SPECJALNE - Rubryka
Nuty Dźwięki 2008
13 stycznia 2009
Nuty Dźwięki 2008
Tradycyjnie, nim przejdziemy do omawiania najciekawszych naszym zdaniem muzycznych dokonań z 2008, zerkamy na dziesięć mniej znanych (i/lub reprezentujących style rzadziej obecne w ofercie serwisu) dzieł z muzycznej przeszłości (a dokładniej sprzed 1989), które rzuciły się nam na uszy w zeszłym roku.
David Axelrod
Song Of Innocence
[1968, Capitol]
Moje myśli dreptały wokół postaci Davida Axelroda od paru dobrych lat, ale dopiero w tym roku moje strachliwe uszy znalazły się w jednym pomieszczeniu z jego muzyką, kiedy przygotowywałem na studia (pozdrawiam przedmiot Oral Skills i Sebastiana, który nie rozumie, dlaczego głos Bruce'a Dickinsona jest śmieszny) prezentację o Williamie Blake'u. Axelrod, rozchwytywany producent i aranżer to postać tak istotna... sprawdźcie sobie zresztą na AMG, bando leniwych gówniarzy. Dość powiedzieć, że wymyślił tak wiele, że pewnie wymyślil to post-rockowe gówno, którego właśnie słuchacie. A w 1968, nagrał David płytę inspirowaną Pieśniami Niewinności Blake'a. I jeśli ktoś z was spodziewałby się rock-opery w stylu Johna Lorda... mówiłem, żebyście na AMG zobaczyli. Song Of Innocence to krótka, zwarta i słodka funkowo – fusion – klasycyzująca – jazzowo – psychodeliczna płyta. Wiecie, chleb powszedni. Jeśli piszecie dla Porcys. Już otwierający "Urizen" urzeka podniosłymi partiami smyczków i dęciaków, które brzmią jak początek świata. Że nie wspomnę o rozwichrzonej 60sowej gitarze i kompulsywnym funku na basie. Potem "Holy Thursday" bosko buduje napięcie przez kilka minut (ktoś zanotował numery wibrafonu, który mnie właśnie potrącił?!), by zmiażdżyć jeszcze bardziej niż poprzednio wymiatającą gitarą. Kto lubi Dungen, pokocha Axelroda. Kto nie lubi Dungen, ten pała. Warto też zauważyć, że jeśli takie dźwięki rozbrzmiewały w głowie poety podczas tworzenia, to musiał dużo kręcić tyłkiem przy pracy. Tudzież: BĘBNY! –Łukasz Konatowicz
Constance Demby
Novus Magnificat
[1986, Hearts Of Space]
Gdyby mi ktoś siedem lat temu wywróżył, że będę w takiej oto rubryce mówił pozytywnie o kluczowej pozycji z dorobku "muzyki kosmicznej", to "wziąłbym pałę i napierdalał", jak Windykator Z Łukowa. Zresztą postać kategorii "new age", że niby sooo gay. A jednak jestem trochę niczym pewien krytyk, który swego czasu tak komentował solowy album Roberta Frippa – "ja sam po przesłuchaniu muzyki, której towarzyszą filozoficzne rozważania na temat stworzenia, upadku człowieka, a wraz z nim całego jego świata oraz odkupienia za grzechy, nie bardzo czuję się na siłach, by poddać ją analizie". Swoją drogą Wielki Sztu mi ostatnio śmieszną anegdotę zapodał o Frippie – jak podczas koncertu na Torwarze lider King Crimson ośmieszył dwie inne gwiazdy tamtego wieczoru, Satrianiego i Vaia. Przez cały show Joe i Steve błyszczeli popisowymi solówkami, a ten siedział gdzieś z boku i coś mędził jak kaleka. Aż w pewnym momencie podgłośnił instrument i wykurwił taką partię, że ludziom szczęki opadły. Po czym znów wrócił do pedalskiego mędzenia. Fripp, to dobry gamoń jest. Aha, Constance Demby. Na zdjęciu we wkładce wygląda jak 55-letnia nauczycielka muzyki w podstawówce – siedzi przy "kibordzie" i drapie się za uchem. Mimo to, M83 inspirowali się nią na Dead Cities. W ogóle miałem o Rachmaninowie pisać, ale słup się obalił na Marchlewskiego i nie idzie przejechać. Z tyłu po prawej stronie. –Borys Dejnarowicz
Eumir Deodato
Prelude
[1972, CTI]
Wyobrażacie sobie szkołę bez woźnej, Biedronkę bez kierownika magazynu, muzeum bez konserwatora zabytków albo państwo bez urzędników? Pewnie nie, a jeśli już zakładacie taką możliwość, to prawdopodobnie sympatyzujecie z Bakuninem. Wiem, że to banał, ale o sukcesie w każdej branży decydują przeważnie ludzie z drugiego planu, a już na pewno w tej, o której tyle tu piszemy. Takim właśnie człowiekiem z cienia jest brazylijski mag, Eumir Deodata, który pracował przy realizacji 500 płyt, głównie jako aranżer bądź producent. Wśród wszystkich tych albumów, na szczególną uwagę oczywiście dziejowe Homogenic, gdzie nasz bohater był odpowiedzialny za przeszywającą orkiestrację.
Gdyby jednak Eumir całe życie spędził za plecami Björk, Sinatry czy Kool & the Gang, to pewnie nie dostąpiłby zaszczytu obecności w tej rubryce. Deodato na swoim najpopularniejszym albumie łączy elementy delikatnej bossanovy z fusion, a wszystko to zatapia w bogatej orkiestracji. Do brylancików tej krótkiej, kojącej skołatane nerwy płyty należy bezsprzecznie jazz-funkowa interpretacja dzieła Straussa (''Also Sprach Zarathustra''), który to utwór zdaniem Scaruffiego należy do najlepszych kompozycji z 1974 roku, i trudno się nie zgodzić z tym osądem. Na Prelude znajdziemy jeszcze dwie klasyczne kompozycje, w tym jedną autorstwa Debussy'ego, przepuszczone przez filtr deodato-wskiej wrażliwości. Pozostałe trzy utwory autorstwa Eumira efektownie dopełniają tę płytę, czyniąc z niej rzadkiej urody rarytas.
Jak widać nawet bohaterowie drugiego planu, potrafią czasem wyjść z cienia i zaskoczyć czymś wielce pozytywnym. Mała rada na koniec; następnym razem, gdy spotkasz woźną uśmiechnij się do niej, być może skłonisz ją tym, do stworzenia czegoś wykraczającego poza jej rutynową rolę. –Wojciech Sawicki
Arnold Dreyblatt And The Orchestra Of Excited Strings
Propellers In Love
[1988, Hat Art]
Jeśli ktoś jeszcze nie zauważył, że awangarda jakoś podupadła
ostatnio, a wszystko przez cholernego post-rocka, to najwyższy czas
minął w 1995. Nie bójmy się jednak. Arnold Wiewiórszczot i Orkiestra
Zwichrzonych Smyków językiem drugiego rzutu minimalizmu nagrywali
rzeczy, których można słuchać jak Violent Femmes, rzeczy resuscytujące
etos awangardy w życiu codziennym umysłu ulicznego. Sam Arnie teraz
raczej pręży się na Pariser Platz, zajawia instalkami, świata więc
raczej nie zbawi, ale kolaborował ostatnio z takimi bucami jak
O'Rourke czy Drumm i dotykając mezaliansu resuscytował etos właśnie.
Gdzie były wtedy wasze siostry? Dreyblatt, trzeba to bowiem o nim
wiedzieć, należy do ludzi mających uciechę z repetycji. Studiował pod
La Monte Youngiem, na co winę za ambientujące głupstwa jakie również
nagrywał zrzuciłbym, jest minimalistą który "never forgot that music
is still the human mating call", eine Hypertext-Oper oraz wydał kilka
płyt ku chwale, interesującego jedynie antropologów, tekstu z zarania
epoki. "Ty też możesz być z lat trzydziestych".
Na pytanie "ile w kółko można powtarzać dźwięk?" odpowiada się tu:
"kółko to twoja stara". Można zarzucić Propellers pociąg do
faktoryzmu czy, Boże broń, synkopy, ale tak naprawdę nie ma tu nic o
podobnym wskaźniku obciachu. Nawet nie znajdziemy specjalnie
powyższych. Tak, Dreyblatt urozmaica własnym uchwytem alternatora
motoryki rżnięcie smykami po strunach na klasyczny, wczesno
seventiesowy moduł. Tak, to już było, tylko mniej "piosenkowo" (w
sensie radochy z odbioru). Kwalifikacja powtarzalności w "Pedal Tone
Dance" podnoszona jest głuchym bębnem, a ponieważ kawałek trwa jakieś
dwie i pół minuty, śmiało może być słuchany jak akustyczny pop-punk.
Klasyka nowej powachy, o której nikt nie wie, że jest klasyką. Może
akurat dlatego, że wszystko na czym się tu gra jest preparowane,
preparowane dość żulersko i akademicko zarazem. Rozkmin tembralnych
może jest na minutę niewiele, ale tylko dlatego, że niektóre tracki są
długie i opierają się na kilku-kilkudziesięciu tych samych pomysłach,
a ścieżek jest niewiele, bo to analogowy absolut. Poza tym, "trzeba
mieć na półce". –Mateusz Jędras
Gunter Hampel All Stars
Jubilation
[1983, Birth]
Pamiętam jak jeszcze pod koniec zeszłego roku w każdy wtorek punkt dziewiąta siadałem przed radioodbiornikiem z oczekiwaniem i niecierpliwością, wyczekując audycji Jarosława Polita, prowadzonej w śp. już Radiu Jazz. Pan Jarosław tradycyjnie prezentował znakomity jazz, opisując dokładnie historię każdej płyty, skład muzyków biorących udział w nagraniu oraz sytuując wydawnictwo w kontekście czasowym. Szczególnie ceniłem sobie prezentacje artystów mniej znanych lub takich, do których trudno dotrzeć przy klasycznym podejściu poznawania świata jazzu. "Tak zwani murzyni" grając na swoich bębenkach oraz innych fujarkach, rotowali i permutowali się pomiędzy składami szybciej niż pozwala na to percepcja człowieka, nie wspominając już o budżecie potrzebnym na zakup owych wydawnictw. Jednak nawet bez rozdrabniania się na projekty poboczne i próbując iść jakimkolwiek logicznym torem poznawczym, dotarcie do mniej znanych wartościowych artystów jazzowych zajmuje konkretny kawałek czasu. Stąd tym większa moja radość, iż mogłem skorzystać ze wskazówki i poznać rewelacyjną płytę Gunter Hampela Jubilation.
Jak sama nazwa składu sugeruje, zostały zebrane tu wyłącznie znakomite postaci, mimo iż nazwiska mogą niewiele mówić. Rewelacyjne improwizacje, tak inne od znanych nam projektów amerykańskich, idealnie i przyjemnie rozbudowują tematy ułożone przez Gunter Hampela. Zwiewne dęciaki oraz wibrafon pomykają z ellingtonowską lekkością. Wokal Jeanee Lee, schowany lekko w tle, stanowi dodatkowy instrument uzupełniając dmuchawce, podobnie jak na Torpedo Novi Singers. Nie popadając dalej w infantylne opisy powiem tylko, że "Waltz For Universes In A Corridor" może śmiało pretendować do miana jednego z najpiękniejszych walców jazzowych w historii. Szczególnie warty uwagi jest też "Turbulence". No i "Spielplatz". I jeszcze... –Błażej Mendala
Lula Côrtes & Zé Ramalho
Paębirú
[1975, Shadoks Music]
Zajawka na to wydawnictwo przypadła tak naprawdę na rok 2005, kiedy to bliżej nieznany sublabel Normal Records – Shadoks Music postanowił wznowić kultowy (tak, nie bójmy się tego słowa) album brazylijskiego duetu, choć nie współpracującego na stałe, Lula Côrtes and Zé Ramalho. Kultowy przede wszystkim ze względu na jego zawiłe dzieje – tuż po wydaniu dwupłytowego LP w roku 1975 magazyn, w którym trzymane były egzemplarze płyty poszedł z dymem, likwidując cały nakład. W efekcie ze swoją kopią-rarytasem zostało ledwie paru szczęśliwców. Podejrzewam, że częściowo temu klimacikowi unikatowości zawdzięcza Paębirú przewijające się opinie, że jest to arcydzieło.
Ale tylko częściowo, bo w rzeczy samej obcujemy z czymś bardzo frapującym, stosunku odkrywczym i bardzo poszukującym. To blisko godzinne doświadczenie porównywałbym do zwiedzania ciekawych zakamarków artystycznej świadomości brazylijskiego awangardowego, eksperymentalnego artysty tworzącego w pierwszej połowie lat 70-tych. O ile naturalnym kontekstem dla Paębirú pozostaje tropicalia, Côrtes i Zé Ramalho idą szerokim stylistycznym walcem, zagłębiając się w rejony nazwijmy to post-hipisowskie – twardej psychodelii z mocno zaznaczonymi elementami mrocznej ragi, momentami tak mrocznej, że aż gotyckiej zamiast hinduskiej w posmaku, i jeszcze odlotów na zasadzie – free-jazzowy saksofon, opętańcza sekcja, hipnotyzujące obiegi akustyka a wokół flety, fujarki i wokale polegające na rozświdrowanym bulgocie (no zresztą podobnie wygłupiał się Veloso).
Pojawiające się sporadycznie bardziej konwencjonalne psych-ballady wskazują, że gdyby goście chcieli robić porządny latynoski pop, albo singer-songwriter, albo coś spod znaku Barretta, nie sprawiłoby im to problemu. Przebijające się skrawki zażerających acid-rockowych riffów czy hooków organowych dowodzą, że wysmażenie dziełka bardziej konwencjonalnego i chwytliwego, na modłę Jefferson Airplane, również nie wykraczało poza ich możliwości. Zamiast tego wolą jednak piłować muzykę plemienną, gdzie folk południowoamerykański stapia się fragmentami wręcz z korzenną Afryką. Co się nawet nie kłóci, biorąc pod uwagę, że to właśnie Brazylia była jednym z największych obszarów, gdzie wywoziło się na statkach tak zwanych Murzynów – oni wcześniej wystukiwali sobie te rytmy w Afryce na bębenkach, a później jak ich przewieźli do Ameryki to tam wynaleźli hip-hop (który jest jednocześnie jedynym gatunkiem muzyki stworzonym w Polsce). Czyli tak, rapowcy rapują, piosenkarze śpiewają, a Côrtes i Ramalho po prostu eksperymentują w duchu narkotycznym. –Michał Zagroba
International Music System
International Music System
[1983, IMS]
Obecnie, głównie za sprawą Sally Shapiro i Kathy Diamond, italo disco i eurobeat przeżywają swoiste odrodzenie. W oczekiwaniu na kolejne nagrania tych artystek warto odbyć małą podróż w czasie i przyjrzeć się bliżej skąd cały ten trend się wziął. Daleki jestem od twierdzenia, że International Music System go zapoczątkowali, ale na pewno mieli swój wkład w rozwój całego gatunku. Nie było chyba wcześniej zespołu, który tak świadomie wzbogacałby italo ambitniejszą elektroniką, nie tracąc przy tym w żaden sposób na przebojowości nagrań. Jeden z bardziej znanych kawałków (o ile w przypadku tego zespołu można coś takiego powiedzieć, heh) – "Nonline" – wyróżnia się brzmieniem, o którego osiągnięciu marzy pewnie połowa współczesnej sceny electro. Wokale pojawiają się z rzadka, ale kiedy już są, to współgrają idealnie z całością kompozycji. Płyta nie jest długa, zawiera raptem 6 utworów, ale dzięki temu brak tak zwanych dłużyzn – całość jest zwarta kompozycyjnie i na swój sposób poukładana. Fani italo powinni wiedzieć, że mało znani Belgowie potrafili robić wpadające w ucho disco już ćwierć wieku przed pojawieniem się panów z Aeroplane. –Kacper Bartosiak
Shop Assistants
Shop Assistants
[1986, Blue Guitar]
Trudno byłoby o tej płycie pisać elaboraty, powiedziałbym nawet, że taka muzyka powstaje właśnie po to, aby nikomu nie przyszło na myśl o niej pisać. Shop Assistants jawią się raczej paczką znajomych, którzy w przerwie pomiędzy semestrami postanowili nagrać zgrabny albumik, po czym powrócić do notatek (tak się zresztą mniej więcej stało). Z drugiej strony, bardzo możliwe, że udało im się dotrzeć do szerszej publiczności całkowicie bezwiednie. Po pierwsze dzięki składance C86 wydanej przez "NME" w celu promocji nowego zjawiska – indie / twee-popu. Po drugie pomoc, która nadeszła z nieoczekiwanej strony – sam Morrissey uznał "All Day Long" swoim ulubionym singlem 1985 roku (a miał przecież jeszcze kilka innych piosenek do wyboru z "How Soon Is Now?" na czele). Co jest więc tak niezwykłego w debiucie ekspedientów? "Doskonałe pytanie".
Shop Assistants aka Will Anything Happen ujmuje twee-popową, dziewczęcą niewinnością (fajnie w tym kontekście wypada Calvin Johnson, no chyba że śpiewał o własnym bikini), ale potrafi też pokazać punkowy pazur. Szkocka JAMC-owa mgiełka plus reminiscencje, powiedzmy, Buzzcocks, Television Personalities może też. Bez ambicji i talentu właśnie wymienionych, ale wciąż z głową pełną świetnych melodii. Gdzieś pomiędzy The Pastels a Fuzzbox, z wokalem przypominającym Nico, ironiczną nazwą (która też może wpływać na postrzeganie grupy jako jednej z wielu matek riot grrrl) i gitarzystą, pracującym jako instruktor narciarstwa. Nawet jeśli nie jest to kamień milowy, to z pewnością warto się zapoznać. –Jan Błaszczak
Slave
Slave
[1977, Cotillion]
Czy wy też chcielibyście mieć prywatnego niewolnika? Zapomnijmy na moment o chlubnych osiągnięcia ludzkości, o Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. To jak, pragniecie posiadać na własność kogoś kto w mig i bez zająknięcia napisałby za was komentarz na Porcys, znalazł mieszkanie albo zakończył toksyczny związek? No nie mówcie, że nie, bo nigdy w to nie uwierzę. Ja już dawno spełniłem to godne potępienia marzenie, bowiem znalazłem już kogoś takiego, a nawet kilku takich i to jeszcze takich, którzy sami tytułują się niewolnikami.
Niestety to nie jest dokładnie to, o co mi chodziło, bo wbrew mojej wizji to ja teraz siedzę przed komputerem i piszę ten tekst, a moi niewolnicy piłują, plują w ustnik, jęczą, walą w talerze, czyli ogólnie dobrze się bawią. Na domiar złego generowany przez nich brudny, kleisty groove oblepił moją klawiaturę. Tak więc, dzika banda Steve'go Washingtona, który ślinie na trumpecie się nie kłania, nie do końca spełnia moje wymagania, bowiem nie sprawdza się w roli wielofunkcyjnego sługi. Ale w sumie po co mi on, skoro zamiast niego dostaję wymiatający funkowy kolektyw z Ohio, któremu mogę kazać grać o dowolnej porze dnia, zawsze wtedy kiedy mam na to ochotę, a mam ją wyjątkowo często.
Siła przyciągania Slave naigrawa się z praw fizyki. Co więcej, gdyby ich ekspansywny bas (Mark Adams bosss) był nieco smuklejszy w talii, to z dziką przyjemnością wytarzałbym się z nim w czarnej satynie. Ci kolesie, muzycznie sytuujący się w połowie drogi między Chic, względnie Meters, a Funkadelic, oszałamiają luzem, mieszają wódkę z szampanem, nie stosują żadnej taryfy ulgowej, od razu wytaczają najcięższe argumenty. Niewiele znam bandów, które tak rewelacyjnie otwierają swój regularny debiut: pierwszy utwór na S-T stanowi kwintesencję ich twórczości, ukazuje potęgę sekcji, żarliwość wokali, mnogość pomysłów w obrębie jednej kompozycji. ''Slide'', bowiem o tym numerze tu mowa, ma w sobie jednak coś wyjątkowego, coś co wyróżnia go na tle pozostałych utworów, a mianowicie telepiącą hendrixowską solówkę.
Mało brakowało, a nie dotrwałbym do końca tej płyty, bowiem skumulowana tu energia zdolna jest rozsadzić niejedną głowę. Na szczęście od samodestrukcji uchroniła mnie piękna, znajdująca się pod siódmym indeksem, soulowa ballada, która skutecznie obniżyła mi ciśnienie (Wonder byłby dumny). Dzięki czemu bez najmniejszych obaw mogę katować ten album; ja się uzależniłem, teraz wasza kolei. Jedna tylko kwestia wciąż nie daje mi spokoju, kto tu jest czyim niewolnikiem? –Wojciech Sawicki
Vince Guaraldi Trio
A Charlie Brown Christmas
[1965, Fantasy]
Jasne, są osoby które nie lubią Świąt. Są też osoby, które nie lubią czekolady. Niektórzy nawet nie lubią słońca, no bo o śniegu to już nawet nie myślę. Ok, łatwiej mi zrozumieć, że są osoby, które nie trawią christmassongów. Wham!, Mariah kręcąca tyłkiem, centra handlowe, ok. Charlie Brown zresztą też nie lubił komercjalizowania Świąt, nie czaił już w ogóle o co w nich chodzi, a ta legendarna telewizyjna adaptacja Peanuts, do którego soundtrackiem jest owa płyta, jest najbardziej urzekającą w swej prostocie rzeczą jaką kiedykolwiek widziałem. Tym samym raczy nas ten album – leniwymi melodiami nasyconymi prostymi melancholijnymi refleksjami, przeplatanymi szczerą dziecięcą radością. Urzeka prostota wykonania, absolutne minimum środków i rola drugoplanowych postaci – kontrabasu i perkusji. Topią serce pełne luzu wariacje wokół motywów klasycznych i własnych, jak we wzruszającym najjaśniejszym punkcie albumu "Christmas Time Is Here". Słuchasz tego i automatycznie wlepiasz oczy w leniwie sypiący śnieg albo przynajmniej go sobie obrazujesz. "O Tannenbaum", poruszający chyba najfajniejszy pod względem melodycznym świąteczny klasyk, odruchowo cofa w beztroskie wspomnienia, automatycznie wywołując uśmiech. "Skating", no cóż, nie jest to rzecz, którą łatwo zapomnisz, sama korespondencja utwór-tytuł buduje już wszystkie niezbędne skojarzenia, choć daleko mi do takiej gracji na łyżwach, a już szczególnie w bardziej swingujących partiach. Ta płyta to coś, co zostawia cię bez grama cynizmu, zabija czającego się w twoim wnętrzu Scrooge'a lub Grincha i kompletnie uzależnia. Jest połowa stycznia, muszę rozebrać choinkę, bo dywan zrobił się zielony i PRZESTAĆ W KOŃCU TEGO SŁUCHAĆ. –Kamil Babacz