RECENZJE
Sokół I Marysia Starosta
Czysta Brudna Prawda
2011, Prosto
KM: Zachwalałem już szefa Prosto w porcastach, więc najwyższy czas, by potwierdzić pozytywną recepcję jego poczynań w kilku zdaniach ćwiartkowej recenzji. Album z Marysią Starostą robi dobre wrażenie od samego początku – niepozorny storytelling "Spotkania" nokautuje teksty większości polskich raperów mocarnymi wersami, a refren też jest w porządku. Szkoda, że później narracja trochę siada, bo że trawa jest zielona tylko w grach, serio? To chyba całkiem naturalne, a takie spostrzeżenie wypada dość naiwnie jako przyczynek do rousseau'owsko-baudrillardowskiej rozkminki... Na szczęście chłodna wiwisekcja klubowych realiów w "Cynamonie" i przerażający, tylerowski koszmar następnego kawałka przywracają wiarę w Sokoła jako przenikliwego obserwatora oraz zręcznego opowiadacza. Później warszawiak dryfuje między celnymi, emocjonalnymi punchami, przejmującymi historiami a nielicznymi mieliznami i ociężałością, ale dzięki wcześniejszym highlightom łatwo mu wybaczyć drobne wpadki. Zresztą, jeśli ktoś chce się delektować eleganckimi, zgorzkniałymi rozważaniami nad kondycją ludzkości, to niech pobiegnie do księgarni po prozę Szczepana Twardocha, a Czystą Brudną Prawdę kupi przy okazji – dla odważnych i zaskakująco przebojowych produkcji. Melanż delikatnego r'n'b, twardego rapu i nowoczesnych podkładów sprawdza się na tym albumie lepiej, niż wielu obstawiało, zatem jeśli jeszcze go nie sprawdziliście, to koniecznie dajcie mu szansę.
MHJ: Póki co, nie ma odwrotu. Czysta Brudna Prawda jest najczęściej słuchaną przeze mnie płytą tego roku, co w głównej mierze zawdzięczam współlokatorowi, dzielnemu subskrybentowi Prosto. Nieustanny loop zza ściany, nie wiadomo kiedy, stał się codziennością i teraz album jest dla mnie, co może zabrzmieć jak żart, odpowiednikiem przytulnego konstansu. Wynik współpracy "duetu w życiu i na scenie" jest zdecydowanie grą wartą świeczki. Solidne produkcje (prawie wszystkie z importu), zręczne narracje Sokoła z dala od pedagogiki wczesnoszkolnej i warsztatowe minimum Marysi Starosty. Opasły materiał ujęty został w zwarty pancerz, pod którym odbywa się balans między łagodnymi melodiami, nerwówą i niemal fizycznymi obuchami bitów. Pasuję z odmową któremuś z kawałków prawa godziwego bytu. Nie licząc kilku zbyt agitatorskich wersów "Resetu", cała reszta utworów trzyma gardę. Zadekowaną frustracją z "Myśl pozytywnie" czy podkładem jak z Huty Sędzimira i pauzowanym autotunem w "Obojętnie". "Mirek" prawie kruszy me serce sensacyjną formułą o znamionach reportażu interwencyjnego, by, w ramach było-nie było happy endu, "Ja Nie Przypuszczam, Ja To Wiem" mogło wynagrodzić mi gorycz losu uroczymi samplami The Jones Girls.
FK: Jestem tu żeby się trochę pokłócić. Sorry, ale wielokrotne próby podejścia do Czystej Brudnej Prawdy zakończyły się wyłącznie poczuciem niezmarnowanego czasu. Nie byłoby to takie straszne, gdyby nie oczekiwania wyśrubowane przez singlowy "Sztruks" czy sieciową recepcję krążka. W rzeczywistości Czysta Brudna... jest eklektycznym, prawie rewelacyjnym tworem. Bo słabsze kawałki ("Reset" – o weeeeeźcie, sami odpuśćcie kawę, "W Sercu", "Stop") to po prostu słabsze kawałki i nie ma w tym nic złego, bo Sokołowi i takie się zdarzały. Gorzej, że utwory dążące do genialności zawsze gdzieśtam są leciuteńko spierdolone. I tak w "Cynamonie" erotyka jest namacalna do momentu nazbyt chamskich pornosampli. Tylerowy "Zły Sen", wstrząsa za pierwszym razem, za drugim już ciąży w stronę tej scenki. "Myśl Pozytywnie" niszczy w zwrotkach, by potem chamsko zniszczyć klimat wersami refrenu (nawet jeśli tutaj Marysia prezentuje się wyjątkowo interesująco). Zgadzam się z każdym słowem, które padło na temat podkładów. Nie zgadzam się z obecnością Marysi Starosty w każdym kawałku. Zgadzam się, że jej partner rządzi. Nie zgadzam się z liczbą na siłę upchniętych kawałków. Ogromny szacunek, ale czekam dalej.
ŁŁ: W jednym z wywiadów Łona stwierdził, że największym błędem polskich raperów jest bezmyślne kopiowanie patentów amerykańskiego mainstreamu. Jako że na mój gust jest to sformułowanie szyte tak samo grubymi nićmi jak większość socjologicznych obserwacji gościa, pozwolę sobie sformułować tezę, że największym błędem polskich raperów jest ich wobec amerykańskiego mainstreamu zachowawczość (ryzykowność składni ze szkoły Prosto). Stawiającego jednak na wykupowanie bitów z całego świata Sokoła w przeciwieństwie do szczecińskiego MC lubię od zawsze, podoba mi się jego flegma, bawi i kręci na zasadzie środowiskowej zajawki nieporadność nagrań z okresu polskiej golden era, żenują subtelności na poziomie "syczącego pierdnięcia z niedziewiczej dupy" ("Wielcy bandyci", prawdopodobnie najmniej eleganckie zdanie w języku polskim). Ale też imponuje mi malowniczość kreacji czy też mitologii jaką konsekwentnie tworzy pacjent, co zamiast kończyć dobrą szkołę, to był bezdomny i z Jędkerem na ławeczce (mama zrobi zupę z kurzych łapek) kończy z Prosto Label, Haagen Dazs Macademia Nut i Tomo (Vogue, Rykiel Sonia – to normalne, nie ma się tu z czym afiszować). Śmieszna jest ta niby zdystansowana narracja o dyskomforcie wśród papieża blond w postaci Adamczyka, natomiast już opener przypomina, co decyduje oprócz warunków głosowych o sukcesie Sokoła jako MC – duża wrażliwość na detal i -tak!, zajebiste, trochę drewniane, trochę cwaniackie, strasznie blokowe poczucie humoru. To w ogóle jest być może najlepszy storyteller w kraju i żal, aczkolwiek żal z roku na rok siłą przyzwyczajenia coraz mniejszy, że miejski narrator naprawdę nie pierdolnie płyty półgodzinnej z samymi małymi opowiastkami. Wiele dobrych bitów ze szkoły polskiego triumfalizmu, dużo sensownych zrzynek z patentów zachodnich nie ograniczających się do dubstepu, grime'u i The Streets oraz trochę filozofii z demotywatorów, ogółem jednak chyba najlepszy jak do tej pory (bo też nie rozwadniany nędznymi featuringami) Sokół. Marysia dopełnia zgrabnie, choć kawałki, w których dominuje to wyraźnie słabsze fragmenty albumu. Niemniej: nic, tylko chwalić.