SPECJALNE - Relacja

Various Live 2006

29 grudnia 2006



Various Live 2006
autorzy: Porcys Staff


Afro Kolektyw
7 grudnia, Warszawa

To miasto jest pojebane, ten kraj jest pojebany. W Teatrze Roma występuje Afrojax z kolegami, sekundują im gościnnie wybitny Duże Pe oraz młode gwiazdy polskiego freestyle'u w osobach Muflona i Flinta, zaś z boku wymiata do rytmu grupa breakdancerów, jak na filmach. Normalnie powinno 200 osób siedzieć i zagrzewać do boju ten ekstatyczny show. Lecz na widowni był ich tuzin, z czego połowa to moje ziomy. A w mordę? –Borys Dejnarowicz

Art Brut, Moimir Papalescu & The Nihilists
15 stycznia, Praga

Straszna kupa ten Art Brut, a zastanawiam się po co to zamieszanie. Kapela nejmczekująca kogo się tylko da strasznie mnie jednak, ogólnie fana nejmczeków, wynudziła. Ja wiem, że żarty żartami, kabaret, ale niestety piosenki mają na 3.0, nie więcej. Bez błysku. Wychodząc mogłem tylko skonstatować, że popular culture no longer applies to me. Lokalna praska grupa, Moimir Papalescu & The Nihilists to rockandroll w post-punkowym, electro kisielu. Suicide się kojarzy. Wire, B-52's, Cramps, Patti Smith. Bardzo bardzo gorąca wokalistka. Myślałem w ogóle, że są ze Szwecji, bo tak świadomie przystajlowani. –Piotr Kowalczyk

Heineken Opener Festival
Basement Jaxx

8 lipca, Gdynia
Wow, jeden z mocniej wycieńczających fizycznie gigów w moim wykonaniu jako widza. Straciłem głos od darcia się do refrenów, poobijałem nogi od skakania pod samą sceną etc. Wyszedłem mokry. Aha, pozdrawiam rudą dziewczynkę którą spotkałem wtedy dwukrotnie (przed i po koncercie), mimo, że błądziliśmy w kilkunastotysięcznym tłumie. –Borys Dejnarowicz

Belle & Sebastian
21 maja, Berlin
Sympatycznych Szkotów widziałem już dwa lata temu w tym samym miejscu (Columbiahalle), gdy promowali Dear Catastrophe Waitress. I o ile wtedy trochę wybrzydzałem na wybór piosenek, to po majowym koncercie nie sposób było narzekać na cokolwiek (co ciekawe setlisty były diametralnie różne, powtórzył się tylko jeden numer). Stuart Murdoch po raz kolejny udowodnił, że nie jest już tym smutnym, introwertycznym kolesiem z początków działalności B&S: między piosenkami nawijał jak najęty żartując, zagadując publiczność i sprawiając, że mimo tego, iż sala do najmniejszych nie należy można się było poczuć jak na kameralnym gigu w niewielkim klubie. Uroczo nieśmiały Stevie Jackson wprawdzie nie przedstawił tym razem żadnego równie spektakularnego coveru co dwa lata temu (wówczas zaśpiewał "Sound And Vision" Bowiego), ale i tak miał swoje pięć minut, najpierw nieporadnie tańcząc podczas brawurowej wersji "Electronic Renaissance", a chwilę póżniej wykonując jedną z ładniejszych piosenek Belle ever, czyli "Seymour Stein". Większość setu stanowiły oczywiście kawałki z The Life Pursuit, jednak nie zabrakło też klasyków z Tigermilk i If You're Feeling Sinister, zabrzmiało też aż pięć perełek z EP-ek zespołu. –Tomasz Waśko

Biosphere
25 stycznia, Praga

Oj, niewiele pamiętam z tego koncertu, poza tym że mniej mi się podobało niż 2 miesiące wcześniej na Dead Texan (też podobne ambienty, tym razem jednak bez wizualizacji). Natomiast bardzo polecam miejscówkę Palac Akropolis – genialny klub na pograniczu Żiżkova i Vinohradów, najfajniejszej części Pragi. Aha, Biosphere promowało płytę Dropsonde, swoją drogą bardzo ok – dziś mogę stwierdzić. –Piotr Kowalczyk

Boys
24 listopada, Warszawa

Pan na bramce nie miał zastrzeżeń do naszego obuwia, zapytał nas tylko, czy jesteśmy, jak to określił, w dobrym stanie, po czym sprawdził, czy Borys nie ma noży, broni palnej i czy ja też nie mam tego na przechowaniu w torebce. Ale już jakiegoś młodzieńca zatrzymano pod pretekstem butów, na szczęście miał ze sobą lakierki w reklamówce na zmianę. W tym też klimacie odbył się wieczór. Jeśli zdaje wam się, że teledysk do "Figo Fago" (słucham tego około 5 razy dziennie) to wymysł, wyobraźnia i że takie postaci nie istnieją w realu, to idźcie do Quo Vadis. Ten świat istnieje naprawdę! Można odczuć brutalnie, że jest się bardzo ubranym, ma się mało żelu na głowie.

Od razu gdy weszliśmy, czuliśmy się obserwowani przez bywalców. Zwłaszcza Paweł Nowotarski wyglądał, jakby zgubił się i trafił tutaj przypadkiem. Bywalcy patrzyli na nas już do końca dziwiąc się, że jesteśmy mało wysportowani i ogólnie wyróżniamy się dziwnym ubiorem. Próbowali też nawiązać z nami za mało lub za bardzo życzliwe kontakty. Na scenie stała choinka. A zabawa była zajebista! Stwierdziliśmy, że dla nas to jest naprawdę dobra muzyka. Posłuchajcie "Figo Fago" – to "uuuuuu", czy Boys to nie nowsi Beach Boys? Przecież to jest nie dość że najściślejsza czołówka klasyki disco polo, to jeszcze naprawdę to wymiata zupełnie dosłownie, my sobie tu nie robimy żartów.

Słynny Marcin Miller tańczył na równi z zespołem tanecznym. Żadnych instrumentów nie było widać. Zespół taneczny ubrany był, jak gdyby od lat 90-tych i programu "Disco Relax" czas stanął w miejscu – czapeczki zwłaszcza. Zagrali swoje przeboje, a na koniec odnieśli się do panującej wtedy w państwie tak zwanej żałoby narodowej: "Nooo, jest jakaś żałoba. Bawmy się!", takie było przesłanie, a zaraz po tym po raz pierwszy i na koniec najklasyczniejszy klasyk, czyli "Wolność". Genialne. Rzadko zdarza się, żebym jakoś światopoglądowo identyfikowała się z tym, co mówi się ze sceny i nie zwracam na to z zasady uwagi, ale jak już się zdarzy, to jednak jest w tym coś szczególnie zajebistego. Poważny kandydat do tytułu koncertu roku. Cytując Sabrinę: "Boys, Boys, Boys, I'm looking for a good time"! –Zosia Dąbrowska

Eugene Chadbourne
18 października, Warszawa

Na publiczności stał ogromny facet, który w takt improwizacji Chadbourne'a machał kończynami i mruczał pod nosem jakieś bzdury. Próbował nawiązać z gwiazdą wieczoru słowne porozumienie, ale Eugene zareagował dopiero na jego natrętne prośby: "Play some Spanish Carribean!", mówiąc "I definitely won't play any!!". No a poza tym tez ogólnie obłęd i free-jazz-folk. Nie spodziewałem się, że łysy pan z brzuszkiem i okularkami (w dodatku grający na banjo) może dostarczyć tak bez-trzymanowej jazdy. –Piotr Cichocki

Cinematic Orchestra
30 listopada, Warszawa
The Cinematic Orchestra to bez wątpienia zespół ogromnie w Polsce popularny, szczególnie w grupie "młodych ludzi z dużych miast". Odnoszę wrażenie, że popularność ta jest w jakiś sposób nieproporcjonalna do muzycznej wartości grupy oraz jej znaczenia w krajach bardziej muzycznie rozwiniętych od naszego. Tak czy siak, katowałem kiedyś Every Day długo i z przyjemnością, więc licząc na chwile autentycznych easy-listeningowych uniesień i za namową koleżanki, wybrałem się ów wieczoru do warszawskiego Palladium. Bilety wyprzedane ponoć na tydzień przed, klub wypchany po brzegi miłośnikami nindży i czilautu (drobna uszczypliwość) i oczekiwanie na koncert.

Po mało ciekawym supporcie (Kerd), na scenę wychodzi Joe Swinscoe z ekipą i od razu pierwsze rozczarowanie. Brak jakichkolwiek instrumentów dętych, brak kontrabasu, zatem żegnamy się z pięknymi aranżacjami z płyty. Instrumentarium narzuciło trochę brzmienie tego koncertu – gitarowe, jazz-rockowe z akcentem na ten drugi człon. Jak słusznie ktoś zauważył, co to za jazz, w którym jedynie perkusista umie porządnie zaimprowizować. W ogóle, jego pomysłowe groovy, grane na pełnym luzie i z fantazją, były jak dla mnie największą zaletą Cinematików tego wieczoru. Największą wadą zaś, ech, słabo mi się robi, jak sobie przypominam tego pajaca, nowy wokalista współpracujący z Orchestrą, Patrick jakiśtam. Skrzyżowanie M. Bellamy'ego (twarz, miny) z Ch. Martinem (głos) i W. Houston (niekończące się melizmaty na każdej sylabie), porażka. Koleś naprawdę psuł show. Przede wszystkim nie pasował do zespołu. A ten numer solo na fortepianie – przegięcie. Ale generalnie koncert nie był zły, choć z gatunku rozczarowań, biorąc pod uwagę naprawdę fajne występy Cinematic Orchestry, które można obejrzeć w internecie. Natomiast ogromne brawa za oświetlenie. Aż miło było popatrzeć sobie na te cuda w powietrzu i na suficie. –Piotr Piechota

Clientele
9 listopada, Londyn
Jak się okazało Clientele to zespół w UK wybitnie niedoceniony - na koncert do Spitza przyszło jakieś 150 osób, z czego połowę stanowili znajomi zespołu wpisani na guestlistę, a mniej więcej jedną czwartą stali bywalcy klubu, którzy zapewne nie wiedzieli, że będzie się tam odbywał jakikolwiek występ i skutecznie zagłuszyli rozmowami początek gigu grupy MacLeana. Na szczęście kilkukrotne "Shut the fuck up" wypowiedziane przez Alasdaira poskutkowało i później było już lepiej. Przekrojowy set przez całą dyskografię grupy z kilkukrotnymi wycieczkami do materiału z niewydanej jeszcze płyty zrobił znakomite wrażenie. Z nowych numerów najlepiej sprawdził się bez wątpienia utwór zapowiedziany jako "Disco Song" (z refrenem "Got my name / Got my number / I come undone / Let's be lovers"), któremu już dziś wróżę dużą karierę na mojej liście singli 2007 roku. Obecnemu na widowni Danowi Treacy'emu zespół zadedykował świetne wykonanie klasycznej piosenki Television Personalities "A Picture Of Dorian Gray" i nie był to koniec motywu telewizyjnego tego wieczoru, bo drugim coverem było "The Fire" z repertuaru Television. Zapamiętałem jeszcze krótką opowieść Alasdaira o tym, jak jeden z muzyków sesyjnych pracujących w Nashville przy nagrywaniu nowej płyty został zwolniony, gdyż okazało się, iż występował wcześniej z Dixie Chicks. Z innych newsów: od niedawna zespół jest kwartetem, do trzech panów dołączyła urocza blondynka grająca na skrzypcach i na klawiszach. Znamy się już trochę, więc nie będę owijał w bawełnę - jej obecność na scenie niewątpliwie w pewien sposób wpłynęła na mój niezwykle pozytywny odbiór tego koncertu. –Tomasz Waśko

Cool Kids Of Death
19 kwietnia, Białystok
Poszedłem na ten koncert raczej w celach, powiedzmy poznawczych, niż jako fan czy wielbiciel zespołu. Materiałowo obyło się bez większych zachwytów – zespół zaprezentował głównie utwory z najnowszego krążka plus parę szlagierów, w stylu "Butelki Z Benzyną I Kamienie" czy "Generacja Nic". Wszystko wykonane prawidłowo, z odpowiednią dozą szaleństwa i wariactwa, zgodnie z oczekiwaniami zgromadzonej publiki. Ostrowski miotał się po scenie, jakby przy okazji śpiewając kolejne utwory, dzieciaki skakały, a jakiś sporych rozmiarów koleś w skórze sprawiał wrażenie, że dla niego nie ma różnicy czy to CKOD czy Vader. Cały koncert Krzysiu zakończył przeuroczym "Chuj wam w dupę" i stwierdzeniem, że wokalistka supportu dysponuje głosem grubszym niż on, co niestety było prawdą. Jeśli od koncertu oczekiwało się czystego punkowego rozpierdolu to absolutnie nie ma na co narzekać. W przeciwnym wypadku po co ktoś miałby tam iść? –Łukasz Halicki

Deadbeat
11 sierpnia, Warszawa
Słabo pamiętam ten gig, co nie znaczy, że nie napiszę relacji, nie? Zdaję się, że to był koncert w ramach cyklu jakiegoś, grali w następnych miesiącach jeszcze Luomo, Akufen i być może inni. Zaczęło się od godzinnego stania pod klubem w mżawce, bo dostęp był z gatunku limitowanych. Deadbeat stanął za laptopem trochę przed północą i zaczął swój set dosyć spokojnie, z wyraźnym zamiarem "dojścia" (gdzieś). Tak mi się przynajmniej zdaje. Zdecydowanie nie dawało rady nagłośnienie, a może bardziej akustyka klubu. Towarzyszące każdemu głębszemu uderzeniu basu szeleszczenie żyrandolu?, okiennic?, ścian?, skutecznie paskudziło odbiór muzyki zanim człowiek sie nie przyzwyczaił. Główny problem jednak leżał w muzyce. Nie w jej jakości, lecz charakterze. Tak przynajmniej z mojego punktu to wyglądało, że nastawiłem się bardziej na wrażenia słuchowe – katarktyczne drone'y, skejpowe trzaski, przeciągłe duby. Scott Monteith natomiast zaproponował coś zdecydowanie lżejszego, z przeznaczeniem do tańca. Podobała mi się ta muzyka, ale w moim swetrze i przeciwdeszczowych butach nie potrafiłem się jakoś podłączyć. Zresztą zerkając na ludzi dookoła, widziałem, że nie ja jedyny miałem kłopoty z dostosowaniem się do wizji wielce sympatycznego Kanadyjczyka. Choć zastrzegam się, że po niespełna półtorej godziny musiałem wyjść z koncertu, więc może w końcu rozkręciły sie porządne tańce. –Piotr Piechota

Heineken Opener Festival
Fisz Emade Jak Tworzywo Sztuczne

6 lipca, Gdynia
Na koncert Fisza i jego ekipy wybierałem się od niepamiętnych czasów. Wcześniej z różnych przyczyn, nigdy mi się na występ Tworzywa nie udało dotrzeć. Tyle się nasłuchałem, że ich występy to coś zupełnie innego niż to czego można uświadczyć na pełnych krążkach grupy, że nowa jakość, inne spojrzenie na materiał etc. Więc gdy w końcu nadarzyła się okazja, nie ukrywam że się ucieszyłem. Powodów do radości było więcej - na Openera Fisz przywiózł ze sobą kogo się tylko dało, żeby tylko wymienić Izę Kowalewską, M. Bunia, Envee czy Pablo Hudiniego. I muszę przyznać, że przez pierwsze 20-30 minut było świetnie, wszystko brzmiało świeżo, gdzieniegdzie wkradała się odrobinę improwizacji, dzięki czemu praktycznie żaden utwór nie brzmiał "płytowo". Niestety po około pół godzinie czar prysł, wszystko zaczęło się zlewać w jedna masę, a show jakoś specjalnie nie przykuwał uwagi. Nie wiem czy była to kwestia wczesnej pory, mojego zmęczenia, ale po około 40 minutach zrezygnowałem. I warto podkreślić, że nie był to koncert słaby, jednak zdecydowanie czegoś mu brakowało. –Łukasz Halicki

Heineken Opener Festival
Franz Ferdinand

7 lipca, Gdynia

Pora była względnie wczesna, więc publiczność nie wykorzystała jeszcze zbyt wielu kuponów żywnościowych i stawiała opór przy przepychaniu się. Tym bardziej jestem z siebie dumna, że udało mi się jednak łokciami przedrzeć przez Heinekenowy tłum prawie pod samą barierkę odzielającą scenę od reszty. Histeria wśród nastoletnich fanek wybuchła, kiedy podobno zespół wyszedł z jakiegoś samochodu nieopodal sceny, ale nie zdążyłam założyć okularów, które wyjątkowo zabrałam ze sobą między ludzi, żeby choć kilka razy, korzystając z tego, że wszyscy patrzą na scenę, a nie na mnie, spojrzeć na zespół. I spojrzałam! I wszystkie przeboje razem z tłumem fanek odśpiewałam, skacząc. A potem słyszałam głosy, że ten Franz Ferdinand to właściwie nawet mógł być. Bo chłopaki z redakcji tego nie rozumiejom, a ja nie rozumiem ludzi, którzy nie rozumiejom Franza w Polsce! –Zosia Dąbrowska

Moja lalka po dziś dzień się śmieje, że mimo iż przez cały koncert nawet nie drgnąłem, twierdzę że mi sie podobało. Za stary już jestem na szaleństwa, co nie neguje jednak faktu że koncert Franzów był dla mnie świetną rozrywką. Zespół szybko opanował zgromadzoną tłumnie publiczność i już za to należą się im brawa. Kapranos mówił żeby klaskać i wszyscy klaskali, gdy kazał śpiewać tylko takie betony jak ja stały i nic nie robiły. W każdym razie show pierwszorzędny i nikt nie mógł narzekać. A że kompozycje w większości oscylujące w okolicach solidnego razowego, nie ma sie co dziwić bo lepszymi zespół nie dysponuje. Zresztą nikomu to nie przeszkadzało. Koncert na poziomie debiutanckiego krążka i to już coś. –Łukasz Halicki

Era Nowe Horyzonty
Manuel Göttsching
29 lipca, Wrocław
Starszy pan usiadł sobie przed laptopem, podobnie jak czyni to mój kochany padre. Sęk w tym, że ten pan to nie był mój ojciec, a to co na tym komputerze wyklikał, przy całym szacunku dla pracy naukowej mojego tatki, nie było serią wykresów i obliczeń z Matlaba. Gdyby dało się opisać muzykę z koncertu żyjącego klasyka, jakim niewątpliwie jest Göttsching, w jednym z takich matematycznych wzorów rozpatrzyłbym wytatuowanie sobie tej formułki na czole. Gdyby dało się wykonać wykres całkowicie odzwierciedlający intrygujące zakamarki tych ambientowych pejzaży, znalazłoby się dla niego miejsce na mojej klacie. I czułbym się całkowicie spokojny o teksturę mojej skóry, gdybym nie wiedział ile kosztuje taki kombajn matematyczny. Cholera, za coś muszą sobie liczyć producenci tego oprogramowania. –Paweł Nowotarski

Hacker i inni
2 września, Warszawa

Miał być Tiga, ale jak głosił oficjalny komunikat, został pogryziony przez swojego psa. W przeddzień imprezy okazało się, że zastąpi go Hacker, na co stała publiczność klubu zareagowała entuzjastycznie, sądząc po forach dyskusyjnych. W trakcie imprezy jednak zajmowałem się raczej moja piękną towarzyszką, która zachorowała z powodu przemieszania wina białego i czarnego. Zacytuję jednak kolegę, który poczęstował buchem: "Hacker był zajebisty a i Jacuś [Sienkiewicz – przyp. autora] nieźle wymiatał". –Piotr Cichocki

Robert Hood
18 listopada, Warszawa

Nie mam szczęścia do merytorycznych opisów setów i koncertów z M25. Robert Hood zjawił się za deckami około 22-giej, a ja zjawiłem się w klubie o 00:30. Czyli na 40 minut seta. Ale i tak było bardzo dobrze. –Piotr Cichocki

Hooverphonic
14 października, Warszawa

Jak się tam znalazłem? Otóż dziewczyna miała dwa darmowe bilety, wiec czemu nie. Właściwie to był główny powód – powtarzałem sobie, stojąc w ścisku i zaduchu pod sceną. Zagrali swój jedyny przebój, publika cieszyła się bardzo, a ja wspominałem z satysfakcją, że nie musiałem płacić ciężkiej kasy za słuchanie trzecioligowego zespołu. –Piotr Cichocki

Hot Chip, Junior Boys
11 października, Londyn
Jeremy i Matt wspierani jeszcze przez perkusistę musieli zagrać dość zwięzły set, bowiem to im przypadła rola supportu (wiadomo, że śmieszne to trochę). Zagrali siedem numerów, trzy z Last Exit, resztę z nowej płyty. Niestety jako zespół rogrzewający napotkali na nie do końca przychylne przyjęcie: momentami rozmowy Angoli skutecznie zagłuszały dźwięk dopływający z dołu (bo zająłem miejsce na balkonie). Szkoda, bo wydłużona, bardziej gitarowa wersja "Under The Sun" zdawała się brzmieć zajebiście, podobnie jak "Teach Me How To Fight". Junior Boys skończyli, a na Śląskim Polacy z Ebim na czele zaczęli, o czym zostałem niezwłocznie powiadomiony esemesowo. I jakby mniej w tym momencie interesowałem się tym, że za chwilę na scenie pojawi się Hot Chip, a bardziej tym, czy nasi dowiozą wynik w meczu z Portugalią. Trochę mi się potem odmieniło, bo muzycy z Putney dali chyba najbardziej energetyczny show spośród wszystkich widzianych przeze mnie w tym roku. –Tomasz Waśko

Makoto Kawabata
26 czerwca, Warszawa
Tegoroczna trasa Acid Mothers Temple & Cosmic Inferno kończyłą się solowym recitalem Kawabaty w Warszawskiej Aurorze. Doskonale, między nami mówiąc, się złożyło, gdyż psychodeliczne odjazdy japończyków zdążyły mnie już lekko znudzić, a tak miałem okazje obcować sam na sam z jednym z tytanów współczesnej gitary. Cokolwiek nie napisać o tym mistycznym zjawisku w jakim miałem okazje uczestniczyć, wraz z dosłownie garstką przypadkowych ludzi, nie ma wątpliwości, że było to coś niespotykanego na scenach naszego kraju. Ba, było to wydarzenie, które niechybnie umieszczę na kartach mojej biografii roboczo zatytułowanej Tygrysia Maska Vs. Reszta Świata. Samo uczucie fizycznej obecności dźwięku wywołane jego niebotycznym natężeniem to coś co trudno mi opisać inaczej niż w kategorii objawienia. Jeśli dodać, że mimo obscenicznego wręcz przesytu materii muzycznej Kawabata zdołał wydrążyć w swoim drone'owym masywie przestrzeń dla intymnych dywagacji, nie pozostaje mi nic innego niż z niekrytą wyższością rzucić wam w twarz: "ha, ja tam byłem, a wy nie frajerzy". –Paweł Nowotarski

Heineken Opener Festival
Ladytron

7 lipca, Gdynia

Ladytron zagrali idealny set: było i "Playgirl", i "Evil", i "International Dateline". Kocham Helenę Marnie. Niestety opóźniony o pół godziny koncert Ladytron popsuła mi dodatkowo rozpychająca się pod sceną grupka dresiarzy w wersji alfa – prawdopodobnie przyjechała z pracy na budowie w UK, tak się światowo zachowywali ("łer ar jor tits"). No i to hajhitla też średnio fajne. Ale jak widać twórczość Ladytron przemawia do serc nawet takich osobników. –Piotr Kowalczyk

Jens Lekman, Erlend Øye
12 maja, Berlin
Erlenda nikt się nie spodziewał, ale że jest ziomem Lekmana, do tego rezydującym obecnie na stałe w Berlinie, to pojawił się na scenie przed występem Jensa. W krótkim akustycznym secie lidera KoC przeważały numery jego macierzystej formacji, ale zagrał też coś z Unrest oraz "50 Ways To Leave Your Lover" Paula Simona. Później był już Lekman, który wymiótł po całości. A razem z nim wymiotły dziewczyny z zespołu, bo cały band songwritera z Göteborga stanowiły laski (wprawdzie nie jakieś szwedzkie blond modelki, ale i tak prawie każda na swój sposób była urocza). Zaczęło się od porywającej wersji piosenki Scout Niblett "Your Beat Kicks Back Like Death" ("We're all gonna die / We don't know when / We don't know how"), a skończyło na zapodanych z iPoda Lekmana "Kiss" Prince'a i "I'd Rather Dance With You", w trakcie których zjednoczone siły szwedzko-norweskie opanowały dancefloor. A w środku był kolejny przykład na to, że gigi w kameralnych klubach bardzo często rządzą. I jeśli czegoś żal, to jedynie tego, że didżejką po koncercie zajął się nie Øye, tylko jakiś Hans czy inny Helmut. –Tomasz Waśko

Era Nowe Horyzonty
Luomo

29 lipca, Wrocław

Najlepsze imprezy w mieście, tańczyliśmy z Moniką bite dwie godziny bez ustanku, wyszliśmy przemoczeni do suchej nitki. Sprawdź to zią jak będziesz miał okazję. –Borys Dejnarowicz

Massive Attack, DJ Shadow, TV On The Radio
24 sierpnia, Berlin

Nie spodziewałem się takiego ognia po rozpoczynającym wieczór koncercie TV On The Radio. Na Shadole przysypiałem na stojąco. Massive Attack - potężne brzmienie, wśród gości Elizabeth Fraser i zagrana większość hitów. "Blue Lines" zabrakło ale poza tym nie narzekam. –Piotr Kowalczyk

Max Tundra
20 maja, Warszawa

O tym już sie wypowiadałem na gorąco, więc tylko powtórzę zwięźle. Chodzi o to, że do mnie raczej koncerty nie przemawiają zwykle, ale im dłużej się zastanawiam, tym wyraźniej do mnie dochodzi, że ten występ artysty w ramach Projektu Praga był najlepszym (do tej pory) na jaki trafiłem w życiu. Nie da się opowiedzieć co tam się działo, a ponoć następne polskie wizyty Jacobsa już nie były tak piorunujące, więc może nie da się też nigdy tamtego czegoś odtworzyć. I się popłakałem i w ogóle. Dobranoc. –Borys Dejnarowicz

Max Tundra
5 października, Warszawa

Na drugim występie Bena Jacobsa w Warszawie stawiła się ta część ekipy P, która nie miała okazji zobaczyć pierwszego gigu, wychwalanego przez wszystkich pod niebiosa. Max kazał na siebie chwilkę czekać, ale to nic – z Grekiem pogadaliśmy o piłce nożnej, a Kowal oponował, że Henryk Bochniarz wcale nie wygląda jak mężczyzna. Co do samego koncertu. Dawno Some Best Friend nie słuchałem, ale jeśli mnie ucho nie myliło, próżno było szukać utworów z tej płyty w repertuarze Anglika. Poleciały za to wszystkie najlepsze z Guya, więc drobną masakierkę nam tam zgotował. Poleciało też coś nowego i wyobrażam sobie, że w wersji studyjnej zabrzmi świetnie. Zdarzył się klasyczny fragment nieśmiertelnego Sounds Of Music, jednak impreza na dobre poszła w ruch dopiero kiedy Max zaczął uprawiać DJ-kę układając drgające ciało w figury całkiem asymetryczne. Wieczór wspominam miło. –Michał Zagroba

Mercury Rev
9 września, Warszawa

Zaczęło się od genialnego "Funny Bird", potem był przekrój przez 3 ostatnie płyty i na sam koniec Dylanowskie "You Gotta Serve Somebody". Jonathan Donahue jest niesamowitym frontmanem: aura jaką wokół siebie wytwarza, teatralność gestów. Wszystko wystudiowane, ale bardzo adekwatne jednocześnie. Koncert poprzedziła projekcja slajdów z okładkami płyt, które inspirowały Mercury Rev, a w podkładzie leciało "Lorelei" Cocteau Twins. Wielkie emocje od pierwszego do ostatniego gwizdka. A potem jeszcze Jonathan podszedł do barierek, żeby porozdawać autografy. –Piotr Kowalczyk

Modest Mouse
21 listopada, Londyn
Główne atrakcje związane z tym koncertem? Marr na scenie obok Brocka i nowe numery Modest Mouse. Główne minusy? Tylko dwie piosenki z The Moon & Antarctica ("Paper Thin Walls" i "Tiny Cities Made Of Ashes") i nagłośnienie (klub Koko, znowu, check out relacja z TV On The Radio). Więcej pisałem na gorąco na forum, a nie chcę się tutaj powtarzać, więc odsyłam do wątku o Modest Mouse, elo. –Tomasz Waśko

Morrissey
8 grudnia, Londyn
Nie zagrał nic z The Queen Is Dead, złośnik. Ale pięć innych klasyków The Smiths się pojawiło: od "Panic" poprzez "William, It Was Really Nothing", "Girlfriend In A Coma", "How Soon Is Now" po "Please, Please, Please Let Me Get What I Want" na bis. I choć można się zastanawiać, czy Mozzowi w ogóle wypada grać te kawałki po tych wszystkich sporach ze swoimi dawnymi kolegami z zespołu, to nie ulega wątpliwości, że to na utwory Smithsów najbardziej się na jego koncertach czeka. Z solowych dokonań Morrisseya tylko "Everyday Is Like Sunday" wzbudziło równie duży entuzjazm. Mozz jak to Mozz: opowiedział o trzech rzeczach, których najbardziej nie lubi we współczesnej Anglii (1.Jamie Oliver, 2.Jamie Oliver, 3.Jamie Oliver; to taki brytyjski odpowiednik polsko-francuskiego Pascala jakby ktoś nie wiedział), zdissował Madonnę za zdjęcie w futrze z szynszyli, cztery razy przebrał koszulę, dwa razy rzucił koszulę w tłum, poza tym kilkukrotnie bił pokłony Pasoliniemu, którego zdjęcie stanowiło główny punkt wystroju sceny. I choć siwe skronie przypominają, że pięćdziesiątka zbliża się dużymi krokami, to od Morrisseya i tak nie sposób choć na moment oderwać wzroku. A może to tylko ja i moje prywatne zboczenie, kto to wie. Choć i tak moje uwielbienie dla byłego lidera The Smiths to, jak się okazało, małe piwo: w Wembley Arena wśród publiczności widziałem tak z trzydziestu Morrisseyów, z różnych etapów kariery. A ja nie mam nawet koszulki z Il Mozalinim, więc być może nie jest ze mną jeszcze tak źle. –Tomasz Waśko

Muchy
24 czerwca, Zaniemyśl
To było pierwsze wesele na jakim byłem w życiu, ale z dużym prawdopodobieństwem mogę powiedzieć, że na lepsze mogę już nigdy nie trafić. Było najlepiej: poczynając od znikającej bramki Maxi Rodrigueza w meczu z Meksykiem poprzez mrożące krew w żyłach opowieści o Bośni aż po kulminacyjny punkt wieczoru (poza przysięgą, of course), czyli koncert zespołu Muchy w sali przypominającej moją licealną stołówkę z nieodłącznym krzyżem, orłem w koronie oraz pejzażem na ścianie i paprotką w rogu. Hasło "muzyka łączy pokolenia" prawdopodobnie dawno nie brzmiało tak aktualnie jak tamtej nocy, bo przy "Galanterii" czy "Górnym Tarasie" bawili się wszyscy, niezależnie od wieku. Nie zabrakło również innych wymiatających fragmentów Galanterii z "Half Of That" i "Kołobrzegiem" na czele. Zespół wykonał także garść kompozycji napisanych już po nagraniu wspomnianego wyżej wydawnictwa, w tym moje ulubione "Miasto Doznań", niemal równie przebojowy "Terroromans" czy znany z akustycznego setu w Trójce "Zapach Wrzątku". Covery też były: tradycyjnie "Beds Are Burning", a także "There Is A Light That Never Goes Out", którego wykonywanie jak już gdzieś pisałem powinno być wprawdzie zabronione ustawowo, ale chłopakom udało się wyjść obronną ręką i z takiej opresji, bowiem ich wersja zabrzmiała wyjątkowo przyzwoicie. Tego wieczoru nie przeszkadzało nawet nie do końca profesjonalne nagłośnienie, zresztą na nagraniu video zarejestrowanym w czasie występu najlepszego polskiego zespołu bez oficjalnie wydanej płyty (hehe) brzmienie jest co ciekawe całkiem znośne. Poza tym widać jak wywijam na parkiecie, a to wydarzenie niemalże bez precedensu. Znaczy, że musiałem się naprawdę dobrze bawić. To co? Zdrowie Państwa Młodych! –Tomasz Waśko

Heineken Opener Festival
Pharrell

6 lipca, Gdynia
To był dla mnie moment numer jeden całego trzydniowego spędu. Perfekcyjne proporcje w nagłośnieniu, przepyszna sekwencja hitów (w tym featuringi i produkcje z repetuaru Jay-Z, Nelly'ego czy Snoopa) oraz doznający jak siemasz, zwarty, rozległy po horyzont tłum (staliśmy na przodach) – "trochę inna publiczność" niż na koncertach rockowych, bo obok podrygiwała Reni Jusis, a ludzie generalnie jacyś tacy czystsi i estetyczniej ubrani niż zwykle, laski ładniejsze. Trochę lol, ale nie kłamię. –Borys Dejnarowicz

Płyny, Meble
15 grudnia, Warszawa

Oprócz szefowania miesięcznikowi i wydawnictwu "Lampa", Paweł Dunin-Wąsowicz udziela się też w rockandrollowej formacji Meble. Sidemanami charyzmatycznego/legendarnego PDW jest zespół Pustki i znajomi Pawła. Hiciory "Szczepionka Przeciwko Śmierci" czy "Wzajemność" wciąż dają radę, w dodatku Paweł jest znakomitym konferansjerem. Może nie liga Mitch&Mitch, ale mimo wszystko kawał inteligentnej rozrywki. Wszystkim spiętym bardzo ten zespół polecam. Płyny natomiast to nie legenda, tylko nadzieja polskiej sceny kabaretowej – umiejętna żonglerka elementami kiczowatego italo-popu, jazzowe transiki, plażowy pop w stylu Kobiet z drugiej płyty. No i całkiem niezły cover "Tomorrow Never Knows". Zespół o kilku obliczach się tu zaprezentował. I mimo że frekwencja w klubie Punkt nie dopisała, to łowy dla paparazzich mogłyby być obfite. –Piotr Kowalczyk

Sziget Festival
Radiohead
12 sierpnia, Budapeszt
Trzeci w moim życiu koncert Radiohead i na pewno najsłabszy. Wiadomo, że ze strony zespołu wszystko było w jak najlepszym porządku, ale jednak fakt, iż był to występ festiwalowy zrobił swoje. Obok mnie pijany (obłąkany?) Węgier wydzierał się cały czas wniebogłosy: "Rejdioooooooooheeeeeeeeed!", ale nie że między piosenkami, tylko naprawdę non stop. Za mną z kolei grupa Hiszpanów śpiewała coś, co brzmiało jak pijacka interpretacja "Seven Nation Army". Klimat trochę zbliżony do tego, co wyrabiała publika w trakcie Sigur Ros na Openerze. Właśnie - trzymajcie kciuki za skład gdyńskiego festiwalu 07, bo skoro Madziarzy mogą, to czemu niby my nie? –Tomasz Waśko

Era Nowe Horyzonty
Rovo

22 lipca, Wrocław
Podobno już nie długo lekiem na brak taniej siły roboczej w naszej części Europy będzie zatrudnianie najprawdziwszych Chińczyków z Chin. Organizatorzy ENHa trend ten wyczuli już jakiś czas temu i artystyczny bilans dodatni swojej imprezy generują między innymi zapraszając co roku muzyków z innego azjatyckiego mocarstwa – Japonii. Dwa lata temu był Otomo Yoshihide, w zeszłym roku Shibusashirazu Orchestra, a w tym na jeden jedyny i na dodatek pierwszy na naszym kontynencie koncert przybył Rovo. Zespół ten założył Seiichi Yamamoto najbardziej znany gitarzysta legendarnego kolektywu nosiowego, a w swym późniejszym wcieleniu, godnego kontynuatora krautrockowych tradycji – Boredoms. Ta druga, swoją drogą o wiele bardziej fascynując, strona twórczości dzikusów z Osaki jest także modus operandi Rovo. Dwa zestawy bębnów rozrabiające jak... dwa zestawy bębnów, gitara hałaśliwa i nieobliczalna jak stado dresów w nocnym, elektryczne skrzypce piszczące jak Nel z ekranizacji W Pustyni i w Puszczy i kibordy jak z koszmarnego snu kościelnego organisty, jeśli tylko dostatecznie rozpędzone, tworzą pulsującą ścianę dźwięków niebezpiecznie hałaśliwą ale równocześnie na tyle przystępną i zabawną, że część zdezorientowanej widowni zaczęła pląsać jak dzieciaki, karmione przeterminowanym serkiem topionym na koncercie "Majka Jeżowska epileptykom". Na domiar dobrego, po występie miałem okazję pogadać i uścisnąć dłoń gitarzysty – jednego z bohaterów mojej młodości, ehh co to były za wakacje... –Paweł Nowotarski

Heineken Opener Festival
Sigur Rós

7 lipca, Gdynia
Naprawdę nie wiem co mógłbym napisać o tym koncercie żeby nie popaść w banał. Że repertuar doskonale wyważony i że nie zabrakło jakże wypatrywanych fragmentów z Agaetis Byrjun? Przydałoby się jeszcze wspomnieć, że publika nie zawiodła – niezainteresowani zwinęli się na małą scenę a reszta stała, leżała, siedziała wpatrując się w scenę bądź w telebim. Bo Ci uroczy Islandczycy naprawdę zawładnęli zgromadzonym tłumem i to nie za pomocą gestów, gadek czy innych interakcji lecz po prostu muzyką. Dzięki temu, takie szczegóły jak to że numer z zasłonami z bliżej nieokreślonych przyczyn się nie powiódł, zupełnie nikomu nie przeszkadzały. Zresztą przyczepienie się do czegokolwiek byłoby naprawdę trudne. Koncert niemalże idealny. –Łukasz Halicki

Tomasz Stańko Quartet
16 grudnia, Białystok

Trochę się obawiałem, ze akustyka obiektu (Teatr Dramatyczny) może źle wpłynąć na jakość koncertu, ale nic z tych rzeczy. Analizę muzyczną zastąpię kilkoma flashbackami. Jeden – kiedy solo basisty całkiem spontanicznie zmieniło się w zbiorową improwizację. Drugi – kiedy Stańko ledwie zauważalnym dla publiczności gestem dał Miśkiewiczowi (perkusiście) znak, że koniec sola, wracamy do tematu. Trzeci – kiedy Stańko i Wasilewski uśmiechnęli się jednocześnie na rozwijający się utwór. Jak live, to jazz. Kosmos i elegancja. –Piotr Cichocki

TV On The Radio
10 listopada, Londyn
Dotąd myślałem, że nie da się gorzej nagłośnić koncertu niż to uczyniono w Proximie na Mogwai parę lat temu. Teraz wiem, że się myliłem. Wielki respekt dla kolesia, który zajmował się udźwiękowieniem koncertu TV On The Radio: wokalu nie słychać było wcale, perkusję rzadko, jedyne co do mnie docierało to ściana dźwięku tworzona przez gitary. Wyłapanie jaki utwór jest właśnie wykonywany graniczyło z cudem. No i zespół musiał szybko kończyć, bo po jego gigu była ważniejsza impreza. Wiecie, co tam jakaś kapelka z Ameryki, tej nocy w miejscówce o nazwie Koko chodziło przecież tak naprawdę o "NME Disco Night" czy jak to się tam nazywało. Wieczór do jak najszybszego wymazania z pamięci. –Tomasz Waśko

Twilight Singers
2 grudnia, Warszawa
Może ograniczę się do paru słów, bo było to dla mnie jednak duże doznanie. Żadne wady tego koncertu nie przesłonią dreszczy w momencie, kiedy Dulli z oczywistym papierosem na niewymuszonej wardze wszedł na scenę. Zastanawiam się do dziś, czy nie był to dla mnie kulminacyjny moment występu. Bo pierwszy i zapamiętany, później wszystko poszło już strasznie szybko (z przerwami na Lanegana). No, ale zaraz potem usłyszeliśmy na otwarcie słynne pianinko z "Teenage Wristband" i nie był to moment gorszy od poprzedniego. No, a "The Killer" podczas bisu? To też nie było złe. Kwestia do przemyślenia. Szkoda, że zagrali tylko jedną piosenkę z debiutu, "Annie Mae", jeśli dobrze pamiętam (ale to dopiero było mocne!). Fajnie, że sięgnęli do materiału Afghan Whigs. Gitarzysta po lewej stronie sceny trochę nie pasował do zespołu. Są niby jeszce te kwestie, że słabe nagłośnienie, Proxima etc., ale jest to kompletnie nieistotne. –Piotr Piechota

Tymon Tymański
20 grudnia, Warszawa
Solowy występ Ryszarda Tymańskiego w mieszczącym koło setki osób klubiku Aurora. Od pół roku trwają obchody 20-lecia Tot-Artu i w ramach tej właśnie rocznicy Tymon zjawił się w przybytku na warszawskim Powiślu. Występ poprzedziły filmy Totartowców z początku lat 90.

Ostatnio znajomy zarzucał mi, że zbytnio podniecamy się Tymonem, który za 20 lat będzie klepał to samo, "Zappa, Cobain, Beatlesi". Faktycznie, patrząc na setlistę, to do piosenek autorstwa tych starszych panów w znacznej części sprowadzał sie repertuar. Oprócz największych hitów formacji Tymona – Kur, Transistors i Trupów ("Deprecha", "Jaja", "Skarby Watykanu", "Widziałem cię", "Sztuczne Szanty", "Wirtualna Miłość", "Ideały Sierpnia", "Telekomunikacja", "Szatan", "O Psie") – secik składał się ze świetnych wersji kawałków Bowiego ("Ziggy Stardust"), Beatles ("I Am The Walrus", "Norwegian Wood"), VU ("Venus In Furs"), Nirvany (genialne wykonanie "Heart-Shaped Box") i Stonesów ("Under My Thumb"). Usłyszeliśmy też Janerkę ("Jezu Jak Się Cieszę"), Brygadę Kryzys ("Centrala") i Kryzys ("Święty Szczyt"). Najbardziej niezwykły moment wieczoru miał jednak miejsce przed piosenkami. Tymon zapodał bardzo bardzo osobistą rozmowę z publiką – z jednej strony brzmiało to poważnie (zaczął od przemowy o kryzysie tożsamości artysty chałturzącego w telewizji), a z drugiej całość Tymon okrasił zestawem masakrujących puent. Ojciec-pedofil, moja Golgota, krzyż na kółkach – mini-klasyka polskiego kabaretu. Choćby dlatego chcielibyście zobaczyć ten koncert. –Piotr Kowalczyk

Wyjebani W Dobrej Wierze + Ścianka
27 listopada, Warszawa

Ścianka pod postacią Maćka Cieślaka w zajebisty sposób supportowała tego wieczoru w warszawskiej Jadłodajni samą siebie. A Maćkowi Cieślakowi towarzyszyła reszta nowego zespołu, nazywającego się Wyjebani W Dobrej Wierze. Piosenki opowiadały wiele o uczuciach i o świetle, które każdy słuchacz nosi w sobie. Zapytacie, czy to w ogóle miało prawo być śmieszne? No niby nie, bo ile można. A czy było? No mnie i redaktorowi Zagrobie (nawiasem mówiąc, Word zmienia mi Zagroba na Zagłoba, heh) uśmiech z twarzy nie schodził, gdy Wyjebani zwracali się do nas – "kochani, jesteście najukochańsi". Przebój "Wielki Cud Naszych Emocji" dodatkowo rozgrzewał atmosferę i skłaniał do wyjęcia zapalniczek i trzymania ich w uniesionej dłoni. Trudno to może zrozumieć jeśli się tam nie było. To nie były takie standardowe jaja z kiczowatych piosenek, Natalii Kukulskiej, Wilków, tym podobnych, bo Wyjebani wyróżnili się tym, że nie pojechali na samym temacie, co jest chyba najczęstszym grzechem słabych satyryków. Pojechali na konkrecie, czyli naprawdę śmiesznych, wyłapujących różne głupoty liryczne tekstach. Poza tym oni parodiowali emocje koncertowe w ogóle, tym samym pozwalając je z czystym sumieniem przeżywać. A po Wyjebanych była Ścianka. Całość została sfilmowana przez przyszłego projektanta Biurowca Porcys (pokój numer 666 w Curtis Plaza już trochę za mały dla nas) Mateusza i jest na Youtube tu tu (+ pozostałe części + Ścianka, znajdziecie łatwo). W Biurowcu Porcys kiedyś zamieszkamy razem my wszyscy, Redakcja i Czytelnicy, bo jesteście najukochańsi! –Zosia Dąbrowska

Yeah Yeah Yeahs
30 sierpnia, Warszawa
Zdania na temat tego koncertu wśród części Porcysowej ekipy, która była nań obecna, są podzielone. Z tym, że, w tym przypadku, linię podziału można wyznaczyć całkiem namacalnie. Przebiega ona w odległości około piętnastu – dwudziestu metrów od sceny. Po jednej stronie (tej bliższej zespołowi) znajdują się ci (a dokładniej ja), którym się podobało, którzy cos słyszeli i którzy uczestniczyli w zbiorowym szaleństwie jakie wywołać może tylko porządny punkowy koncert i otwarcie hipermarketu. Po drugiej stronie, znaleźli się ci którzy niewiele słyszeli, a wspomniany wyżej tumult odebrali negatywnie jako rozhisteryzowaną młodzież na koncercie stanowczo przehajpowanego zespołu, czyli jak otwarcie hipermarketu. Reasumując było "zajefajnie" z pozytywnymi jaki i negatywnymi tego słowa konotacjami. –Paweł Nowotarski

Radość Karen zdawała mi się tak niewinna, że. (Się cały czas uśmiechałam cała.) Ale może to moje wrażenie było takie, może to jej maniera? Sądzac po licznych narzekaniach na forum tutejszym. –Sophie Thun

Yo La Tengo
11 listopada, Londyn
Nie zdążyłem na support, bo kolejka do Forum była tak duża, że konieczne stało się opóźnieniu występu gwiazdy wieczoru. Na szczęście w klubie zainstalowałem się na kilka chwil przed pierwszym numerem tria z Hoboken. Zagrali grubo ponad dwie godziny olewając ciszę nocną, która powoduje, że znaczna część angielskich koncertów kończy się przed 23. Zaprezentowali materiał głównie z najnowszej płyty, ale pojawiły się też starsze kawałki, spośród których najbardziej ucieszyły mnie "Double Dare", "Autumn Sweater" i "Tears Are In Your Eyes" Zajebiście, że oni grają już tak cholernie długo, a wciąż zdaje się to dawać im tak wielką radość przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek zblazowania czy pozerstwa. Mistrzostwo. –Tomasz Waśko

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)