SPECJALNE - Rubryka
Auto-da-fé: Marzec 2011
18 kwietnia 2011
Auto-da-fé: Marzec 2011
autor: Wawrzyn Kowalski
Gromnicę, świszcząc, zdmuchnął wiatr – Blackwater Park ma 10 lat!
Film Cropsey przypomniał mi o tym. O tych wszystkich nawiedzonych miejscach, znanych od dzieciństwa, starych chatkach, sypiących się szopach, pękających kominach starych fabryk czy zardzewiałych cukrowni. Różnych historiach opowiadanych na rajdach i obozach. W taki dzień jak dzisiaj, kiedy na drzewach nie liście, lecz listowie, na gałęziach ptaszyny i słońce przeważa wszelkie przesilenia, solaryzując percepcję, przypominają się pierwsze chwile wiosny strawione na eskapadach w rozbabrany plener, względnie wycieczki nad akweny by spławić zimę złą. Wikłamy się w plastry folkloru, który wprawia w osłupienie jak widok uli pośrodku jednego z większych parków Wrocławia, wszystkie niespenetrowane ”poniemieckie” tunele pod Głównym, czy wręcz podziemne przesmyki z Gór Sowich wprost pod Wilczy Szaniec.
Duchy, Zaduszki, tym podobne bajki. Czujemy wlepiony w siebie wzrok, wiatr porusza firanką. Można jak Tomek Sawyer spędzić noc na cmentarzu, albo zaopatrzyć się w odkurzacze i łapacze snów jak Pogromcy, przemierzyć zbutwiałe dziury do spółki ze znudzonymi nastolatkami spragnionymi swojej dawki tajemnic i niewinnego okultyzmu, w nadziei, że w kupce gruzu najeżonej zbrojeniowymi prętami odnajdą przejaw transgresji niewiadomego na oswojony, nudny i brudny grunt rzeczywistości. Jasne, że to czerstwe, czasem przyciężkie i w chuj niemodne, ale rozpoznaję w tym tę cząstkę ezoterycznego dwójmyślenia, która wychodzi wprost z namiotów ustawionych z miotły i koca i prowadzi w stronę skarbów zakopywanych w piaskownicy. Czasem warto chwycić za łopatę i taki kuferek odkopać.
Wśród zasypanego wstydliwie żelastwa, czają się zapomniane czasy neowerteryzmu, w których smutne chłopaki z gracją licealnych mistyków porywały się na samobójcze misje oswajania nieoswajalnego. Czytali Micińskiego i Miltona, byli androgyniczni i dotknięci, wierzyli w objawienia w Oławie. "The girl opened her mouth/I opened my veins/The girl opened her heart/ I opened the door to another world" – deklamował Johan Edlund, blady jak Gustaw w środku nocy, a rok później Katatonia nagrała Dance Of December Souls. Ten klangor błędnych żurawi i niemytych dusz, który zaszczepił ballady i romanse w synagodze szatana, na szczęście w większości słusznie uznano za rozrywkę młodych dam, jednak podobna etykietka od jednego z najlepszych metal albumów minionej dekady nadal potrafi odstraszyć równie skutecznie, co widma w zimowym gaju, które zdobią jego okładkę.
Przed dekadą piąta płyta Opeth zyskała niemałe uznanie ustalającego prawa dżungli magazynu Terrorizer, który umieścił ją na podium rocznej listy, wyżej niż poprzedni koncept Still Life. Dziś, prawdopodobnie ze względu na wspomniane konotacje stylu, bywa z lekceważeniem wrzucana do jednego worka z czarnym kotem czy innym Behemothem. Argument pierwszy: ekspresja. Jęki progowe, szlochy podprogowe oraz wszystkie inne zawodzenia, nad którymi pieczę trzymał Steven Wilson, będą dla wielu zaporą tak trudną do przejścia, jak nastroszone kolce jeżozwierza. Następny: teksty. A w nich wieszcz, rozbudzony pohukiwaniem puszczyka próbuje własnych liryków lozańskich, nasłuchując rzuconych na wiatr słów Koheleta z wysokości sędziwie młodzieńczego wieku. My Dying Bride ze swymi posępnymi walczykami i czerepami zawsze idą w parze, za tym jesienne liście, kasztanki i szaruga; mało ciekawe perspektywy. A jednak to wszystko błędne ognie, które zwodzą na manowce. Nie myli intuicja redaktora Macieja Lisieckiego, który porównał piramidę riffów Opeth z taranem ciosów Mastodona, przyznając przy tym Szwedom palmę, nie tylko chronologicznego, pierwszeństwa.
W dziesiętnicę wakacji z duchami zbuduję i ja mały szałasek skojarzeń. Choć nazwą album nawiązuje do niemieckiej hard formacji z lat siedemdziesiątych, równie dobrze można by przywołać Czarną Wodę Kerstin Ekman i zagubioną wśród łosi wioskę naznaczoną atmosferą zbrodni i podejrzeń. Tytuł oryginału nie uprawnia do tak wydumanych skojarzeń, za to całkiem nieźle czynią to opisy. Weźmy "deszcz siekący w twarz w Noc Walpurgii", dodajmy podmokłe bystrza pełne "łozin, tojadów i mleczy", a zakreślą rustykalny klimat, z którego wywieść można stały patent Akerfeldta na forsowanie piosenki-drogi, na której, korzystając z pomysłów Czarnego Albumu czy zdobyczy zatraconych angielskich zamulaczy, potrafił zapleść pajęczynę o dużo delikatniejszej strukturze.
Pomimo galopady i growlu jak zastęp flagelantów, ostry hak goni hook, a huk hacks i dalej wije się jak polna dróżka, raz po raz ukazując oblicze ustawionego w pobliżu odstraszającego wróble stracha. W tamtych czasach podobne rzeczy z death metalem robiła tylko Death, która zabrała Schuldinera jeszcze tego samego roku. Thrashowa kanonada w "Funeral Portrait" przypomina o zagrzebanych w runie leśnym początkach, odznaczając się większą organicznością niż nagrania Czterech Jeźdźców. Tę alchemię czuć utworze "Bleak", gdzie miską mleka skuszono do współpracy elemantale i żywioły. Kiedy zaś kombinowane partie łazęgi, przetykają się z lamentacjami nabierają na Blackwater Park skaldowskiej patyny, nie tylko dlatego, ze najlepiej słuchać ich dwadzieścia minut po północy. Zasługą Wilsona, wtedy jeszcze w niezłej formie, jest brzmienie nawiązujące do angielskiej flegmy Camel czy Procol Harum, nadające przedziwnej archaiczności frazie "…lost are days of spring", która wprowadza w "The Leper Affinity" akustyczne aranże zamiast błyskotliwie ażurowej siateczki łomotu. To jego zasługa, że "Harvest" ewokuje jakieś obecne dokonania Fleet Foxes, co dla metal ballady pozostaje raczej komplementem. Zamiast skandynawskich lasów – Ogrody Kensingtońskie po zamknięciu bram i strażnicy sadu sypiący żyto i pszenicę, na głowie stawiający sobie dojrzałe jabłka.
Dziwi obecna kariera grupy za oceanem oraz wszystkie entuzjastyczne recenzje na Pitchfork czy Popmatters, które maskują fakt, że na tym polu ktoś bardzo się spóźnił, żniwa za nami, bo Blackwater Park nie jest początkiem artystycznej drogi, lecz raczej jej zwieńczeniem. Coraz kruchsze i cieńsze motywy na kolejnych dziełach grupy kłują uszy tekstową nieporadnością czy uwsteczniającą egzaltacją. Tam już nie rosną poziomki: "When I get out of here/When I leave you behind/I found that the years passed us by/And I can see you, running through the fields of sorrow…". Jakbyś daleko się posunął Mikael, mnie tym już nie ruszysz.
Na palcach można zliczyć utalentowanych kontynuatorów stylu Opeth (pokroju choćby Gwynbleidd), na rozstajach wszystko co modne i wartościowe w metalu obrało całkiem inny kierunek. Pozostaje więc album ani proto-, ani post-, lecz właściwie łabędzi śpiew różnych przesmutnych romantyków, być może jedyny słuchalny znak po czasach, w których Tiamat z At The Gates buszowali na TVP2, a świat, w równej mierze co sporem Gallagherów, emocjonował się kłótnią braci Cavalera.
Powrót do przyszłości. Z powodu mazgajowatych wtrętów głównego tematu, dzisiejszy odcinek kuźni kadr sponsorować będzie nieprzetopiona kanciasta i brudna ruda:
Dishammer
Under The Sign Of D-beat Mark
[Armageddon]
Hiszpanie oprócz zamiłowania do kształtów godnych Wenus z Willendorfu dzielą także inne pasje z ludźmi epoki kamienia. Przede wszystkim lubią łupać. Tytuł mówi zresztą sam za siebie. Oprócz Bathory i d-beatu zespół inspiruje także Hellhammer oraz jakiś zaprawiony ostrym zielskiem alkohol. Dźwięk też ciosany grubo.
Godstopper
Empty Crawlspace
[white label]
W tegorocznym rodeo kowboje w rodzaju Weedeater, Crowbar czy Buzzov-en jednak przegrali z mniej uchwytnymi Indian. Także Godstopperowi daleko do Johna Wayne’a. Na tym albumie nie znajdziecie najaranych walców w saloonie, rzucania lassem i ujeżdżania dzikich koni. Znaki dymne prowadzą w kierunku Melvins czy nawet Sebadoh i zmuszają do wyjścia na otwartą prerię w poszukiwaniu innych zwierząt totemowych. Bez zamiatania brodami i piwnej piany można zagrać narkotyczny sludge, wypalając przy tym fajkę pokoju raz z Built To Spill, raz z Isis, a czasem nawet z duchem Layne’a Staleya. Dziwni ci Kanadyjczycy.
Mamaleek
Kurdaitha
[Enemies List]
Rzecz z gatunku plugawych i nieoswojonych. Zimne ludy oraz gorący zombie cuchnący trupem i nurtem tropikalnej rzeki. Jesteśmy w dżungli, ale nie jest to żadne Roots, ale jakieś nawiązanie do Albino De Congo Lugubrum w fuzji z mniej rozkrzyczanym Diamatregon i szamańską wizją, która w "White Marble Stone" rozwija zimne metalgazeowe poty trzęsące jak w zółtej febrze. Łaknę chininy. Jakkolwiek oklepane: Conrad i Malinowski zastępują tu Crowleya a jądro - dantejski krąg.
Northless
Clandestine Abuse
[Halo Of Flies]
Oto tegoroczny tytan. Inkrustowany crust-sludge, który zaspokaja wilczy głód na nowy album Tragedy. W przededniu premiery Gry O Tron przypomina o chłodzie idącym z północy, watahach wilkorów i mamutów. Prostymi środkami trio z Milwaukee sporządza całkiem pożywny wywar z korzonków, punkowego naporu i modnych w holocenie grzmotów. Czasem brakuje wysublimowania, ale groove jest masywny jak lądolód.
Primitive Weapons
7”
[Shinebox]
Zarówno okładka, jak i króciutkie dziełko przypominają mi tę strzygę z Conana, która najpierw uwodzi bohatera, następnie chce go zjeść a w końcu odlatuje z upiornym chichotem. Zajawka nowego gracza jakim jest Shinebox wiele obiecuje: zachwyca brutalnym połączeniem noise z barbarzyńskim core’m wszelkiej maści. Materiał zbyt krótki, aby stwierdzić czy ten oszczep trafi prosto w serce, lecz na pewno zatapia zęby, zostawiając na szyi modną dziś fang-malinkę.
Trap Them
Darker Handcraft
[Prosthethic]
Śmiały Kurt Ballou jest człowiekiem czynu. W procesie produkcji materiału stawia na porywczość. Takie podejście może albo porwać słuchacza, albo porwać zbyt grube szwy. Tym razem udaje się to pierwsze, choć kompozycyjne mankamenty niebezpiecznie naciągają wytrzymałość krążka. Jest niezła sieczka przypominająca jak ważny był wpływ Cursed na rozkrzyczany punk. Lepiej jeszcze brzmią wojenne werble w ”Drag The Wounds Eternal” i świetny closer, który pokazuje, że można wznieść się na kolejny level, porzucając tryb turbo.
Z prawdziwie świąteczną pasją będę w najbliższym czasie przysłuchiwać się nowym płytom Batillus, Pulling Teeth i Liturgy a także podglądać witchcraft we Wrocławiu. O tym pewnie następnym razem.
–Wawrzyn Kowalski