy ("Final Loops"), sięgający wpierw najgorętszych spazmów ekspresyjnych, aż wreszcie dostojnie wygasający. Niby "typowy minimalizm", ale na szczęście jak w każdym przystępnym minimalizmie sedno tkwi we współbrzmieniach, a nie tylko w samym procesie repetycji wzorów. Jak się komuś spodoba, to na tegorocznej edycji Sacrum Profanum będzie okazja posłuchać także innych kawałków tego pana – chociażby "Short Ride In A Fast Machine", który otwiera omawiany przeze mnie kompakt. W ogóle tegoroczna edycja SP zapowiada się wybornie, o tak. –Borys Dejnarowicz
Amebix
Arise!
[1985, Alternative Tentacles]
Amebix to nie środek przeciwko pasożytom. Pytanie brzmi: jak zespół o takiej nazwie, może grać tak dobrze? Furiacki thrash punk bristolskiego trio roznosi motoryczną galopadą, w której moc koni mechanicznych awansowano do rangi senatora. Tak się gra metal na Wyspach, gdzie plakaty Motörhead i Killing Joke wiszą obok zdjęć gotów i gwiazd wytwórni Beggars Banquet. Kompanię uzupełnia uśmiechnięta koźla głowa z okładki Welcome To Hell.
Nie tylko mi podoba się to towarzystwo. Admiratorami Arise! byli panowie z Dead Kennedys, którzy wydali album w swej Alternative Tentacles, Justin Broadrick repetował tę płytkę przy nagrywaniu Streetcleaner, a giganci z Neurosis podsłuchali pomysł na gody punku z doomem. Teraz nadal warto mieć to na uwadze, gdyż nie ominęła Anglików fala reunionów, a na scenie wypadają raczej lepiej (i nie tak dosłownie) od Marka E. Smitha. W ich żyłach płynie "Rocket Fueł" i wydaje się, że jedyne czego zabrakło, to pozostania przy wcześniejszej nazwie: The Band With No Name. –Wawrzyn Kowalski
Bastro
Rode Hard And Put Up Well (EP) / Diablo Guapo
[1988 / 1989, Homestead]
Plebiscyt na ikonę sceny post-rockowej jest w zasadzie łatwy do rozwiązania. Mark Hollis nagrał tylko jeden album w klasyfikującej go stylistyce. Slint znany jest raczej jako kolektyw, więc - choć zasług zespołowi nie wypada odbierać - to i wskazać tam kogokolwiek byłoby ciężko. Suttona za jedną płytę nie wyniesiemy na ołtarze. Tortoise zawsze dłubało trochę po swojemu, po chicagowsku, a poza tym – na kogo by tam postawić? Chyba najprędzej łapałby się Pajo, ale ostatnie kontrybucje chwały mu nie przynoszą. Oczywiście, panuje też moda na Johna Warsaw (!) McEntire'a, ale jego postrzegałbym jednak głównie jako producenta. Przy takiej selekcji, warunki spełnia jedna postać: David Grubbs.
Opisanie katalogu Davida Grubbsa graniczy z cudem. Zwłaszcza okres przełomu dziewiątej i dziesiątej dekady ubiegłego wieku, kiedy to notorycznie zmieniał zespoły, współpracowników, no i gatunki. Najpierw pojawiło się punkowo/emocore'owe Squirrel Bait, w którym grał z połową składu Slint. Później – gdy ci odłączyli się, by nagrywać Tweez – Grubbs wraz z basistą Clarkiem Johnsonem, założył Bastro. Zespół, postrzegany często jako pomost pomiędzy punkowym Squirrel Bait a awangardowym Gastr Del Sol, zadebiutował świetną EP-ką Rode Hard And Put Up Well. Materiał z czasów przed akcesem McEntire'a i Browna (tak, tak – tych z Tortoise) wykorzystuje automat perkusyjny, a najbliżej mu do nagrań Big Black. Brak perkusisty można by wytłumaczyć pośpiechem – Rode Hard And Put Up Well ukazuje się już na rok po rewelacyjnym Skag Heaven. Tak, rok dla Grubbsa to co najmniej wieczność. Tezę tę potwierdza wraz z Diablo Guapo, na którym bębni, zwerbowany w międzyczasie, McEntire, a za produkcję odpowiada słynny Brian Paulson. Bardzo dobra pozycja i pewnie jedna z nielicznych okazji, gdy można posłuchać Johna w wersji post-hardcore'owej (choć i rasowy chicagowski dęciak się wkradnie). Pomyśleć, że już dwa lata później Grubbs założy jeden z najbardziej wysmakowanych i frapujących zespołów ostatniego dwudziestolecia. Niewątpliwie ikona. –Jan Błaszczak
Bitch Magnet
Star Booty (EP) / Umber
[1988 / 1989, Communion]
W recenzji pierwszych płyt Bastro celowo pominąłem wątek Bitch Magnet. Po pierwsze taka nawałnica faktów mogłaby przysporzyć o ból głowy, po drugie Grubbs występował w nim jako bohater drugoplanowy, po trzecie, wreszcie, twórcy Star Booty zasługują na osobną rekomendację. David nie dołączyłby do byle uczniaków – i rzeczywiście, w Bitch Magnet swe talenty rozwijali Sooyoung Park (Seam) i Orestes Morfin (Walt Mink). Ba, oni już wtedy grali aż miło! Debiutancka EP-ka, wyprodukowana przez Albiniego zdradza inspiracje zarówno Big Black, jak i Dinosaur Jr. Sekcja gra pięknie, a, zapraszany później przez Don Caballero, Jon Fine też nie ułomek (posłuchajcie "Knucklehead"!). Nawet jeśli wydana w 1988 roku EP-ka mogłaby spokojnie powalczyć z "największymi tuzami rocka 2010", to trudno byłoby jej się równać z wypuszczonym rok później Umber – jednym z najbardziej przeoczonych arcydzieł (powiedzmy w dużym uproszczeniu) indie-rocka. "Motor" trochę antycypuje późniejsze dokonania Superchunk (McMahan to przecież dobry kumpel Sooyounga); "Navajo Ace" elegancko wkracza na bardziej połamaną ścieżkę (może nie spod znaku Don Cab, ale, dajmy na to, Polvo); a później to już w ogóle dzieją się rzeczy niezwykłe. Mówiąc oględnie, Bitch Magnet posługują się (niewynalezioną jeszcze) mascisowską balladą, by powoli przelewać się na stronę (niewynalezionego jeszcze) Spiderland, do którego dobijają w "Americruiser". Jeśli żałujecie, że Slint nagrał tylko dwie płyty, to właśnie zaczynacie przeszukiwać internet. –Jan Błaszczak
Bobbi Humphrey
Blacks and Blues
[1973, Blue Note]
Bobbi Humphrey wypatrzył w Dallas sam Dizzy Gillespie. Urzeczony grą młodej flecistki na akademickim konkursie, mistrz bebopu namówił ją, by rozpoczęła karierę w Nowym Jorku. Dziewczyna poszła za jego radą, co okazało się znakomitą decyzją. Szybko udało się jej przekonać do siebie włascicieli słynnego Apollo Theater, a już trzeciego dnia w nowym mieście zagrała koncert w zespole Duke'a Ellingtona. Bobbi okazała się być jedną z najlepszych instrumentalistek w historii, docenianą m.in. przez Lee Morgana i Stevie'iego Wondera (z którym nagrała "Another Star"). Dzięki swojemu wyjątkowemu talentowi i wrazliwości nie została jednak postacią znaną wyłącznie gorliwym kronikarzom jazzu i muzyki popularnej, przysłoniętą przez sławę innych – jako jednej z pierwszych kobiet udało jej się podpisać kontrakt z wytwórnią Blue Note i nagrać dla niej sześć albumów pod własnym nazwiskiem.
Trzeci z nich, o znakomitym tytule Blacks And Blues odniósł z pewnością największy sukses. Zestzą, to właśnie tymi kompozycjami Bobbi uwiodła publiczność w Montreaux, niespodziewanie stając się jednym z najjaśniejszych punktów kultowego, jazzowego festiwalu. Co o tym zadecydowało? Być może zwiewna melodyjność jej materiału, być może jego funkowy groove. Może wspaniałe solówki flecistki, dryfujące wśród ciepła i lekkości gry zespołu, którego członkami byli m.in. słynny gitarzysta David T. Walker i basista Chuck Rainey. A może chodziło o doskonałe, klarowne aranżacje Larry'ego Mizella? Nie wiadomo, najprawdopodobniej zaś w grę wchodziły wszystkie te elementy, zestawione z idelanie zrównoważonymi, ale porywającymi kompozycjami, które inkorporowały elementy funku, Philly soulu, fusion, R'n'B i soft-rockowej ornamentyki.
O energii, która drzemie w tych delikatnych, kobiecych utworach, niech świadczy upodobanie, jakim darzą je hip-hopowcy. Album Huphrey i Mizella był wielokrotnie samplowany, m.in. przez Digable Planets, Erica B., DJ-a Aladdina (na OG Ice-T). Fragmenty Blacks And Blues mieliście także okazję słyszeć, jeśli interesujecie się polskim rapem – chociażby na "Mistrz Dziś Nie Niszczy" Ortegi. Chyba warto zatem sięgnąć po cały krążek, prawda? Wysublimowana, laid-backowa zabawa gwarantowana! –Krzysztof Michalak
Bravo
Ensemble Bravo
[1989, Melody]
Winylowa impreza, co ja mam przynieść na winylową imprezę? Wpadam do składziku Gawrońskich, znajduję winyle taty i przeglądam zakurzoną zawartość. Klasyk, nudny klasyk, Niemen, cośtam, klasyk, Skaldowie, nudny klasyk, już myślę, ze pójdę na retro przyjęcie w blamażu z samymi płytami legendarnymi, gdy nagle trafiam na stylową okładkę: jacyś goście w garniturach, narysowani, jakieś różowe przebłyski, typ przenikający się z tłem i cyrylica. Wygląda to podejrzanie światowo, jak grafika klasycznego popowego zespołu, który powinienem znać, ale ryzykuję i pakuję to do torby. Na miejscu okazuje się, że "Rosjanie mieli swój własny bigbit!", że "taki trochę ruski Maanam", że "jak wyprodukowali to w latach osiemdziesiątych to się posikam" (wyprodukowali) i w ogóle to "zaginiony klasyk jest jakiś". Przesłuchaliśmy obie strony winyla, pokomentowaliśmy, a mi już z tyłu głowy zrodziła się myśl, że mam swoją płytę do nut. Sytuacja totalnie wygrana!
Teraz przeglądam Internet, dobijam się do jakichkolwiek materiałów po angielsku o tym zespole i jestem przerażony ilością tematów jakie Ensemble Bravo otwiera. Bravo powstało na fali revivalu subkultury Stilyaga, która była rosyjską odmianą bikiniarzy, bitników i swojego rodzaju proto-hipsterstwem. Ludzie utożsamiający się z tym ruchem byli zafascynowani kulturą zachodu i próbowali ją kopiować, co przenosi się na muzykę z Ensemble Bravo, gdzie na fali retro revivalu przewijają się bigbity i rock’n’roll, główne tło stanowi charakterystyczny cold wave, a gdzieś w tle za pomocą saksofonu i ska rytmów próbują się wybić wpływy Madness (one zdominują muzykę Bravo na późniejszych płytach). Zhanna Aguzarova na wokalu, sprawczyni największych kłopotów grupy, wyraźnie dodaje całej sytuacji lekko zbuntowanego charakteru i budzi mocne skojarzenia z Maanamem. Wszystko jest zanurzone w nastroju "tak się zgrało tylko tu i teraz", bo potem władze wyrzucą wokalistkę z zespołu, Bravo przytaknie całej sytuacji, wrzuci faceta na wokal i przestanie już bawić się w rosyjski underground. Jeżeli chcecie snobistycznie doświadczyć buntu i alternatywy z tamtych czasów to bierzcie się za Ensemble Bravo. Będzie w sam raz na retro imprezy dla ludzi słuchających za dużo muzyki.
(Wiecie, że Stilyaga są znani z tego, że piracili muzykę, nagrywając ją na zużyte zdjęcia rentgenowskie? KAMAN, zużyte zdjęcia rentgenowskie! How cool is that?) –Ryszard Gawroński
Exuma
Exuma
[1970, Repertoire]
Wczoraj rano temperatura w Exumie, dystrykcie Bahamów, wyniosła 26 stopni Celsjusza. Ciekawe, jak to jest. Z debiutanckiego albumu Macfarlane'a Gregory'ego Anthony'ego Mackeya rzeczywiście bije ciepło - ale jest to złowrogi żar ogniska rozpalonego z okazji tajemniczego obrzędu. Wątki szatańskie kojarzyć mogą się z Danielem Johnstonem, ale tak naprawdę główny punkt odniesienia dla nas białasów to Phil Elverum maszerujący na szczyt Mount Eerie. Phil nagrywając swój album posłużył się większym rozmachem, jednocześnie jedynie odnosił się do sennych obrazów rzeczywistości, która dla Exumy były... jego własną. Tak pewie możnaby opisać wiele albumów afrobeatu (i okolic) o spirytualistycznych aspiracjach. To co wyróżnia ten tutej, to niemal brak utworów będących wyłącznie performansem, no i momentami zabójczy popowy potencjał, który nie tyle jest "potencjałem", co jego wspaniałym ucieleśnieniem. Posłuchajcie sobie na tytubie choćby "You Don't Know What's Going On". –Jędrzej Michalak
Lightdreams
Islands in Space
[1981, Private Press]
Choć Islands in Space ma nawet swoją stronę na internetach, Lightdreams to projekt, któremu nigdy nie udało się wybić poza wąski krąg zbieraczy winylowej psychodelii oraz nieustraszonych pogromców blogosfery w epoce obecnej. Za nagranie odpowiedzialny jest głównie Kanadyjczyk Paul Marcano, który artystą nieźle pracowitym jest, jeśli wierzyć tabelce. Islands In Space swój tytuł bierze na poważnie i całkiem dosłownie, stanowiąc słuchowiskową rozprawę na temat kosmosu i możliwości jego zagospodarowania (yay!). To, co interesuje mnie jednak najbardziej, to specyfika i jakość tego typu muzycznych dywagacji. Powyższy wstęp sugerowałby space-rock, ale sprawa nie jest taka prosta – komponent rockowy uświadczamy bowiem dopiero w "Atmospheric Dreams". Cała reszta waha się niezdecydowanie między folkowo-zorientowaną odmianą brytyjskiej psychodelii a przepięknym gwiezdnym ambientem; właśnie z tejże rozterki wynika też spora część uroku płyty. Najbardziej reprezentatywny "Islands In Space" zwraca też uwagę na ogrom wpływu klasycznego psychodelizowania na takich naszych faworytów, jak otwieracze Yerself Is Steam czy Spirit.... Animal Collective i Pink Floyd, czyli ponadpokoleniowy konsensus fanów muzyki w Polsce trzydzieści lat później. –Patryk Mrozek
Prophet
Right On Time
[1984, Treasure]
Jeśli kulturalny Damon Riddick daje funk, to Prophet napierdala nim po ryju, kimkolwiek on/oni są. Słyszałem coś o kotach przemierzających kosmos na syntezatorze, ale o songwriterach znikąd trudniących się tym procederem dowiedziałem się dopiero na Right On Time. Może przeholuję, ale dzisiejsze muzyczne Los Angeles bez tej płyty byłoby miastem co najwyżej księgowych. Ten rozklekotany, zdezelowany, podejrzanie futurystyczny funk z fatamorganicznymi, lubieżnie wijącymi synthami aż prosi się o obeznanego z boogie egzorcystę. Niemniej wzorem tych odważniejszych gości z Stones Throw, braci Aged i tej miłośniczki Hume'a, co ją z pewnością znacie możecie wyprosić go za drzwi i dać się zbałamucić Prophetowi. –Wojciech Sawicki
Charanjit Singh
Ten Ragas To A Disco Beat
[1982, Bombay Connection]
Indie to kraj wypełniony po brzegi niespodziankami. Nie tak odległy wyobrażeniowo jak Japonia, swoją relatywną bliskość manifestuje dość osobliwie, chociaż "bliskość" nie musi tu wcale oznaczać bezbolesnej asymilacji "naszych" wytworów. Tym razem dostajemy dowód na coś, co wcześniej mogło funkcjonować tylko w kategorii nudnego żartu zabawnego co najwyżej dla mocno podpitych techno-nerdów. Otóż nagle okazuje się, że jakiś koleś w Indiach, znany głównie z komponowania soundtracków do Bollywoodzkich produkcji, nagrywał mamroczące acid house'owe suity dobre dwa lata przed "rewolucyjnymi" ekipami z Chicago. W 1982 niepozorny pan Singh, nasz dzisiejszy bohater, wszedł w posiadanie (jako znany producent nie miał z tym problemu) nowiutkiego sprzętu Rolanda. Indie początku tamtej dekady to Indie na długo przed eksplozją popularności Jacko, wciąż trzymające się kurczowo ogona robotycznych romansów Morodera sprzed kilku dobrych lat, dla przeciętnego fana zdobywającego wtedy popularność na Zachodzie Cybotron raczej trącących już myszką. Wydawałoby się, że logicznym krokiem byłaby forma przedłużenia disco, coś według moroderowskiego modelu dostosowanego do ikonografii Bollywood. To jest właśnie ta niespodzianka: Singh odnajduje nową narrację przy pomocy prostej 808-ki – przyspiesza włoską synth-biesiadę i osiąga rejony BPM jakiegoś techno. Mało tego, dobiera TB-303 i jak gdyby nigdy nic antycypuje poskręcane, kwaśne wykresy basu, które "u nas" miały okazać się nowością dopiero w połowie dziesięciolecia. Myślimy: okej, niezła ciekawostka, tym bardziej, że ta płyta to w końcu indyjskie ragi w elektronicznych aranżacjach. Nic bardziej niesprawiedliwego – to faktycznie robi sens, trzyma się kupy, GRA. Nuta po nucie, płynne, syntetyczne arpeggia robotyzują instrumentalne modlitwy do Sziwy, całkiem zgrabnie wspierając intuicję o przystawalności syntezatorów do repetycji. Futurystyczne mantry na doskonały początek dnia. –Mateusz Jędras