SPECJALNE - Rubryka
Nuty Dźwięki 2009
13 stycznia 2010
Nuty Dźwięki 2009
Oto dziesięć nieco mniej znanych albumów z odleglejszej przeszłości, którymi zdołaliśmy się zajawić w 2009.

Comsat Angels
Waiting For A Miracle
[1980, Polydor]
Post-punk został nam, a przynajmniej mi, tak obrzydzony przez modę na chłopców w krawatach i Editors, że można zapomnieć jak świetne były niektóre z tych zespołów. The Comsat Angels są tu modelowym przykładem. Niesprawiedliwie niedocenieni w latach 80. nie mieli szczęścia być wydawanymi przez Factory ani 4AD. Nawet revival nurtu parę lat temu nie przysporzył im należnej chwały, choć ich trzy pierwsze płyty doczekały się reedycji na tamtej fali. Są w jednym klubie z The Chameleons i The Sound – pamięta o nich głównie Jack Rabbid z zinu The Big Takeover czy koneserzy okresu w rodzaju Neda Raggeta i Andy'ego Kellmana.
A bardzo to wszystko nieładnie, bo Waiting For A Miracle, debiut zespołu, zabija. Ta płyta jest kilometry lepsza od czegokolwiek co tacy Echo & The Bunnymen byli w stanie stworzyć. Ok, rzucę jeszcze tylko jedną nazwą... yyy... Magazine! Piosenki na Waiting... są bardzo nerwowe, oszczędne i suto ohooczone. Atmosfera nie jest lekka, ale brak tu gotyckich smętów, jest sam konkret. Zespół śpieszy się przez bolesne zwrotki, żeby uwolnić świetne katartyczne refreny. Utwory raczej implodują zamiast eksplodować – cała energia jest z wielką siłą poskramiana a gniew uderza raczej w samych TCA niż w słuchacza. Sprawdźcie klawiszowe interludium w "Total War", które brzmi jakby zespół zapadł się pod podłogę studia, przygniecioni napięciem, które sam stworzył. Albo "Baby", które nie może oderwać się z ziemi wstrzymywane statycznym basem. Jedyny moment wytchnienia przychodzi w jasnym refrenie "Independence Day", singla, który powinien być wielkim. I tak na konieć płyty wszystko zostaje zaduszone w "Postcard" – wyobraźcie sobie "The Overload" Talking Heads na bardzo ciasnym budżecie. Ale Comsat Angels to nie byli zafascynowani mrokiem kolesie w make-upie. Stephen Fellows pisał teksty z perspektywy everymana, gniotły go normalne problemy młodych dorosłych. Co my tu mamy... "I can't relax 'cause I haven't done a thing / and I can't do a thing 'cause I can't relax", "you don't like my friends / you don't like my clothes / you think that I'm crazy / any other girl would just pass over", "waiting for a miracle / oh but nothing ever happens". Nie ma wampirów, jest prokrastynacja, za dużo kofeiny w przewodzie krwionośnym i brak prawdziwego smaku w życiu. Świetne. –Łukasz Konatowicz

Dif Juz
Extractions
[1985, 4AD]
O tym, że katalog 4AD skrywa dziesiątki fantastycznych niespodzianek pewnie wszyscy gdzieś tam w głębi duszy wiecie. Nie ukrywam, że w ubiegłym roku miałem dosyć dużą zajawkę na grzebanie w tych starszych nagraniach i wybranie jednej propozycji do Nut/Dźwięków zbyt łatwe nie było, ale po namyśle zdecydowałem się akurat na Dif Juz. Dlaczego? Z wielu względów – po pierwsze, bo trochę im współczuję, gdyż od samego początku mieli sporego pecha – ich wczesne EP-ki nie wiadomo z jakiego względu nie spotkały się z ciepłym przyjęciem, a przybliżany przeze mnie album został wydany w tym samym roku co ważne płyty Dead Can Dance i Cocteau Twins, więc wiecie... Zresztą związki z ostatnim zespołem były dosyć silne – Robin Guthrie odpowiadał przecież na Extractions za produkcję a nasza ulubienica Elizabeth Fraser nawet udzielała się wokalnie w jednym kawałku. Ale nie tylko to czyni Dif Juz ciekawą kapelą, jak dla mnie przesądza o tym podejście tych gości do tematu tworzenia swojej muzyki. Trzeba przyznać, że jak na rok 85 to katalog inspiracji mieli bardzo zróżnicowany i niecodzienny – jako grupa instrumentalistów w jakimś stopniu miejscami zapowiadali post-rocka, ponadto inkorporowali do swojej muzyki sporo jazzowych elementów i uwielbiali dub. Rumour has it, że pod koniec lat osiemdziesiątych mini album wspólnie z grupą nagrał sam Lee Scratch Perry, ale podobno wydawnictwo (które swoją drogą też miał miksować Guthrie) pozostaje od lat uwięzione w mrocznych lochach siedziby 4AD, nie do końca wiadomo dlaczego. Jednak i tak zarówno na Extractions jak i na wydanej rok później kompilacji kawałków z lat wcześniejszych zatytułowanej Out Of The Trees znajdziecie sporo propozycji autentycznie wyprzedzających swoje czasy ("Cs" z tej ostatniej to jakiś proto-math rock przecież). A w ogóle to mówię, grzebcie w katalogu 4AD, ileż tam łakoci! –Kacper Bartosiak

Elgar
Cello Concerto
[1986, EMI]
Możecie kojarzyć Elgara dzięki jego Wariacjom "Enigma", w których sportretował muzycznie swoich najbliższych, wijąc wątki wokół "niewidzialnego", "ukrytego", tytułowo "zagadkowego" motywu. Ale to był Elgar wczesny, jeszcze od początku lotnictwa, a właściwie z przedostatniej dekady XIX wieku. Koncert wiolonczelowy to z kolei najpóźniejsze wielkie dzieło kompozytora, pochodzące z 1919 roku. Zaskakująco intensywnie mroczny i elegijny, nawiązujący do koszmaru zakończonej dopiero wojny, był utworem wtajemniczającym w zagadnienie śmierci. Mityczne wykonanie to: na instrumencie solowym Jacqueline du Pré, w tle Londyńska Orkiestra Symfoniczna, a całość zamachał John Barbirolli. Mało jest wykonań uważanych za "ultimate", bo, jak wiadomo, poważka opiera się na wyścigu wykonań. Ale to, co zrobiła wtedy du Pré (cholernie dosadna, wyrazista, "wczuta" jak Danuta u Władka, interpretacja) sprawiło, że niejeden wiolonczelista zawiesił swój instrument na kołku. Wirtuozka zmarła przedwcześnie z powodu choroby i często, na zasadzie "urban legend", wiązano te fakty, łączono kropki. Osobiście widzę tu jednak związek taki, jak między smutkiem Freddiego w słowach "I don't want to die / Sometimes wish I'd never been born at all" a jego AIDS. –Borys Dejnarowicz

Yusef Lateef
Psychicemotus
[1965, Impulse!]
Ze wszystkich rzeczy jakie Bob Thiele produkował, Psychicemotus akurat należy do kategorii tych mniej medialnych: natchniony kontekst, tytuł odsyłający do mitologii psychologizmu w rozumieniu mieszkających w akademikach studentów pierwszego roku psychologii, flety, oboje, takie rzeczy. Otóż owszem, ale poza tym, że reedycję można znaleźć przecenioną w każdym dobrym Media Markcie muzycznym, coś jeszcze powinno skłaniać do zakupu: zero komercji i perfekcyjny tembr. Fakturowo mówiąc, stworzono – pal ich licho na ile Thiele, a na ile sam Lateef – mniej więcej spójny, około-bopowy album, na którym wszystko jest ładne. Wszystko. Gdyby akcja Mad Men rozgrywała się w którejś raczkującej aglomeracji w odzyskującej świadomość polityczną Rodezji, wyglądałaby tak, jak brzmi ta płyta. A Joan Holloway byłaby czarującymi rytmicznymi dekoracjami z otwieracza (zapalczywy tamburyn!), które przy okazji posyłają po groch do piwnicy twitterowych followerów jakiegoś Buriala.
Całość to materiał dość dwoisty, z opozycją "refleksyjnie / frykcyjnie" rozciągniętą na całej długości: od dzikich, molowych harców (!) "Semiocto" z napiętym solem Blacka na perce, do "First Gymnopedie" ("a kogóż tu przywiało!”), gdzie rapsodyczny flet i plasowane tom-tomy kradną show. Cały ten medytacyjny obraz uzupełniają, jak leci: tożsamość melodyczna z bluesową obsesją, egzotyka jazzowa w strojących to i owo indyjskich dzwonkach oraz kreślarski saksofon – rzewny lub dziarski, zależnie od przepływu limbicznego, zgodnie z rozkładem tracklisty. Na pytanie "Skąd żeś pan wziął ten pociąg do żwawości tekstury?" sam Yusef podobno odpowiada Boulezem. Możliwe. –Mateusz Jędras

Linda Perhacs
Parallelograms
[1970, Kapp]
Folkowa wokalistka, która nagrała jeden album w latach 70., rzuciła muzykę i została zapomniana. Potem staje się idolką wykonawców freak-folkowych z XXI wieku, nagrywa Z Devendrą Banhartem, etc. Brzmi znajomo? Jednak jeśli miałbym obstawiać swoje pieniądze, Linda Perhacs góruje swoim dorobkiem nad Vashti Bunyan. Parallelograms to cudowny album, dwie pierwsze piosenki – "Chimacuma Rain" antycypujący eksperymenty z głosem Kate Bush i figlarny "Paper Mountain Man" – mogą konkurować z otwarciem prawie każdego klasyka. Reszta to śliczny akustyczny folk pełen zaskakujących wtrętów. Utwór tytułowy to delikatny psychodeliczny strumyk, który rozmywa się w środku w prawie futurystycznie brzmiący moment muzyki konkretnej i w końcu wraca do punktu wyjścia. Linda co chwila korzysta z elektroniki i śpiewa duety sama z sobą. Żeński Tim Buckley? Blisko. –Łukasz Konatowicz

Razorcuts
Storyteller
[1985, Creation]
Kolejna już w "Nutach Dziwkach" pozycja z okolic C-86, Sarah Records, twee-popu, jangle-popu, anorak-popu, przykurzonego brytyjskiego popu, który nigdy nie doczekał się reedycji. Razorcuts, zespół Gregory'ego Webstera i Tima Vassa, przez krótkie pięć lat istnienia zdążył wydać garść singli i ledwie dwa pełnoprawne albumy, jeden dobry i jeden świetny, czyli w sumie około czterdziestu kawałków, wśród których nie uświadczysz słabego. Rejony te same, co Pastels, Field Mice i Tallulah Gosh, ale podziemność jakby większa, o czym najlepiej świadczy fakt, że nawet tak podstawowych informacji jak internetowe transkrypcje tekstów ze świecą szukać, a wszelkie notki w bazach danych od lat niezmiennie reprezentują biedę. Strona na laście z siedemnastoma komentarzami, te sprawy.
Storyteller to album równy i jednolity. Składa się na niego dziesięć ujmujących i niedługich popowych kawałków, które – z racji repetycji przeskakujących z utworu na utwór – ciężko traktować jako odrębne części. Ktoś mógłby powiedzieć, że "na jedno kopyto" – ja odpowiadam mu "sam jesteś", bo w tych wewnętrznych odniesieniach kryje się pewna, dośc wyraźna, logika. Gdyby ad hoc rozrysować strukturę albumu, piosenka po piosence, wyszedłby nam deseń zbliżony do AA-B-C-DD-C-E-FF (czy jest na sali polonista), więc może to i monotonia, ale rzadkiej urody. Storyteller posiada wszystkie charakterystyczne jangle/twee atuty – nieco wytłumione wokale, refreny podtopione w brzęczących gitarach i perkusionaliach, (absolutnie wiem co jest grane) tamburynowanie, post-punkową hożość, sixtiesowe melodie objawiające się ni stąd ni zowąd. Brak mu przy tym irytującej infantylności niektórych formacji, czy aktów strzelistych na modłę Morrisseya. Z wyglądu i z charakteru, tj. muzycznie i tekstowo, błyszczą zwłaszcza trzy następujące po sobie "Silhouette", "Brighter Now", "I'll Still Be There" (wypolerowana wersja wydanego dwa lata wczesniej b-side'u do "Big Pink Cake"). Niespodziewane punchline'y następują jeden po drugim. "Don't let me keep you from your black and white daydreaming / I've got a life to live and I really should be leaving" - najpiękniejszy wyrzut dla zauroczenia, którego nigdy nie udało się domknąć z uwagi na konsekwencję logiczną, do ciebie mówię. Wspólnota doświadczenia na wysokości linijek "I never realised how long it takes for half an hour to pass / When you're waiting for someone / All aglow", czy apoteoza jednej z "top trzy rzeczy na świecie", czyli wspólnego marnotrwawienia życiowego potencjału - "I know that there's more to life than spending summer afternoons with you / I know I should spend some time on all the things I used to want to do" - wiadomo. Weźcie to zdobądźcie zamiast bez sensu ściągać majowe premiery. –Aleksandra Graczyk

Różni Wykonawcy
The Definitive Story of 1970's Funky Lagos
[2001, Strut]
Zapoznawanie się z afrobeatem wcale nie jest takie łatwe, jak by sie mogło wydawać. Bicik, trąbka, słońce, owszem, ale też jakieś jazzy, ziołowe transy, brak dyscypliny w przestrzeganiu kompozytorskiej taktyki. We wgryzaniu sie w słynną listę stu najważniejszych piosenek gatunku według Joe Tangariego, dałem wstydliwie białej dupy na wysokości piątego krążka. Jest tam masa perełek, ale to tak jakby doznawać przy urodzie azjatek i pojechać do Chin – przecież one wszystkie są takie same! No właśnie, mamy tu język, którego trzeba się nauczyć, kategorie “siódemkowy kawałek” znikają jak siły pokojowe ONZ z Somalii w dziewięćdziesiątym piątym. Tym niemniej dla zachęty podejmę się próby przetłumaczenia kilku zdań, na przykłądzie tego, ledwie trzypłytowego, wydawnictwa: zaje bingo Talking Heads w "Agboju Logun", psycha delia-delia w "Tira Loma Da Nigbehin", trąbu-bu warte siedem wielbłądów w "Enjoy Yourself", pank ten szyn-szyn w "La La La". Jeśli chcecie wykroczyć poza Felę i przy okazji zrozumieć, jak bardzo hype na Vampire Weekend laszczy pytonga, to oto płyta dla was. –Jędrzej Michalak

Shaggs
Philosophy Of The World
[1969, Third Word Records/RCA]
Wygląda na to, że Beat Happening nie byli w cale pierwszym zespołem, którego specyficzne wymiatanie opierało się na zerowych umiejętnościach technicznych i aranżacyjnych. Za blueprint dla odmiany punka stawiającej na naiwność i bezpretensjonalną amatorkę ("kids banging on garbage") aniżeli agresywny, politycznie-nachylony prymitywizm, odpowiedzialne mogą być w dużej mierze autorki Philosophy of the World; tak samo, jak za rozwój muzyki "koni niemających szans na zwycięstwo (na wyścigach konnych)". Historia projektu jest tu niezwykle istotna: ojciec sióstr Wiggins, czyli równocześnie całego składu The Shaggs, zainwestował w "karierę" córek z powodu przepowiedni swojej własnej matki (wróżba z ręki!). Niczym nowoangielski Joseph Jackson, Austin Jr. żelazną ręką pokierował dziewczyny ku nagraniu jedynej studyjnej kolekcji piosenek: dwuminutowych utworów całkowicie wymykających się obciachowym pojęciom takim jak rytm, czas, kontrapunkt czy harmonia, nagranych na niekoniecznie nastrojonych instrumentach z lokalnego lombardu. Najbardziej rządzący tu "Sweet Thing" przytacza także typowy dla Shaggs kunszt songwriterski: "You used to make me happy / Now you make me sad / You've told me many lies / I've never told you one". Highly recommended. –Patryk Mrozek

Meic Stevens
Ghost Town
[1997, Tenth Planet]
Za górami, za lasami, żył sobie w Walii pewien bard. Jeśli hasło "muzyka z Cymru" kojarzy wam się z Super Furry Animals czy Gorky's Zygotic Mynci, to prawidłowo. Natomiast dla obydwu tych kapelek omawiany tu gościu jest kimś w rodzaju guru nieformalnej wspólnoty i w sumie trudno im się dziwić. Pilnie strzeżony skarb tamtejszej sceny, nazywany w różnych sytuacjach "walijskim Bobem Dylanem", w rzeczywistości muzyk wypracował własny styl z pogranicza folku i rozmytej psychodelii, prowokując porównania do Drake'a, Buckleya, Barretta. Artysta otarł się o Johna Paula Jonesa, ale jego kariera nie była usłana pasmem sukcesów, a obfitowała niestety w liczne załamania nerwowe i niepowodzenia komercyjne. Ghost Town to zbiór nagrań z lat 1968-1969, opublikowany dopiero niemal trzydzieści lat później. Raczej zapomniana, nie jest to kolekcja specjalnie łatwo dostępna. Meic śpiewa tu po angielsku i po walijsku. Każdy kraj ma swojego freaka z akustyczną gitarą, snującego wieczną opowieść. Kanada ma Skipa Spence'a. Polska ma Janusza Laskowskiego. Walia – Meica Stevensa. –Borys Dejnarowicz

Gary Wilson
You Think You Really Know Me
[1977, Motel]
Są tacy co nagrywają swoje opusy w piwnicach rodziców, podczas gdy inni mają tam tylko szczury i obdrapane ściany. Wilson należy raczej do tych pierwszych, dodatkowo fanuje pornografii i bywa skrajnym dziwakiem samplującym wodę cieknącą z kranu. Jako obiecujący ekscentryk długo pozostawał na uboczu, na nieco szersze wody wypłynął dopiero dzięki pewnemu żydowskiemu scjentologowi, który wspomniał o nim na Odelay, a konkretnie w ''Where It's At''. No i machina ruszyła, bo obecnie Gary może pławić się w swojej kultowości, acz tylko w określonych kręgach. Wilson mniejszy na You Think You Really Know Me miesza raczkujący jeszcze new wave, lo-fi z jazz-rockiem i stłumionym funkiem, wszystko to okrasza jeszcze pojebanymi eksperymentami z taśmami, prymitywną samplerką.
To właśnie tu, w tym kwaśnym performerskim środowisku, rodził się cały ten wasz hypnagogic pop. Tak tak, Ernescie, Alanie mówcie Garemu tato. Ale nie tylko chillwave'owcy powinni kłaniać się mu w pas, bo taki Dam-Funk też ma u niego dług, rzutujący choćby na brzmieniu synthów. Niby karty zostały odkryte, jednak jeśli ktoś z was już teraz myśli, że naprawdę zna Wilsona, to stety jest w błędzie, bo ja nawet po kilkukrotnym odsłuchu wymysłów tego outsidera, i pełen pasji, wciąż drapię się po głowie. Może komuś z was uda się załapać OCB, życzę. Pobujajcie się więc z Garym, Biłgoraj może poczekać. –Wojciech Sawicki