SPECJALNE - Relacja
Various Live 2011
10 stycznia 2012
Various Live 2011
Podsumowanie roku 2011 czas zacząć. Dziś zgodnie z harmonogramem garść spostrzeżeń z wybranych zeszłorocznych koncertów i festiwali
Off Festival
Actress
5 sierpnia, Katowice
Do dziś nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć co stało się w okolicach
trzeciej nad ranem na Trójkowej Scenie Prezydencji. Nie wiem jak nazwać to co
leciało z głośników. Nie mam pojęcia czy w ogóle dało się tego słuchać, czy też moje
wspomnienia więcej mają wspólnego z byciem skutym jak nieboskie stworzenie, ale
wiem jedno – od tego live actu nic już nie będzie dla mnie takie samo. –Marcin
Sonnenberg
Off Festival
AIDS Wolf
5 sierpnia, Katowice
Ponoć to ja słucham pokurwionej muzyki. Jeśli tak, to mój aparat pojęciowy jest za marny, by
określić performance AIDS Wolf. Przydatna wiedza wyniesiona z krótkiej wizyty w namiocie:
mikrofon włożony do ust, w przeciwieństwie do żarówki, da się wyciągnąć. I włożyć znowu. –Filip
Kekusz
Off Festival
Asi Mina
6 sierpnia, Katowice
Nie wiem jak napisać o odczuciach to, co chcę napisać, żeby nie zostać uznanym za totalnego
prostaka, więc oczywiste zdanie ubiorę w eufemizmy. Umiarkowanie spełniona kobieta w wieku
średnim, wyśpiewująca silnym głosem nazwy ryb przy akompaniamencie barokowej studenckiej
orkiestry. Smutny żart. –Filip Kekusz
Off Festival
Bielizna gra Taniec lekkich goryli
6 sierpnia, Katowice
Urwanie chmury, Katowice toną; zmokłem total i wykręcałem odzienie jak szmatę do podłogi.
Zmarzłem wracając do namiotu, a w ostatni festiwalowy dzień i tak nie miałem nic na przebranie
poza nomen omen zużytą bielizną (tak, wiem). Taniec Lekkich Goryli pozostaje płytą
kultową, ale nakręcanie się na występ zespołu jednego z najbardziej suchych konferansjerów w
branży okazało się zgubne. Mam do siebie kupę żalu o to. –Michał Hantke
Primavera Sound
John Cale
28 maja, Barcelona
Cale grał już moje ulubione na Paris 1919 "Hanky Panky Nohow", gdy wbiegałam po schodach
Auditori, nieźle podkurwiona faktem spóźnienia (i to z jakiego powodu? zakupy w Primarku?
Dajcie spokój), bo, umówmy się, nie codziennie człowiek ma okazję oglądać gościa w kilcie,
odgrywającego jeden z najpiękniejszych popowych albumów lat 70-tych jak Bóg przykazał, czyli
w akompaniamencie orkiestry kameralnej (big up dla nich). Poza tym, hej, ci ludzie naprawdę się
starzeją no i ten… kto wie ile jeszcze… no wiadomo. Ale wystarczyło usiąść, odetchnąć głęboko
i posłuchać, żeby wyprasowały się zmarszczki, ogarnęła błogość, a w oku zakręciła się łezka (już
tak mam, że ryczę, "jak ładne harmonie lecą"). Później Paris się skończyło i nie było już tak fajnie,
bo materiał raczej taki drugiego sortu, ale Cale to kojący plaster niezależnie od tego, co gra. Nie
umieraj nigdy, człowieku. –Luiza Bielińska
Child Abuse
13 stycznia, Warszawa
Niewielka przestrzeń dolnego piętra praskiego Saturatora okazała się doskonałym miejscem
dla dziwacznych popisów Child Abuse. Gatunkowi puryści być może pokręciliby nosem
na jednoznaczne określenie twórczości nowojorskiej ekipy etykietką "noisecore", ale
trzeba przyznać, że grupa, pomimo eksperymentalnego zacięcia, a także okazjonalnych
wycieczek w kierunku noise-rocka, hardcore punku i braku gitarzysty (wszystkie partie
gitarowe wykonywane są na klawiszach), zapewnia przede wszystkim porcję porządnego
napierdalania. Trochę skonfundowana stylistyczną niejednorodnością występu tego
nieskorego do przebierania się w czarne ciuszki nowojorskiego bandu publiczność (jakby
było tego mało – dodatkowo w takim miejscu jak Saturator), początkowo nie bardzo wiedziała
co ma ze sobą zrobić, ale po dość spektakularnej bójce wśród publiczności mniej więcej w
połowie koncertu należycie się rozkręciła. –Jakub Wencel
Off Festival
Destroyer
6 sierpnia, Katowice
W całości oparty na uroczej, ale nudnej Kaputt, koncert
Destroyera był dość uroczy, ale dość nudny. Ze starszych utworów
zagrano tylko "Painter In Your Pocket" i był to highlight. Nie, nie
było "It's Gonna Take An Airplane". -Łukasz Konatowicz
Off Festival
DVA
7 sierpnia, Katowice
Najmilsza niespodzianka festiwalu. Czeskie małżeństwo tańczy i skacze w duchu Animal
Collective, snując opowieści, których nikt nie zrozumie, bo napisane zostały w wymyślonym
języku. Gówno na papierze przeradza się na scenie w żywiołowy, bezpretensjonalny spektakl z
hipnotyzującymi repetycjami, a słoneczko pokazuje buzię. –Filip Kekusz
Electric Wizard
30 kwietnia, Wrocław
Święta Walburgia chyba wysłuchała modłów wszystkich jej krętorogich i parzystokopytnych
wyznawców, stąd sabat, przeniesiony w tym roku z pobliskiej prapogańskiej Ślęży, był nawet
bardziej orgiastyczny i wyuzdany niż zazwyczaj. Przygrywała grupa Electric Wizard, a w
tle można był podziwiać cmentarne harce, inkwizycyjne męki i wiedźmie masochistyczne
praktyki ze starych włoskich filmów. Huk był od początku taki, jakby w sam środek
zgromadzenia spadł kamień ze Stonehange o wadze trzech ton. Na wysokości "Black Mass"
rzeczywiście pasma czarnej magii latały po sali, a po takim wstępie uczestnicy rozeszli się
aby do białego rana skakać przez ogniska, oddawać się rozpuście, palić kościoły lub pić piwo
w podłych barach. –Wawrzyn Kowalski
Festiwal Malta
Fleet Foxes
6 lipca, Poznań
To był bardzo ładny dzień, a Fleet Foxes śpiewali przy zachodzącym
słońcu. Lekko nudno, spokojnie, ciepło i z tą fantastyczną scenerią w
tle – stworzył się moment, który nastrojowo otarł się o perfekcję i
mimo że muzycznie zupełnie nie zapadł mi w pamięć, zdecydowanie nie
żałowałem, że się na nim znalazłem.
–Kamil Babacz
Off Festival
Gang of Four
6 sierpnia, Katowice
Ale jakie nudy? Kapitalna, po części niezamierzona, autoironia dziadziejących legend post-
punku obejmowała takie highlighty jak: symulowanie bójki na scenie, czy roztrzaskiwanie
gitar, a absurd sytuacji zwiększał pewien snujący się pod sceną mBank, ubrany na
czarno facet, który próbował nas przekonać w krótkiej rozmowie, że tylko on jest tutaj
prawdziwym "srogim brudasem". Muzycznie trochę "nie ma o czym gadać", bo ten ich
charakterystyczny, surowy, proletariacki sound przez te wszystkie lata mocno się rozmemłał,
co niestety było słychać. –Jakub Wencel
Ponieważ mnie widziano, nie mogę ukryć prawdy. Zachowywałem się jak
pensjonarka na koncercie Gang Of Four. Byli starzy, tylko w połowie w
oryginalnym składzie, grali na scenie mBanku. To powinno być smutne
widowisko, ale albo byli w dobrej formie, albo po prostu pierwszy raz
usłyszałem "Damaged Goods" i "Anthrax" na żywo i mi odbiło.
–Łukasz Konatowicz
Godflesh
1 maja, Wrocław
Śmierć człowieka pracy? A jednak ten świąteczny dzień zwieńczył iście industrialny pochód,
w którym reaktywacja i rewolucje zabarwiły się znów na czerwono. Moc otwierających "Like
Rats" i "Christbait Rising" mogłaby rozproszyć procesję w Boże Ciało jak gradowa plaga,
a na wysokości "Dead Head" ulice zostały oczyszczone za pomocą czołgów, buldożera,
Broadricka i Greena. Ramię w ramię w walce o nuklearny pokój. –Wawrzyn Kowalski
Godspeed You! Black Emperor
22 stycznia, Poznań
W przeciwieństwie do występów wielu innych gwiazd niezależnej muzyki gitarowej w
ostatnich latach, przyjazd GY!BE nie wzbudzał żadnego wrażenia "niedzisiejszości",
niewygodnego uczucia spóźnienia. Co to mówi o lękach i perspektywach naszej cywilizacji
– pozostawię bez komentarza, ale rzeczywiście było coś ekscytująco transhistorycznego
w przekraczaniu wrót klubu poznańskiego Uniwersytetu Medycznego (!) Eskulap przy
dudniących dźwiękach Sad Mafioso, jeszcze w czasie rozgrzewki zespołu. Nic zresztą
dziwnego – hipnotyzujące dwie i pół godziny (a może i więcej?) jednych z najbardziej
przejmujących post-rockowych fresków wszech czasów sprawiały raczej wrażenie
ewokującego skrytą dziejowość performance’u niż regularną animację wcześniej
przygotowanej setlisty. To właśnie ta niepokojąca, uchylająca się przez poddaniem
się "sentymentalnemu" podejściu, świeżość stanowiła o bezdyskusyjnej wyjątkowości całego
wydarzenia. –Jakub Wencel
Koncert, który nie miał prawa się udać, a na który mimo wszystko z całej Polski ściągnęła
przerażająca rzesza ludzi, o których na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że oni
naprawdę słuchają post-rocka. Odpowiednio długa, duszna i patetyczna uwertura roku, w
którym wyczerpującej się całkowicie idei chodzenia na koncerty nie uratował nawet bliski ideału
show Sufjana Stevensa, a z której najlepiej wspominam powrót do domu widmowym pociągiem,
bez wolnych przedziałów, za to z sobowtórem Chucka Norrisa, czyhającym z walizką pełną broni i
kajdanków.
–Karolina Miszczak
Fascynujące słuchowisko, z którego niewiele konkretnych motywów
utkwiło mi w pamięci na dłużej. Nie do końca takie wydanie GY!BE
spodziewałem się ujrzeć live, ale narzekać na to co kolektyw
zaserwował nam zimnym, styczniowym wieczorem chyba nie sposób – poza
oczywiście tym, że mogli ten koncert zagrać ładnych parę lat
wcześniej. –Kacper Bartosiak
Robert Henke
15 sierpnia, Białystok
Sam występ monachijskiej legendy ambientu na "takim zadupiu" był niemałym wydarzeniem,
w dodatku w miejscu, które nierzadko gościło artystów pokroju Maryli Rodowicz czy Golec
Orkiestry. Nie zastanawiając się więc długo stawiłem się na miejscu o właściwej porze w
centrum mojego rodzinnego miasta. Udana niezal lekcja dla rodziców i wujostwa (choć
komentarz mojej mamy "po" – "co to za jazgot?") potencjalnego targetu mierzącego znacznie
wyżej Białystok Up To Date Festival. –Jakub Wencel
J&B City Remix Party
Matthew Herbert
30 października, Warszawa
Choć ostatnie wydawnictwo Herberta należy do ciężkostrawnych, wiadomo, że jest klasą samą w sobie. Impreza odbywa się w jednej z moich ulubionych warszawskich przestrzeni – starym kinie Wars, które początkowo wionie złowieszczą pustką. Nie jestem pewna, czy wszyscy wiedzą, na kogo czekają. Nie stać mnie też na obiektywną ocenę ogólnego poziomu euforii, bo gdy tylko łysina Herberta zaczyna świecić zza konsoli, świat dla mnie przestaje istnieć. Wiem tylko, że gość jest niekwestionowanym królem rytmu i brzmienia, i z przyjemnością daję się prowadzić. Herbert gra po to, żebyśmy tańczyli, i jest profesjonalistą, ekspertem, mistrzem. Częstuje nas czymś, czemu nie sposób się oprzeć, nie ma części ciała, która umie pozostać w bezruchu. Te powykręcane sample zaczerpnięte zewsząd, recykling dźwięków i motywów na nieogarniętym poziomie kreatywności. Eksperymenty z subtelnym brzękiem kieliszków, burknięciem pralki, syknięciem otwieranej butelki w formie przestępnej dla słuchacza. I ta radocha z serwowanych przez niego niespodzianek – a to próbka "Blue Train" Coltrane'a, a to "Get You Freak On" Missy Elliot, a to jego niezdarte szlagiery, jak "Suddenly". Mam wrażenie, że Herbert jest szalonym wytwórcą dźwiękowej energii i jednocześnie brutalnym wyciskaczem ostatnich soków ze słuchaczy. Po koncercie zaobserwować można wszelkie znaki świadczące o jego solidności: wachlowanie twarzy, wykręcanie koszulek, bóle w kolanach. Bierne słuchanie nie istnieje, bez szans. –Monika Riegel
Off Festival
How To Dress Well
7 sierpnia, Katowice
Choć brzmiało to bardziej jak seans medytacji, to jakoś nie potrafię
narzekać na koncertową odsłonę Toma Krella, który dwoił się i troił,
aby zapewnić znużonym słuchaczom trochę rozrywki. Jeśli jeden człowiek
z komputerem może "dać radę", to jemu jakoś się to udało. Chwilami
wkradło się do tego występu odrobinę magii, ale granie dwa razy
niektórych utworów to mógł sobie jednak darować. –Kacper Bartosiak
Jaga Jazzist
22 lipca, Wrocław
Występ w ramach Nowych Horyzontów odbył się w atmosferze niepewności, a najzimniejszy
chyba dzień lipca przesłoniły chmury doniesień z Oslo. W takiej aurze muzyka Norwegów
brzmiała trochę jak lapidarne i oszczędne epitafium, które skończyło się jakby przedwcześnie,
o czym wspomnieli sami muzycy. Co do koncertu, warto odnotować jeszcze skandaliczne
zachowanie organizatorów, którzy piwo mocne sprzedawali w cenie zwykłego, co
jednoznacznie wpłynęło na dalszą część wieczoru. –Wawrzyn Kowalski
Junior Boys
3 grudnia, Warszawa
Zdaje się, że dwa grudniowe koncerty były już co najmniej czwartą wizytą Junior Boys w
Polsce, tym bardziej więc cieszyłem się, że nadrabiam i że w końcu uda mi się posłuchać
autorów (no, dwóch z nich) Last Exit na żywo. Zwłaszcza, że It’s All True w
zeszłym roku bardzo pozytywnie zaskoczyło poziomem materiału, przesuwając przy okazji
jego środek ciężkości zdecydowanie w stronę tańca. Na koncert jak znalazł, a że jeszcze, co
okazało się później, warszawska publiczność usłyszała aż dwa utwory z debiutu ("Bellonę"
i "Teach Me How To Fight"), a także trochę z płyty drugiej – nic tylko się cieszyć. I cieszyłem się
oczywiście, choć umiarkowanie, bo wybrzmiało to wszystko nie inaczej niż "spoko koncert". Może
zabrakło mi wymarzonego "Birthday", może chodziło o coś innego. Było "bardzo okej". –Radek
Pulkowski
Junior Boys
4 grudnia, Poznań
Junior Boys to zdecydowanie świetny zespół do porządnie nagłośnionych
klubów, a tego poznańskiemu SQ nie można odmówić. Oczywiście w
większości grali nowe utwory, ale dla kilku starszych, w tym "Bellony"
czy "Teach Me How To Fight", również znalazło się miejsce. Pierwszy
raz trafiłem na ich koncert i zaskoczyłem się, jak dojrzale
wygląda Jeremy, ale mimo wszystko niezwykle sympatycznie, czego nie
można powiedzieć o Didemusie, na którego twarzy uśmiech nie pojawił
się ani razu. Na płycie "Banana Ripple" może lekko razić i faktycznie,
może Jeremy nie do końca nadaje się do śpiewania takich radosnych
utworów, ale już na koncercie nie ma takich wątpliwości – był to
prawdziwie ekstatyczny koniec koncertu, podczas którego mój stopniowo
narastający entuzjazm osiągnął zenitu.
–Kamil Babacz
Off Festival
Konono No. 1
7 sierpnia, Katowice
Brzmieli dokładnie tak, jak powinni brzmieć. Namiot spłynął potem skaczących białych ludzi, a
mojej prywatnej radości dopełnił pijany JB, powtarzający w każdym zdaniu "konononononono...".
–Filip Kekusz
Off Festival
Kury grają P.O.L.O.V.I.R.U.S.
6 sierpnia, Katowice
Dziejowy w założeniu występ okazał się zwyczajnym skokiem na kasę. Z płyty, która wszyscy
wiecie jak brzmi, zrobiono garść nudnawych punkowych piosenek na gitarę, bas, perkusję,
ratowanych jedynie przez ogrodniczki i teksty. Straszny niesmak, że ludzie czekają kilkanaście
lat, żeby zobaczyć ten spektakl absurdu na żywo, a dostają wersję demo i żart o Lepperze. –Filip
Kekusz
Unsound Festival
LA Vampires
15 października, Kraków
Szybka przelotka po moich wojażach koncertowych minionego roku i poczułem, że coś we mnie
umarło. Co do pojedynczych koncertów to 2010 był intensywnym maratonem w porównaniu
z ilościową i jakościową 2011. Z drugiej strony zwiedziłem najciekawsze europejskie festiwale.
Primaverę zrelacjonowałem wspólnie z Olą, a na Offie był co drugi z was. Do tego dorzucam
krakowski Unsound jako najbardziej inspirującą czasoprzestrzeń, w której czuje się po brwi
zajawiony i która jest nie do odtworzenia w innych warunkach, jak i zupełnie nie do oddania
przez jakiekolwiek pióro. Spośród wielu występów i iwentów wszelakich jako najbardziej
reprezentatywne dla Unsoundu uznałbym tym razem to, co wydarzyło się w Muzeum Sztuki i
Techniki Japońskiej Manggha w sobotnie popołudnie. Specyficzna pora, właściwie ledwo zdążyłem
odespać całonocne Techno Rebels w Łaźni Nowej i już o 14:30 stawiłem się na showcase Not
Not Fun. Szefowa bandy, Amanda Brown zagrzewała do zabawy nieliczny i skacowany tłumek
pod sceną już od pierwszego występu. Po kolei zagrali Sex Worker (twardy zawodnik, 12 godzin
wcześniej widziałem go jako Itala; on Techno Rabels nie odespał, nawet się nie przebrał), Dylan
Ettinger (laptopowy ziew), Maria Minerva (przynajmniej ostrzegła, abyśmy nawet nie wstawali,
bo będzie leżakowo – niemniej bardzo poruszyło mnie pod koniec) i wreszcie LA Vampires o
17:00.
Atmosfera była specyficzna. Między koncertami wychodzisz z ciemnej sali na fajkę, a na zewnątrz
leniwe popołudnie. Hm, barszczyku bym się napił, trochę głowa boli... Co by tu wszamać
wieczorem i jak przetrwać kolejną noc w Łaźni? Anyway, w końcu sprzęt rozstawili LA Vampires.
Tego dnia zdemontowano scenę, artyści grali na podłodze. Techniczni ustawili dwa stoły – jeden na
zabawki i keyboard Daniela McCormicka (Ital/Sex Worker) i Britta, męża Amandy, oraz drugi dla
niej samej, aby mogła nań wskoczyć i tańczyć. Obok bębny i Dylan Palermo. W skrócie mieliśmy
przed sobą Mi Ami, Ital, Magic Touch, Sex Worker i LA Vampires Goes Ital w jednym. Amanda
poprosiła jeszcze o seksowne światła i zaczęła się dyskoteka. Prywatka w zasadzie. Było ciepło i
rodzinnie. Bez spiny można było sobie potańczyć między muzykami, a Amanda śmiało wyciągała
ludzi między sprzęty lub sama ciągnęła za sobą kabel w głąb sali. Przy okazji postać Daniela
McCormicka – wczuty wiksiarz, pojawiał się w wielu miejscach na tym festiwalu, jeśli nie na
scenie, to pod nią – czekajmy na jego lutowy LP. Ten niezwykły, bo dostosowany do okoliczności
festiwalowych skład, oparł swój set na premierowych szkicach, jakie wpasowują się zdecydowanie
w taneczną estetykę 100% Silk. Zapomnieliśmy o psychodelicznej twarzy Not Not Fun. Kocham
takie soboty, właśnie takie soboty. –Michał Hantke
Lenny Valentino
1 grudnia, Warszawa
Klasyczny najgorszy dzień w życiu, który taki koncert w całości
rekompensuje. Pierwszy raz dane mi było usłyszeć na scenie projekt,
który rozpycha się na moich kilka pierwszych miejsc w kategorii
polskich niezapomnianych. Szczęśliwie zdążyłam przed odejściem
Arkadego i ze Ścianki i z jubileuszowej trasy koncertowej Lenny
Valentino. A zatem skład w całości: Rojek, Cieślak, Kowalczyk, Waluś i
Lachowicz, w humorach ironiczno-melancholijnych. Nie było to
szminkowanie trupa, raczej zabawa chlebem razowym i serwowanie go w
wersji zmienionej, wyraźnej, często mocniejszej. Minęło 10 lat i
trochę podrośliśmy, ale godne pożegnanie to jeszcze nie maltretowanie
swoich miłości. Zapadło mi w pamięć kilka momentów. Po pierwsze
łagodne wygasanie i potężne wybuchy w "Trujących Kwiatach". Po
drugie, celebracja dziękowania każdy-każdemu na scenie, łezka w oku.
Po trzecie, końcowy prezent bisowy – "Over The Ocean" grupy Low w
aranżacji Rojek-Cieślak oraz "Don't Answer Me" od Alan Parson's
Project. Nie miałam poczucia, że ta formuła się wyczerpała, tylko
średnia wieku na widowni niepokojąco wysoka. Wzruszające przeżycie, bo
powrót nie tylko do Uwaga! Jedzie Tramwaj, ale i wpisanych w
nią historii. Mekka odhaczona. –Monika Riegel
Tauron Nowa Muzyka
Lunice
27 sierpnia, Katowice
Plan był taki: obalamy szybkie piwo i idziemy na Instra:mental. Sorry panowie, ale po drodze
przydarzył się Lunice, sami rozumiecie. Co to za koleś jest! Już abstrahując nawet od tego co i jak
grał
(co: głąbów z południa, jak: no przecież, że zajebiście), Lunice wystrzelił nas wszystkich w kosmos
samym swoim byciem na scenie. Kurdupel jeden. Olbrzym osobowości. I dobry materiał na
blogerkę:
Lunice-profesor nauczy cię, jak modnie i stylowo "wytańczyć twój tyłek", poda przepis na smaczny
obiad i będzie egzemplifikował teorię, że człowiek zaopatrzony w odpowiednie medykamenta, to
człowiek tańczący do białego rana (zupełnie inaczej niż porządny obywatel, który chciałby pociąć
swoje nogi na kawałki już gdzieś tak o północy). He swags, he cooks i wpadasz jak śliwka w
kompot. –Luiza Bielińska
Primavera Sound
Julian Lynch
27 maja, Barcelona
Julian zagrał tego dnia dwa razy. Pierwszy raz na scenie PFM w towarzystwie zachodzącego
powoli
słońca i dość mocno ograniczonej liczebnie publiczności. Sama zresztą, spóźniona, usiadłam gdzieś
pod płotem, za plecami mając już tylko morze i podpływające od czasu do czasu ciekawskie łódki
(ładniej położona festiwalowa scena, anyone?). I to właściwie nie mogło się podobać: na albumach
bogate w niuanse kawałki, tu boleśnie uproszczone, sprowadzone do gitarowego tąpnięcia przy
udziale chłopców z Big Troubles, plus wokalne potknięcia głównego bohatera – nie tak miało być.
Na drugi występ zaciągnęła mnie ostatecznie obietnica intymnego, akustycznego koncertu niesiona
przez nazwę i gabaryty namiotu Ray-Ban Unplugged. Obietnica niespełniona, bo było dokładnie
tak samo głośno i niedoskonale jak kilka godzin wcześniej, ale też ciaśniej i bliżej właściwej akcji,
która w ich wypadku dzieje się między nimi samymi. Chłopcy śmieją się ze swoich wpadek, patrzą
po sobie nerwowo: "Już? Teraz ja?", a Julian kręci głową na swoje fałsze – mają wyraźne problemy
z komunikacją, ale i tak im ze sobą dobrze – jak w rodzinie, jak w Ridgewood po prostu. I są w
tej swojej ułomności, zakłopotaniu i poleganiu na sobie cholernie uroczy, więc niech będzie, że
odpuszczam. Nie po to są przecież festiwale, żeby się na siebie gniewać. –Luiza Bielińska
RBMA Live
Machinedrum, Full Crate & Mar, Ment XXL
25 listopada, Warszawa
Rok 2011 śmiało można uznać za należący do Travisa Stewarta, który który swą
pozycję wymiatacza udowonił wpierw świetnym Room(s), a następnie
przypieczętował niewiele gorszą kolaboracją z Praveenem Sharmą jako Sepalcure.
Nie dziwnym był więc fakt, że zapowiedź jego warszawskiego live actu spowodowała
u mnie dziecinne wręcz zajaranie. I nie zawiodłem się – footworki wydobywające
z głośników Kulturalnej brzmiały mocarnie, a Stewart niepozorne kawałki w
rodzaju "Hit da Bootz" Dj Earla przeistaczał w prawdziwe parkietowe monstra.
Przyjemnie wypadł support w postaci Menta pomykającego na empecetce, choć
publikę przed Stewartem rozgrzali dopiero Full Crate i Mar, dając dobry, eklektyczny
występ oscylujący w okolicach future soul'u z miłą dubstepową odskocznią nagraną,
jak twierdził Full Crate, z Markiem Pritchardem.
–Marcin Sonnenberg
Max Tundra (DJ Set)
30 września, Poznań
Ok, DJ set to nie jest określenie idealnie pasujące do Maxa.
Początkowo trochę kanciaście i niezbyt przebojowo, by zakończyć
porywającym kisielickie tłumy i bezbłędnym live wykonaniem "Video Killed The Radio
Star" i nieoczekiwanym odtworzeniem utworu "A
Thousand Miles" Vanessy Carlton, przy którym trochę oszalałem, bo to w
sumie jeden z moich ulubionych utworów w ogóle. Dało się zamienić parę
słów o Perfume i Jensen Sportag, którymi Ben jara się być może nie
mniej niż my. Jak to w Kisielicach, uśmiechy nie schodziły wszystkim
zgromadzonym z ich twarzy, a ja wspominam ten wieczór tak ciepło, jak
chyba żaden inny.
–Kamil Babacz
Off Festival
Mogwai
5 sierpnia, Katowice

–Jakub Wencel
Muzyka Końca Lata, Maki i Chłopaki
8 października, Wrocław
Dla tych kilku osób na sali. Koncert zuchów nie był w żaden sposób ponadczasowy, ale
spędziłem go w idealnym towarzystwie, wspominając stare dobre czasy, uczuciowe rozterki
i w ogóle pacholęctwo. Nie wiem nawet kiedy przemieszały się one z tekstami piosenek.
Mimo, ze materiał z PKP Anielina, inaczej niż można by oczekiwać, nie dominował
na estradzie, i tak wizualizowałem sobie daleką podróż pociągiem, która czekała mnie
nazajutrz. Mimo, że rzeczywisty koniec lata był trochę wcześniej, wypadki potoczyły się
wakacyjną koleją rzeczy. –Wawrzyn Kowalski
Off Festival
Omar Souleyman
5 sierpnia, Katowice
Chyba pierwszy regularny post-koncert na OFFie zakończył się niemałym sukcesem i
zapisał się już w annałach festiwalowych legend. Mam szczerą nadzieję, że Rojkowi nie
zabraknie odwagi przy podobnych posunięciach w przyszłych latach, bo bawiłem się
doskonale. Jednostajne arabic-techno tego wyglądającego na dalekiego kuzyna Jasera
Arafata jegomościa przyciągnęło do małego namiotu T-Mobile ogromne rzesze spragnionych
spektakularnego kabaretu ludzi. Po iście bokserskim powitaniu syryjskiego szejka parkietu
pod sceną rozpętało się prawdziwe klubowe piekło, którego pozazdrościć by mogły
najbardziej znane nazwiska berlińskiej sceny minimal-techno. Zawiązywanie sobie turbanów
na głowach czy okrzyki "kto nie skacze, ten z Izraela" (sic!) może nie należały do najbardziej
kulturalnych zachowań, ale Omar bynajmniej się nimi nie zniechęcił, podkręcając jeszcze
atmosferę wystudiowaną, absurdalnie oszczędną gestykulacją i starannym budowaniem iście
weselnej dramaturgii całego gigu. "Uśmiałem się po pachy", ale – abstrahując już od kwestii
czysto artystycznych – trudno było nie odmówić Syryjczykowi scenicznej sprawności i
niewątpliwego profesjonalizmu w warstwie muzycznej, które to atuty właściwie unieważniały
etykietkę "egzotycznego grajka", jaką doń niesprawiedliwie doklejono. –Jakub Wencel
Kiedy idziesz na dyskotekę (ale wiesz – DYSKOTEKĘ), to nakurwiasz się i wijesz do trance'ów.
Taka konwencja. Kiedy idziesz na Omara, to stajesz się bezwolną pacynką, podskakującą do
jednego jedynego rytmu przez godzinę, a terrorysta w okularach jest Twoim panem i władcą. Omar
zawładnął publiką spragnioną egzotyki, oferując tej egzotyki namiastkę. Spoko, ale w kontekście
tego co zobaczyłem – nie do końca zresztą, bo mi się znudziło – zachwyty przed i po wydają się
przesadzone. –Filip Kekusz
Paula I Karol
8 stycznia, Kraków
W tamtą dłużącą się sobotę jak zawsze w takich wypadkach trzeba było rozkminić jakieś sensowne
zajęcie na wieczór, albo zdychać przed komputerem. Już nie pamiętam jak to było, w jakiej
kolejności i kto kogo bardziej namawiał, ale fakt faktem, że red. Konatowicz zaczepiał o wyjście
gdzieś na browar i przy okazji wspomniał o koncercie w Bombie. Moja współlokatorka tymczasem
wytropiła plakaty na mieście i uderzyła w podobne tony. Ubraliśmy się ciepło i w drogę, bo czemu
nie, skoro koncert za przysłowiowe friko, a lokal stosunkowo młody wtedy na krakowskiej mapie
i nieoswojony. Miejscówka to mała, kawiarniana i klasycznie niekoncertowa. Zanim zastygłem w
manierycznej pozie przy balustradzie schodów, przechylony lekko w prawo i do przodu, zasłaniając
nieco dźwiękowcowi pulpit, ale unikając dzięki temu kolizji z kuflem dzierżonym przez sąsiada po
lewej, zdążyłem zaopatrzyć się w barze we własny egzemplarz, zbić piątki z paroma znajomymi
i skitrać kurtkę gdzieś między elementy boazerii a jakiś kaloryfer, nie ważne. Według Facebooka
na iwent przybyło nie pamiętam ile osób, ale chyba poszło w tysiące. Może przesadzam, bo serio
dawno to było, hmm, ale nawet jeśli w setki, to uwierzcie, o wiele za dużo jak na przestrzeń tej
dwukondygnacyjnej co prawda, ale małometrażowej, kameralnej kafejki. Red. Jędras miał później
na Twitterze napisać "Oni tam wszyscy naprawdę przyszli". Było bardzo gorąco, spociłem się.
Moja współlokatorka miała później bardzo pozytywnie wypowiadać się na temat tego koncertu i
okoliczności w jakich do tego doszło.
I ja, choć naprawdę dawno to było i niewiele pamiętam, zachowałem jak najgorętsze wspomnienia.
Prawdopodobnie nie mógł mi się przytrafić ciekawszy koncert Pauli I Karola, uśmiechniętych,
utalentowanych muzycznie młodych ludzi ze wsparciem dwójki znajomych, ledwo mieszczących
się na witrynie kafejki tuż przy raz po raz usiłujących się otworzyć od zewnątrz drzwiach. Vis
a vis "sceny" siedziały fajne dziewczyny na schodach i nie widziałem za bardzo bohaterów
wieczoru, ale pamiętam na tych schodach wypatrzyłem też doktorantkę, z która miałem zajęcia, a
na pięterku nad sceną jakieś starsze nieco towarzystwo popijało przy stoliku kawę i ewidentnie im
się podobało, choć nic nie widzieli. To zupełnie tak jak mi. Wyobrażam sobie, że Paula I Karol,
na dużej scenie jako support przykładowo dajmy na to takich Belle And Sebastian, zmaleliby do
statusu zła koniecznego. Tutaj tymczasem ich akustyczne piosenki mogły były zafunkcjonować z
pominięciem jakiegokolwiek soundsystemu. Właśnie tak jak wtedy, gdy zabisowali coverem "Can
I Kick It?" A Tribe Called Quest, porzucając parapet i z wysokości schodów pozwalając mi
obadać jedną niepodważalnie zajebistą w tym duecie rzecz – otóż oni się bardzo ciepło do siebie
uśmiechają, gdy grają.
Redaktor Konatowicz nazajutrz miał mi napisać, że nie zdołał
otworzyć drzwi Bomby i rozczarowany poszedł pić do Pięknego Psa. –Michał Hantke
Festiwal Malta
Portishead
6 lipca, Poznań
Były przeboje, była ostatnia płyta, świetny głos Beth i jej bolesna
mimika. Nie należę do fanów grupy i udałem się na ten koncert
pozbawiony jakichkolwiek oczekiwań, żeby potem przyznać, że był to
naprawdę wciągający występ, choć zdarzały mi się momenty
zniecierpliwienia. Fani pewnie nie czuli się rozczarowani, ja za to
spaliłem dziesiątki
papierosów (spoko antypalacze, nie stałem w tłumie), podziwiając
kunszt budowania nastroju.
–Kamil Babacz
Open’er Festival
Prince
2 lipca, Gdynia
Krótka piłka: absolutny tryumf idei Open’era, który zmusił mnie do przewartościowania kilku
(nierzadko mocno negatywnych) opinii dotyczących kierunku, w jakim zmierzał festiwal
Ziółkowskiego w przeciągu ostatnich kilku lat. Jeśli na de facto PIWNO-KIEŁBASIANYM
FESTYNIE jeden z najwybitniejszych wykonawców komercyjnego popu w historii wpada
na koncert dla jakiejś niewyobrażalnej ilości ludzi i nie tylko nie przeradza swojego występu
w przysłowiowe "Superjedynki w Opolu", ale i eksponuje najtrudniejsze, najbardziej
hermetyczne (cosmo-sophisti-funk-r&b-pop) elementy swojej twórczości, wychodząc z tego
w dodatku, delikatnie mówiąc, obronną ręką – to dla mnie to jest dowód na to, że byłem
prawdopodobnie na jednym z najlepszych gigów w historii mojej ukochanej ojczyzny. A
pragnę dodać, że byłem srogo skacowany, bo do Gdyni przyjechałem prosto z warszawskiej
Elektrowni Powiśle (na ten temat niestety nic nie napiszę, bo na samych koncertach byłem
może z piętnaście minut, ale bawiłem się dobrze). –Jakub Wencel
Czego tam nie było... Do dziś wspominając ten zjawiskowy występ mam
ciarki – Książę z pokaźną armią zbrojną u boku (Andy Allo <3) zmył
tego dnia Gdynię niczym potężna fala tsunami. Przygotował idealny set,
w którym klasykę Minneapolis soundu przeplatały starannie
wyselekcjonowane covery, podlane oczywiście obficie funkowym sosem. I
chociaż sam koncert trwał całkiem sporo, to i tak do dziś trwam w
uczuciu błogiego niedosytu, ale chyba właśnie taki stan powinno się
odczuwać po jednym z najlepszych koncertów jakie się w życiu widziało.
–Kacper Bartosiak
Ramona Rey
20 grudnia, bar mleczny Złota Kurka, Warszawa
"Co tam, kurwa, się dzieje!" krzyknęła dziewczyna, wysiadając z tramwaju na Marszałkowskiej. Nic niezwykłego. To Ramona Rey, najbardziej szalona polska piosenkarka, pozowała do zdjęć na tle szyldu Złotej Kurki. Wcześniej miała w niej zrobić operowy performance, ale poprzestała na wykonaniu krótkiej arii z Verdiego. To wystarczyło, by reporterzy nacykali fotek. Zawiedziony poczuł się tylko jeden zniszczony biedą i alkoholem mężczyzna, który rozłożył ramiona i z niedowierzaniem zapytał: "To wszystko?". Gdy nie dostał żadnej odpowiedzi, stwierdził: "To teraz ja wejdę na arenę. Jak się bawić, to się bawić!", wspiął się na parapet i zaczął intonować pijackie przyśpiewki. Zarazem jako jedyny poważnie potraktował Ramonę, dziękując jej na odchodnym. Chyba nikt go nie zrozumiał, nikt nie chciał robić mu zdjęć, a panie kucharki go zwyzywały, ale to on był tego dnia artystą. To właśnie on chciał robić performance. A ekscentryczna, artystowska Ramona miała po prostu ustawkę z tabloidami. To ci dopiero bal maskowy.
–Krzysztof Michalak
Sacrum Profanum
Steve Reich
11 września, Kraków
Skoro jest Music For 18 Musicians, nie może nie być mnie!
Kraków, wrześniowy wieczór i błogość rozpoczynających się dla mnie
wakacji. Miłe rozczarowanie Nową Hutą i autobus wiozący nas przez
Kombinat, ku jądru ciemności – Hali Ocynowni ArcelorMittal. Nie
chciałabym zostać tam sama w nocy. Ponure, industrialne przestrzenie,
wspomnienie 11.09 wiszące w powietrzu. Na otwarcie poczęstunek
wierszami Miłosza. "Pszczoły obudowują czerwoną wątrobę,/ Mrówki
obudowują czarną kość" w ustach Mai Ostaszewskiej na tle ciężkich
dźwięków Pawła Mykietyna brzmi niezwykle sugestywnie. Zaraz potem
"Daniel Variations"i natychmiastowa teleportacja do pociągów: tych
między Nowym Jorkiem a Los Angeles wiozących samotnego amerykańskiego
chłopca, oraz tych transportujących żydowskie dzieci do obozów śmierci
podczas Holocaustu. Dalej, rozkosz spod strun Jonnego Greenwooda
wykonującego Electric Counterpoint. Jako pierwszy ten utwór wykonał
Pat Metheny, karmiąc jazzowe niespełnienie Reicha i dając utworowi
ogromną popularność. Tym razem utwór ubrany w ekspresję niezwykłego
talentu Radiohead – sam kompozytor uważa to wykonanie za niezwykłe i
piękne. Wreszcie to, na co czekamy – fascynująca gra między
zmiennością a powtarzalnością. Wielokrotne przesunięcia i
nawarstwianie materiału, jednorodny, pulsacyjny rytm oraz bardzo
długie zapętlenia fraz. Matematyczna precyzja 180 palców budująca
hipnotyczną teksturę. Jakiejś głosy, że to przestarzałe, że niefajne.
Nawet jeśli – spuścizna jest ogromna i transparentna, a Steve Reich to
już ikona, nie tylko minimalizmu.
–Monika Riegel
Sacrum Profanum
Reich 75
17 września, Kraków
Huta im. Sędzimira jest jednym z najfajniejszych miejsc w Krakowie, ale to, co
organizatorom Sacrum Profanum udało się zrobić z przestrzenią Hali Ocynowni, w
której odbywał się koncert Reich 75, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Aranżacja,
wizualizacje, oświetlenie, atmosfera – wrażenia nie popsuło nawet to, że dobór wykonawców był w
pewnej części niestety chybiony (Aphex?). Nie znam się na twórczości Możdżera,
ani tym bardziej na technice gry na fortepianie, ale to co wyprawiał podczas swojej
interpretacji "Piano Phase" sprawiło, że przecierałem oczy ze zdumienia. Szkoda tylko, że
sam Mistrz pojawił się dopiero na koniec i że nie dotarłem na pozostałe koncerty Sacrum
Profanum. –Jakub Wencel
Sufjan Stevens
5 maja, Warszawa
Powtórzę po raz kolejny – jednak ogromna szkoda, że nie regularny gig. Scena Teatru
Polskiego jest bez wątpienia fantastycznie przygotowana pod względem "technicznym"
do wystawiania tak wyszukanych spektakli (bo że występ Sufjana był przede wszystkim
spektaklem, chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości), dzięki czemu pod względem oprawy
dostaliśmy dokładnie to, co nasi koledzy zza oceanu, co w przypadku amerykańskich
wykonawców koncertujących w Polsce wcale nie jest takim standardem. A trzeba przyznać,
że ta była najwyższej klasy – od nagłośnienia, przez inspirowane twórczością Royala
Robertsona visuale, aż po z trudem powstrzymujące się od śmiechu (absurdalne układy!)
tancerki. Niestety – takie, a nie inne okoliczności drastycznie sparaliżowały publikę, która
podniosła się dopiero na ostatnie kilka minut finału parkietowego "Impossible Soul". Ja i
tak bawiłem się świetnie i zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że większość setlisty wypełniły
tracki z zaledwie niezłego Age of Adz. Szkicujący przejmującą emocjonalność i mitologię
dojrzewania na amerykańskich przedmieściach, kończący występ "Casimir Pulaski
Day" był ostatecznym dowodem na to, że było warto. – Jakub Wencel
Supersilent
25 lipca, Wrocław
Po przydługim, acz nadspodziewanie ciepło przyjętym występie sympatycznej, acz
niewyróżniającej się niczym Susan Sundfor, trio nieokrzesanych Norwegów w kowbojkach
udowodniło, że Muzeum Militariów jest jak najbardziej odpowiednim miejscem na ich gig.
Zająwszy pozycje przy okablowanej perkusji, laptopach i klawiszowej maszynerii, ponad
godzinę ostrzeliwali publiczność kakofonią syntezatorów i tworzonych na bieżąco sampli, całość
wielowarstwowego, doskonale artykułowanego hałasu spinając soundscape'ową trąbeczką
Henriksena. Powaga sytuacji udzieliła się chyba nawet akustykom, nauczonym doświadczeniem
odbywającego się tu trzy dni wcześniej koncertu Jaga Jazzist, który z kolei brzmiał niejednokrotnie
jak symfonia głuchych drwali. Nic dziwnego, że pod koniec tej pięknej masakry pod sceną nie było
już prawie nikogo. –Karolina Miszczak
Toro Y Moi
7 maja, Warszawa
Wychodziłem z raczej pozytywnymi odczuciami, ale z czasem jakoś ten koncert zupełnie
ze mnie zszedł. Może to kwestia kontekstu? Gdy Chaz zawojował niewielką scenę Trójki
na OFFie w ubiegłym roku szkicowość całej setlisty i kompromisowe aranżacje stanowiły
symptom, że pracujący wtedy nad Underneath the Pine artysta był jeszcze na
końcowych etapach karierowej rozgrzewki, budząc nieoswojonym jeszcze stosunkiem do nieoczekiwanej popularności i lekką nieporadnością szczerą sympatię. W momencie występu
w warszawskim Powiększeniu, zaledwie dziesięć miesięcy później, był już właściwie
międzynarodową gwiazdą, firmującą swoim nazwiskiem Warsaw Music Week. Stąd mocne
rozczarowanie tym samym, co "zadziałało" wcześniej w Katowicach – króciutki secik,
uproszczone aranże, raczej nieporadne budowanie dramaturgii gigu i przeciętny kontakt z
publiką. Miało być święto niezalu, był kolejny wypad na piwo "na mieście". –Jakub
Wencel
Funkowe bangery z UtP poczesały aż miło, cała reszta też w
porządku. Nie było magii z Offa, ale dało się dostrzec postępy
Chazwicka w roli "artysty scenicznego". Wszystko zdaje się zmierzać w
dobrym kierunku, ale kolejnym kontrolnym raportem w 2012 bym nie
pogardził. –Kacper Bartosiak
TV On The Radio
20 czerwca, Warszawa
Nigdy nie byłem specjalnym fanem zespołu, choć oczywiście bardzo lubię niektóre z jego
poczynań, ze specjalnym wskazaniem na Dear Science. Zespół, który warto zobaczyć.
Błąd. Brzmienie koncertowe grupy – dużo bardziej zadziorne, mniej soulowe, a w zamian bardzo
inteligentnie mocno-gitarowe, a także świetny dobór repertuaru do spółki sprawiły, że moja coraz
bardziej uśmiechnięta gęba coraz bardziej kiwała się na karku i w końcu nawet zostałem porwany
tym w najlepszym możliwym znaczeniu "profesjonalnym" i w ogóle najlepszym koncertem na
jakim udało mi się w zeszłym roku być. Zespół, który (niemal) trzeba zobaczyć!
–Radek Pulkowski
Twilight Singers
10 kwietnia, Warszawa
Nie był to tak dobry koncert jak ten sprzed czterech lat w Proximie,
ale i tak brawa dla Dulliego za sprytne ułożenie setlisty – z
Dynamite Steps wyselekcjonował właściwie same najlepsze numery,
które umiejętnie poprzeplatał starszymi piosenkami. Były rzeczy z
debiutu ("The Twilite Kid" na koniec!), sporo z Blackberry
Belle, ogółem wyszedł znakomity ROCKOWY koncert. Oby poczciwy Greg
pamiętał o nas także z okazji reaktywacji Afghan Whigs – na pewno
chętnie kolejny raz nabijemy mu kabzę. –Kacper Bartosiak