SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2007

8 stycznia 2008



Znanym zwyczajem dzielimy się próbką naszej muzycznej "przygody z przeszłości" (odrobinę mniej popularne wydawnictwa sprzed lat 90-tych), jaką przeżyliśmy w 2007 – w nieco skromniejszej niż dotąd formie (dziesięć tytułów).



Carla Bley / Paul Haines
Escalator Over The Hill
[JCOA, 1971]

"All the musical audacity of Sgt. Pepper, with better performers", magazyn "Time Out" napisał. "Heh". Nie, ale chciałbym się bardzo nie zgodzić, natomiast nie bardzo mogę. Znaczy wiecie... No słucham sobie tego niby, ale muszę stosować jakieś uniki, bo w formule komentarza na dwa akapity długości to mogę się zesrać a nie wyczerpać temat. Carla Bley, taka kompozytorka... Trzeba serio wspinać się na wyższe stany świadomości żeby rozpisać utwór jak ten. "Speaking of monumental". Trzy lata nagrań, tysiąc sidemanów, trzy winyle, dwa kompakty, ponad dwie godziny muzyki. Odbywa się tu na naszych uszach jakaś masakra, którą mądrale nazywają "operą jazzową", lecz olać nomenklaturę, bo obcujemy z ogrodem wspaniałości mieszającym jakiś post-bop, psychodeliczny rock, barokowo zorkiestrowane wodewilowe ballady, ambiens konkretny, poezję śpiewaną, melorecytacje i statyczne mini-drone'y w tle, przy których Labradfordy różne wydają się cokolwiek nieoryginalne i nieświeże.

Oczywiście, eklektyzm można mieć w dupie, ale mienie w dupie kończy się gdy poziom niemal każdego fragmentu dosłownie rozpierdala. Tradycyjnie nie wczytuję się w warstwę literacką, ale taka "nowoczesna" opera to przywodzi na myśl Lamb Lies Down. Teksturowo z kolei kojarzą mi się musicale z lat 50-tych, The Black Saint And The Sinner Lady, może eksperymenty szkoły kolońskiej (niżej tam się Pawełek produkuje), a i Wyatt swoich abstrakcyjnych songów nie wziął znikąd (zresztą kooperowali z Carlą). I normalnie nie nadążam za złożonością struktur, gigantycznym rozmachem, przytłaczającą kaskadą tropów. Przecież w samej trzynastominutowej uwerturze tego czegoś dzieje się więcej niż na wszystkich płytach z naszego tegorocznego top 10 (co przypomina, w kontekście skali ocen Porcys, dlaczego trafiają tam sprawy siódemkowe). Tymczasem na zdjęciu w książeczce Carla wygląda jak nawiedzona hippiska, i weź tu ogarnij. A z tych Bleyów to polecam jeszcze Paula – dobry gamoń, mąż zresztą kiedyś. Ech. Trzeba mi było kurwa zmusić Konia żeby znów coś zapodał z esencjonalnie nieesencjonalnej kolekcji swojego ojca, a nie. Miłość harkor. Doooooobra koniec. –Borys Dejnarowicz



Julee Cruise
Floating Into The Night
[1989, Warner Bros.]

Julee Cruise znają zapewne miłośnicy filmów Davida Lyncha. Śpiewała w jego Twin Peaks, śpiewała w Blue Velvet, za co Lynch zrewanżował się, pisząc teksty na jej solową płytę. Powinni ją także znać co bardziej ogarnięci muzyczni melomani, choćby ze względu na współpracę z Marcusem Schmicklerem na Dreams Top Rock. Rekomendacje tę kieruję więc do pozostałych czytelników, nieogarniętych i bez telewizora w domu (dla was też znajdzie się miejsce w niebie). Floating Into The Night to dream-popowa perełka wypełniona po brzegi delikatnymi, rozmarzonymi wokalami, statycznymi plamami syntezatorów i subtelnym trącaniem w struny. Tempa są wolne, produkcja rozmyta, a harmonie oczywiście zadumane i melancholijne. Archetypiczne, niczym kolega pytający się w noworoczny poranek o szklankę wody. Ale zamiast wody, dajcie mu Julee Cruise, której niebiański głos uleczy jego obolałą duszę. –Piotr Piechota



John Fahey
Fare Forward Voyagers (Soldier's Choice)
[1973, Takoma]

Rok temu w tej rubryce omawiałem dzieło Sandy Bulla. Fahey to ogólnie podobna linia. Rzecz o dekadę późniejsza i bez perkusji – tylko gościu siedzi z pudłem i sobie brzdąka. Chociaż w sumie nie żartujmy – trzy kwadranse zawracania gitary w pojedynkę, w czasie rzeczywistym, bez overdubów i montażu – szacun już za samą stronę wykonawczą. Poza imponującą techniką, John prezentuje też wyborny zmysł wyrazowy, praktycznie prowadząc pełną narrację przy pomocy surowego wiosełka – i nie czuje się specjalnie braków w tej opowieści. Również realizator się spisał, bo nadzwyczaj czytelny jest tu sound. No, brzmi to krystalicznie w każdym rejestrze. I w tych oto okolicznościach przyrody nasz mistrzunio, uznawany powszechnie za najwybitniejszą postać w dziejach "Americany", miota się między kameralistycznymi, demonicznymi nieco pasażami, rozbudowanymi, wielodźwiękowymi akordami i "kowbojskim" podciąganiem strun. A albumik ten artysta uznał niegdyś za swoje osiągnięcie życia, którym prawdopodobnie jest, jak i również definiującym dokonaniem instrumentalnego avant-folku. Także jeśli ktoś jara się fingerpickingiem Jamesa Blackshawa to niech sięgnie, bo Blackshaw owszem szuka Boga, ale jest maleńka różnica między tymi co szukają, a tymi co dodatkowo znajdują. –Borys Dejnarowicz

PS: A swoją drogą jakże nie ma Polski. Mój tata był w Amsterdamie akurat, wszedł do pierwszego napotkanego (!) sklepu płytowego, poprosił o tę pozycję i sprzedawca po prostu zdjął ją z półki. Doznałem troszkę.



Golden Gate Quartet
1941-1947
[2003, Sony BMG]

Golden Gate Quartet połowicznie łapią się do nut oraz dźwięków, bo chociaż płyta zbiera nagrania z abstrakcyjnego okresu w historii świata, to jednak fama składu (czy może powinienem powiedzieć "orkiestry") niesie się od Cheetaway do Syracuse. I słusznie całkiem, bo amerykańsko-afrykański chór reprezentował w tym okresie całkiem znośne kawałki gospli, a do tego znajdował się w dosyć ważnym dla siebie momencie. Otóż na początku lat czterdziestych panowie święcili triumfy jako pierwsza czarna grupa wpuszczona na scenę waszyngtońskiej Constitution Hall. Z drugiej strony zakończenie II Wojny podkopało ich pozycję. I konkluzja powinna być taka, że oto mamy przekrój przez najbardziej barwny okres twórczości ikony popkultury, ale nie trzeba aż tyle. W zamian dwadzieścia miniatur o mocno popowym sznycie, w tym takie debesty jak "Hush!" i "Jezebel" (w fajniejszej wersji niż ta wykorzystana przez Recoil). –Filip Kekusz



Jackson C. Frank
Blues Run The Game
[1965, Columbia]

Tak zwany "lost classic" muzyki folkowej. Płyta tyleż magiczna, co stanowiąca świadectwo niesamowitej biografii jej twórcy. Jackson C. Frank w wieku 11 lat przeżył pożar własnej szkolnej klasy, w którym zginęło kilkanaścioro z jego kolegów. To właśnie podczas długiej rekonwalescencji po tym wypadku otrzymał od nauczyciela muzyki pierwszą gitarę akustyczną. To za pieniądze z odszkodowania, które wypłacono mu gdy skończył 21 lat wyjechał do Londynu, gdzie poznał i przez pewien czas dzielił mieszkanie z Artem Garfunkelem i Paulem Simonem, tuż przed ukazaniem się ich przełomowego singla "The Sound Of Silence". Ten drugi zresztą wyprodukował "Blues Run The Game". Podobno podczas sesji Frank tak wstydził się swojej gry, że nagrywał zza ekranów ochronnych, tak by nikt go nie widział. Płyta, wydana tylko na Wyspach, została pozytywnie przyjęta przez miejscową scenę folkową. Do jej entuzjastów należał między innymi Nick Drake i Fairport Convention, czego świadectwem jest kilka pozostawionych przez nich coverów kawałków z "Blues Run The Game".

Niestety na skutek pogłębiającej się depresji twórcy, jego artystycznej blokady oraz problemów finansowych nigdy nie doszło do nagrania kolejnego albumu. Frank wrócił do Stanów, a nasilające się problemy psychiczne i rodzinne doprowadziły go na same dno drabiny społecznej. Przez blisko dwie dekady był bezdomny, tułał się po zakładach psychiatrycznych, gdyż niesłusznie zdiagnozowano u niego schizofrenię. Dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych otrzymał wsparcie od jednego z fanów. To pozwoliło mu przeżyć ostanie cztery lata życia we względnym spokoju oraz zaowocowało reedycją jego jedynego krążka. Ten krótki biogram nie pojawił się przez przypadek. Osobiście nie stać mnie na wnikliwszy opis głębokiej melancholii ulokowanej w tych pięknych, surowych melodiach. Do głowy przychodzą mi tylko same gotowce... – Paweł Nowotarski





Konk
The Sound Of Konk
[2004, Soul Jazz]

Garść podstawowych informacji: grupa została sformowana w Nowym Jorku w roku 1980. Koneserzy twierdzą, że muzycznie przerzucili most pomiędzy nowojorską sceną disco (wywodzącą się z legendarnych klubów Paradise Garage, Loft, Gallery etc.), a takimi przedstawicielami nowojorskiej sceny no-wave i post-punkowej jak ESG, czy też Liquid Liquid. Czy ja wiem, gdyby przeanalizować struktury rytmiczne, te ich bębenki, to może nawet coś w tym jest. Chłopaki – jak to bywa – wyprzedzili trochę swój czas, zabawili się w pionierów w zastosowaniu miksów DJskich jeszcze przed wynalezieniem samplerów, czym wprawili w zachwyt najpierwszych DJów i producentów tamtego okresu – Larry Levan anyone? Tak więc elementy perkusyjne disco wzbogaćmy o no-wave'owe gitarki, awangardowy jazzowy flava na trąbkach i mamy wypisz wymaluj Konk. Jeśli zatem chcesz brylować na cocktail party koneserów mało znanego disco, szepnij jeszcze, że skład kolektywu zasilali członkowie Sonic Youth i ansamblu Glenna Branca, oraz że wspomniana kompilacja wskrzesza wiele zapomnianych twelve-inchów sprzed 20 lat... Wyższy stopień wtajemniczenia, imprezowych hitów może brak, ale niektóre polirytmie zachwycają. Polecam zwłaszcza bębny w środku utworu "Your Life" – jedna z najlepszych rzeczy jakie słyszałem w tym roku. –Tomasz Gwara



Yusef Lateef
Eastern Sounds
[1961, Prestige/OJC]

O co chodzi z tym jazzem, że niby jakiś taki nieprzystępny czy tam wręcz niesłuchalny dla szarego człowieka? Nie było w tym roku płyty, która sprawniej i z większą gracją sforsowała zasieki mojej świadomości niż Eastern Sounds. Otwierający ją "The Plum Blossom", z uroczym motywem chińskiego fletu i pianina, delikatnie wdziera się za kołnierz, wywołując przyjemne dreszcze na karku. Dalej uprzejme, ale bynajmniej nie ugrzecznione kompozycje wystrzegają się głaskania pod włos. Nie wychodzą poza zasięg leniwych ramion przyswajalności. Co nie oznacza, że unikają wcale karkołomnych igraszek z percepcją słuchacza. Przewijające się przez album orientalne inkrustacje (haloo nazwa!) nie służą tylko roztaczaniu nad typowo jazzowymi formami intrygującej poświaty egzotyki, którą jakże łatwo przyćmić niedociągnięcia kompozycyjne. Dalekowschodnie formy nie stanowią niezgrabnego balastu cepeliady i kiczowatych suwenirów z odległych krajów, a raczej prowokują muzyków do wyboru jeszcze bardziej intrygujących ścieżek w obrębie ich własnej natury i kulturowej wrażliwości. Przyswajalność, która może wydać się w znacznej mierze owocem lekkostrawnego instrumentarium niestroniącego od fletów, oboju, pianina czy perkusji głaskanej pędzlem, jest daleko bardziej zakorzeniona koncepcyjnie. Najznamienitszym tego przykładem jest "Love Theme from 'Spartakus'". Pod idylliczną gładkość filmowego motywu podszywają się coraz bardziej napastliwe improwizacyjnym bogactwem solówki, nie łamiąc jednak ulotnego porozumienia między pobudzającym wyobraźnię wszędobylstwem kształtów, a kojącą nerwy prostolinijnością melodii, które stanowi wszak o genialności tego albumu. –Paweł Nowotarski



Liaisons Dangereuses
Liaisons Dangereuses
[1981, Tis]

Delikatnie mówiąc łatwo jest się zrazić do szeroko pojętego industrialu i tak zwanego dark electro. Kojarzy się to często z disco metalo i jakąś taką metalową odnogą fotkapeel, gdzie królują poważne dziewczęta w lateksowych spodniach, kajdankach i czarnych sukniach, z twarzami pomalowanymi na czarno-biało, pozujące z alpagą na tle zamku w Bolkowie. A więc dostęp do pereł gatunku leżących sobie jak gdyby nigdy nic u jego podstaw jest nieco utrudniony. A przecież miało być tak pięknie! Gdy tylko zaczniemy zgłębiać temat pionierów industrialnego brzmienia i przerobimy już Throbbing Gristle, Einstürzende Neubauten i tak dalej, nieuchronnie dotrzemy do Liaisons Dangereuses, pojęcia electronic body music i zjawiska Neue Deutsche Welle, czerpiącego z brytyjskiego punka i New Wave. Tak, nie tylko Nena ze swymi 99 czerwonymi balonikami, nie tylko Markus ze swoim niezapomnianym "Ich Will Spass".

Niebezpieczny związek Liaisons Dangereuses założyli w 1981 roku Beate Bartel (także współzałożycielka Einstürzende Neubauten), Chrislo Haas (także D.A.F., czyli Deutsch Amerikanische Freundschaft) i wokalista Krishna Goineau. Wydali najpierw kilka singli na kasetach, a potem cały album. Zespół szybko zakończył działalność, ale takie piosenki jak "Los Ninos del Parque" weszły do kanonu "lost classics", a do inspiracji nimi przyznawał się niejeden DJ z Chicago i Detroit.

To w ogóle był bardzo udany rok ten 1981, jakże wiele z tego, co wtedy powstało oprócz s/t Liaisons nie wygląda ani trochę na swój wiek. Mam wręcz wrażenie, że zainspirowane tym proto electropunkiem zespoły electropunkowe i electroclashowe sprzed kilku lat postarzały się znacznie bardziej. Przy okazji Nut Dźwięków chętnie więc sobie polecę kilka płyt z podobnej przegródki, a niektóre właśnie z tego rocznika: Starter (protoplaści Adult. jak nic), D.A.F. – Alles Ist Gut (a z 1980 świetna płyta Die Kleinen Und Die Bösen – nieprzypadkowo brzmiąca podobnie do Liaisons z powodu wyżej wymienionych powiązań personalnych). Poza tym warto też sobie posprawdzać co grali: Normal (Warm Leatherette, zdaje się, że Normal nie wydał żadnego albumu, to singiel), 1.Futurologische Congress, Profil, Emak czy Kosmonautentraum. Neue Deutsche Welle über alles! –Zosia Dąbrowska



Augustus Pablo
East Of The River Nile
[1977, Message]

Dzisiaj organizuję spóźnioną wigilię dla fanów muzyki z Jamajki. Im (gdybym wierzył, że czytają nas fani dubu to napisałbym ''Wam'') też należy się coś od życia, a nie tylko wieczne spychanie na margines połączone z wykpiwaniem. Przyznam się, że ja również nie żywię najcieplejszych uczuć względem wyznawców rastafarianizmu, a prawie każdy reggae-podobny dźwięk mnie irytuję. Gdyby nie odkrycie East Of The River Nile to prawdopodobnie nie uświadczylibyście słowa ''prawie'' w powyższym zdaniu. Nigdy nie podejrzewałem, że dub może wzbudzić we mnie taką ekscytację.

Zwiedzając niemal wszystkie ekskluzywne studia nagraniowe w Kingston, Augustus Pablo wspólnie z ojcem chrzestnym dubu King Tubbym, kolesiami z Upsetters i Shakespearem na basie stworzyli płytę-pomnik. East Of The River Nile za nic ma gatunkowe schematy, brak tu wokali (poza małym wyjątkiem, kto ciekawy niech sobie sprawdzi co mam na myśli) i przede wszystkim brak tu kompozycyjnego zmierzania donikąd. Pora teraz przejść do tego co na tym albumie jest, a więc do bogatego instrumentarium (to nie powinno nikogo dziwić zważywszy na to, iż nasz bohater był multiinstrumentalistą i mistrzem melodyki) oraz do pewnej różnorodności kompozycyjnej, dzięki której płyta sprawdza się w wielu okolicznościach. Świetna zarówno do odpoczynku – ''Upfull Living'', jak i do leniwej biesiady przy rumie – ''Sounds From Levi''. Jakby tego było mało, to momentami wkradają się tu także elementy ambientu i nie ma się co śmiać, bo ja medytuję przy ''Jah Light''.

Koniec, nie ma sensu drążyć już tego tematu, bowiem takich płyt się po prostu nie chwali, warto jednak wspomnieć o zaskakującej wprost świeżości brzmienia. Mimo upływu blisko trzech dekad, ta płyta to młody Bóg, który nie wie czym są zmarszczki. Moi drodzy, to nie botoks, to talent Augustusa. Gdyby żył, to z chęcią uścisnąłbym mu dłoń. –Wojciech Sawicki



Karlheinz Stockhausen
Elektronische Musik 1952-1960
[1992, Stockhausen-Verlag]

W finałowym meczu Mistrzostw Świata miedzy Japonią a Niemcami drużyna Tsubasy zmierzyła się z jedenastką, na której czele stał niejaki Karlheinz Schneider. Przypadek? No raczej! Gdyby chodziło o tego Karlheinza, do meczu nigdy by nie doszło, bo przegryzłby on piłkę, wsadził w dziurę gwizdek sędziego i kazał swojej drużynie uformować szereg w kolejności urodzin względem daty ostatniej koniunkcji Księżyca z Merkurym. A następnie kopać ją między sobą śpiewając Międzynarodówkę. Cóż, ten Pan miał specyficzną wizję muzyki... Mówiąc wprost, był mocno pierdolnięty. Do tego wniosku doszedł każdy, kto przez przypadek natrafił późną nocą na jedną z audycji natury wspominkowej, które zapewne pojawiły się w radiu po jego nieoczekiwanej śmierci na początku grudnia zeszłego roku. Oczywiście garść ludzi po studiach muzykologicznych, tudzież skrzywdzonych w inny wymyślny sposób, będzie starało się przekonać nas, że to nieprawda, że w zależności od okresu twórczości Stockhausena mamy do czynienia z serializmem/process music/aleatoryzmem/formula composition etc. Być może wytknie nam, hołocie, że: tu należy zwrócić szczególną uwagę na stosunek wysokości dźwięku do cosinusa sinusa tangensa kąta między twoją dupą a geograficznym centrum Wałbrzycha, a gdzie indziej na statystyczny rozkład alikwot w gamie przy uwzględnieniu bla bla bla…" Kogo to obchodzi? Prawda jest taka, że "Gesang Der Jünglinge", jeden z pierwszych utworów łączących dźwięki instrumentu elektronicznego z samplem, przepraszam "Musique concrète", to paru chłopaczków czytających po niemiecku ustęp z biblii na tle brzdęków przedpotopowego syntezatora, brzmiących jak odgłosy orgii pralki automatycznej i kalkulatora, gdyby udało się w takowe tchnąć życie, wyposażyć w substytuty narządów płciowych i podniecić. Czy ktoś niewtajemniczony słuchając tych bredni jest w stanie odgadnąć, że gdyby stworzyć odpowiednie wykresy, grafy i rysunki poglądowe to okazałoby się, że to wszystko ma jakiś głębszy sens? Nie. Zwykły słuchacz albo przełączy to w pizdu, albo... Albo... Fakt. Ta muzyka jest chora. Jest złowieszcza. Jest futurystyczna. Jest absolutnie nieporównywalna do czegokolwiek. Jest genialna.

Elektronische Musik 1952-1960 to album zbierający wczesne kompozycje muzyki elektronicznej Stockhausena, a tym samym jedne z pierwszych kompozycji muzyki elektronicznej w ogóle. Pionierskość to oczywiście rama interpretacyjna, na której najłatwiej rozpiąć dzieła tego kompozytora, a już w szczególnie te wczesne. Nie trzeba wcale posiąść "tajemnej wiedzy" by doświadczyć jej niezwykłości na innych płaszczyznach. Wprost przeciwnie. Wszelka "tajemna wiedza" służy tylko i wyłącznie oswojeniu się z tą bezczelną niezwykłością. Jest jak aviomarin zażyty przed podróżą w zupełnie niesłychane rejony postrzegania tego czym jest i czym może być muzyka. Łagodzi objawy swoistego szoku kulturowego, na który skazany jest przypadkowy podróżny zapuszczający się w tą dzicz na własną rękę. Łagodzi, ale nie eliminuje, czego dobitnym przykładem są perypetie z "Kontakte". Koncept tej kompozycji w pierwotnym zamyśle opierał się na spontanicznej interakcji żywego instrumentarium z uprzednio spreparowanymi taśmami z muzyką elektroniczną. Jednak po wstępnych próbach musiał on zostać zmodyfikowany, gdyż muzycy zupełnie nie potrafili się odnaleźć wśród syntetycznego zgiełku. Zmusiło to kompozytora do pokierowania nimi odgórnie, wskutek czego uznał on tę kompozycje za niedokończoną (utwory Stockhausena często funkcjonują w wielu wersjach, na tym krążku mamy do czynienia ze wstępnym szkicem do "Kontakte", nagranym całkowicie z taśm, bez udziału żywych instrumentów). Ten album to zaledwie wstęp do pokaźnego katalogu kompozycji, liczącego ponad trzysta pozycji. Wkrótce serialistyczny racjonalizm pierwszych dokonań Stockhausena ustąpi miejsca intuicyjności i mistycyzmowi kolejnych, by wreszcie skończyć na lekko dziwacznych koncepcjach kosmologicznych i doprawdy epickim rozmachu jego opus magnum – opery Licht. Doprawdy, nie mam zamiaru nakłaniać kogokolwiek do emocjonowania się tą muzyką. Pragnę jedynie zwrócić uwagę, że jest. Uświadomienie sobie tak elementarnego faktu, może okazać się objawieniem samym w sobie. Dajcie się zaskoczyć. –Paweł Nowotarski

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)