SPECJALNE - Relacja
Rock Werchter Festival 4
27 lutego 2004
Rock Werchter Festival
26-29 Czerwca 2003
Część Czwarta
DZIEŃ CZWARTY
Duża scena:
Das Pop 11:00 – 11:45; De La Soul 12:15 – 13:00; Stereophonics 13:30 – 14:20; Supergrass 14:50 – 15:50; Cardigans 16:20 – 17:20; Cypress Hill 17:50 – 18:40; Counting Crows 19.25 – 20.20; Coldplay 21:05 – 22:20; R.E.M. 23:00 – 00:35
Mała scena:
Lemon 12:00 – 12:45; Zuco 103 13:15 – 14:00; Tom McRar 14:30 – 15:20; Los Lobos 15:50 – 16:40; Skin 17.10 – 18:00; Audio Bullys 18:30 – 19:30; Moloko 20:00 – 21:00; Gotan Project 21:45 – 22:45; Buscemi 23:30 – 00:40
Ostatni dzień festiwalu na tyle obfitował w atrakcje, iż na jego terenie powinno się przebywać właściwie od pierwszego do ostatniego koncertu, często przy obu scenach jednocześnie. Z czegoś trzeba było zrezygnować – padło między innymi na Moloko, Audio Bullys i Gotan Project. Nie ominęły mnie za to największe rodzynki, wśród nich na pierwszym miejscu zamykający imprezę R.E.M.
W porze gdy zazwyczaj jada się polskich domach obiady, w Werchter za instrumenty schwycili Stereophonics (oraz Zuco 103, co nas jednak nie interesuje). Nie spodziewałem się po nich niczego ponad przeciętną, ale chłopaki nie zdołali pokonać nawet nisko postawionej poprzeczki. Nie, żeby nas olewali, nawet widać było w nich zapał i takie tam inne, problem leżał gdzie indziej. Oni po prostu nie mają dobrych piosenek: wszystkie są podobne do siebie, powtarzalne, przewidywalne. Chwilę przebudzenia z sennego nastroju wprowadził wśród publiczności "Have A Nice Day", po nim jednak wszystko wróciło do normy. Poza kilkoma, no, może kilkunastoma fanami z przodu, reszta widowni zajmowała się bezmyślnym patrzeniem na uroki wokalisty, leniwą rozmową z kumplem lub przedobiednim jointem. Po kilkunastu minutach poszedłem sprawdzić maile w promocyjnym stanowisku Macintoshy, gdzie nawet dobrze było słychać, iż na głównej scenie ciągle wieje nudą.
Odrobinę przychylniej spojrzałem na występ Stereophonics, gdy na scenę wyszli Supergrass. W Haldern w zeszłym roku grali w całkowitych ciemnościach, jako jedni z ostatnich. No i było cool, bez jakichś wielkich uniesień, ale z melodyjnym kopem. Wystarczyła jednak zmiana warunków i jakość występu czwórki Anglików obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Bez traumy, ale również poniżej przeciętnej. Zainteresowanie publiczności tylko nieco większe niż w przypadku Stereophonics, trochę też więcej fajnych fragmentów (znów jako highlight poruszające każdy zadek, nawet ten najbardziej rozepchany frytkami z majonezem "Pumping On Your Stereo"). I tak niestety dominowało poczucie letniego letargu i muzycznego deja vu. W setliście oprócz pozycji z ostatniego krążka grupy były i te z wcześniejszych, nawet w zaskakująco dużej liczbie. Ale co z tego, skoro morderczo silnie ogrzewające słońce oraz ogólny nastrój rozleniwienia i wymęczenia spowodowały, iż koncert był równie ciekawy, co facjata głównego bohatera Rywin-gate.
Z nadzieją oczekiwałem wobec tego na szwedzkie Cardigans. I, cholera, znów zawód! Na kiczowato ozdobionej w żyrandole (!) scenie kilkuosobowy zespół czuł się komfortowo. Gorzej z publicznością stojącą przed nim. Nina Persson i kilka hitów zatrzymały mnie na dosyć długo, choć do końca występu nie zostałem. Być może problem tkwił w mojej słabej znajomości dyskografii Szwedów – osłuchane przeboje wydawały się znacznie lepsze od utworów nieobecnych na singlach, momentami zresztą zalatujących swawolną skandynawską biesiadą, heh. Może było to złudzenie spowodowane przykro swojskim ubiorem zespołu (coś a la country) i moim częściowym udarem mózgu, o którego uzyskanie słońce starało się od rana.
Wychodząc zahaczyłem pod sceną epizod ze Skin, która uatrakcyjniała swój solowy występ hiciorami Skunk Anansie. Niestety bezbarwność zespołu towarzyszącego ogolonej do niedawna na łyso wokalistce przekształciła całkiem trafione utwory pokroju "Charlie Big Potato" w pompatyczne ich resztki. Wracając owiany charakterystycznym flowem Cypress Hill po chwilę oddechu na camping, wspominałem sobie nieco out of tune znany wers – "Insane in the membrane". Podążający w przeciwnym kierunku przechodzień ku mojemu zaskoczeniu podchwycił i dokończył wypluwając – "Insane in brain!". Epizodzik ten szybko przysłonięty został widmem nadciągających wydarzeń.
Roztaczana kampania promocyjna (nie omieszkam wspomnieć o znamiennym "nic lepszego od A Rush Of Blood To Head nie nagramy, dlatego z zespołem koniec"), której skutkiem jest szeroka obecność w mediach, nadęły postać Coldplay do tego stopnia, że grupa wznieciła ogromne zainteresowanie festiwalowiczów, wśród których zaistniało nawet grono co odważniejszych czterdziesto- czy też pięćdziesięciolatków. Przyjemne drżenie ekscytacji, które i mi się udzieliło, skonfrontowane z tym jak czwórka z Chrisem Martinem na czele rzeczywiście się prezentuje, przypomniały jednak, że kapela ta bardzo dobra to ewentualnie była kiedyś. Apogeum poziomu adrenaliny stanowiły chwile walki o jak najbliższe scenie miejsce; dodać można okres oczekiwania na rozpoczęcie w zdobytym punkcie no i jego uwieńczenie, czyli ukazanie się muzyków.
Serwowanie niemal jedynie fragmentów nowego krążka było oczywistą częścią reklamy, reklamy nieskutecznej bo przeczącej samej sobie: ostatni krążek Coldplay to pozycja znacznie słabsza od debiutu grupy, co czyni ją przeciętnie atrakcyjną. Nie chcę słyszeć o konstruktywnym rozwoju obranej drogi artystycznej, opinii "which is of no consequence at all". Koncert, choć przyjemny, niezły, unaoczniał fałsz podobnych stwierdzeń, wynikający czy to z nieszczerości, czy z bezkrytycznego uwielbienia wszelakich wyspiarskich grajków, czy też w końcu z bladego pojęcia o temacie. Mamy tu zatem wady standardowe, krążące uporczywie wokół koncertu: powtarzalność, obnażenie niedoskonałości kompozycji (konkretnie zgrywania się, że jednak mamy do czynienia z weną) i brak oryginalności.
Specjalnie zacząłem od przywar występu. Choć tak naprawdę spotkać na ulicy można tysiące bardziej irytujących hype'ów, żaden to jednak powód by zaniechać tępienia tego zjawiska. Skoro to mamy za sobą, przejdźmy może do paru pozytywów. Przede wszystkim należą do nich nagłe metamorfozy, których Coldplay doświadczał wracając do Parachutes. I klnijcie, że robię wszystko, by wykazać przeciętność followera tego albumu, ale rzeczywiście grane przez członków grupy partie ich instrumentów najskuteczniej ewokowały emocje właśnie przy takich "Don't Panic" oraz "Everything's Not Lost". Słabo rozbudowana różnorodność aranżacji nie pozostawia grupie wiele miejsca na batalię o dobry koncert. Niemal wszystko zależy od poziomu utworów, czym mogli zaskoczyć w "God Put A Smile Upon Your Face"? Albo nawet w "Trouble"? Grupa nie bawi się w jakiekolwiek odejścia od pierwowzorów z albumów, bo nie ma ku temu podstaw. Skutki takich działań nie miałyby szans przynieść pożądanych efektów.
Chris Martin jest showmanem. Przekłada się to w żywiołowym mobilizowaniu publiczności, w koncentracji nie tylko na grze i śpiewie, ale i na wykonywanych ruchach. Zapał kolesia zdruzgotany został w moich oczach pewnym spostrzeżeniem – podczas "Yellow" brakowało mi widoku gitary akustycznej, na której ktoś przecież grał. Martin biegał po deskach sceny wolny od jakiegokolwiek instrumentu, Buckland dzierżył swojego elektryka. Czyżby playback? Wtem coś zamigotało za jedną z ustawionych na scenie skrzynek. Był to gryf gitary, zza której wychylił się nieostrożnie na sekundę techniczny zespołu. Nie żaden gość specjalny, nie żaden zawodowy muzyk. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z wagi tego pozornie błahego faktu. Po pierwsze, wokaliście Coldplay nie chciało się powachlować nadgarstkiem. Co więcej, nie miał ochoty się do tego przyznawać, wyznaczony do gry koleś ukrywał się (będąc niemal skulonym!) przed wzrokiem widowni. Za niezłych idiotów mają swoich fanów (przypomnijcie sobie, jak wyraźnie słychać akustyka przy wyciszeniach "Yellow"), winszuję.
To nie moja wina, że opis tego – jak już mówiłem – nawet niezłego występu, zamienił się w zjebkę. Nie da się jednak nie przekazać kolejnych gaf Martina. Nasz bohater bowiem skrupulatnie powtarzał między utworami frazy o wielkości zespołu, jakim jest R.E.M. Spoko, powiecie, przecież to nie przekłamanie. Owszem, ale gdy po raz trzeci dane mi było usłyszeć zdanie w rodzaju "R.E.M. są świetni, cieszymy się, że gramy na tym wspaniałym festiwalu w dniu, kiedy to ONI go zamykają", zwątpiłem. Im więcej kawałków przelatywało przez eter, tym coraz jaśniej kłuła w oczy zazdrość wokalisty Coldplay. Podkreślając bezustannie wielkość tercetu (dawniej kwartetu, ale o tym wie każdy szanujący się przedszkolak) Stipe'a, zdawał się na siłę usprawiedliwiać fakt, że to nie jego kapela ma zaszczyt kończyć cały festiwal. Trafnym podsumowaniem wcześniejszych wypowiedzi była ta końcowa: "Dziękujemy, to nasz ostatni utwór bo zaraz MUSI tu wejść R.E.M., yyy wspaniałe R.E.M.!"). Nawet znajomi, dla których występ ten był jednym z największych wydarzeń Werchter potwierdzili później, że wydźwięk przedstawionych powyżej słów odebrali analogicznie.
To wstyd, ale o kolejnym, już ostatnim koncercie całego Rock Werchter 2003, niewiele mogę powiedzieć. Z paru powodów. Zacznę od tego, że The Best Of R.E.M. (ta z 1991 roku) było pierwszą zakupioną przeze mnie świadomie kasetą. To Stipe trzymał mnie za rękę gdy tak naprawdę stawiałem pierwsze kroki. Nie przeszło mi przez szczeniaczy umysł, że będzie mi kiedykolwiek dane ich zobaczyć. I tak gdy (raczej) nie miałem kłopotów podczas poprzednich dni festiwalu z trzymaniem emocji na wodzy, tym razem wzburzone ich fale targały mną bezustannie. Co gorsza, trudno to uzasadnić czymś poza głębokim sentymentem i niepodważalną jakością granych przez R.E.M. kawałków. Na przestrzeni dwudziestu trzech lat kariery uzbierało ich się tyle, że na dobrą sprawę zespół mógłby kończyć każdy z dni belgijskiego festiwalu przy całkowicie odmiennych setlistach święcąc podobne tryumfy. Wyobraźcie to sobie, zobaczyć "Wolves Lover", "Catapult"!
Nawet gdy w miejsce stunnerów rozentuzjazmowany skład prezentował dajmy na to ledwie niezłe "She Just Wants To Be", serce rosło w siłę. Bo wiecie, ci panowie to bossy. Możecie się śmiać z plażowych zdjęć Stipe'a i jego chłopaka (a właściwie to nie, nie możecie), z alkoholowych przygód w samolocie Bucka. Ale hej, to właśnie oni przez dwie dekady stworzyli szereg niemal nie skażonych nudą i brakiem kreatywności albumów. Wymiatali nie tylko za młodu, ale już jako żywe legendy. I nawet jeśli zaniżyli ostatnio poziom krążków, to na żywo jest jak dawniej. Chyba, że było jeszcze lepiej? Eee, niemożliwe.
Lider zespołu przyznaje, że próbował większości znanych ludziom używek (łącznie z wieloma rodzajami narkotyków). "Niczym jednak nie zastąpisz grania koncertu". Ha. Przy takim podejściu nie dziwią dziesiątki gestów, za pomocą których Stipe przekazywał, że jest nam niesamowicie wdzięczny. Zagadywał, opowiadał, pozował. A, no i śpiewał. Tym swoim lekko zabrudzonym timbre kołysał, przytulał, wybijał w górę. Słuchanie tego głosu codziennie zapewnia prawdopodobnie osiągniecie wieku Noego. Młode dziewczyny zakochują się pod jego wpływem w pierwszej napotkanej osobie, a przechodnie uśmiechają się do żebrzących. Tak jak poznanie pół wyrazu z najśmieszniejszego dowcipu świata Monty Pythona powodowało dwutygodniowy pobyt w szpitalu, tak raz zaśpiewane sylaby "E-lec-tro-lite" obniżają poziom cholesterolu i przywracają psychiczny ład. Mógłbym tak długo.
Tak tak, zagrali "Electrolite". Ale nie będę rozdrabniał występu na pojedyncze utwory, poszatkowanie go nie ma sensu. W setliście nie było niespodzianek w rodzaju utworów, których tytuły wymieniłem zamykając pierwszy akapit opisujący ten koncert. Element zaskoczenia rzadkością wybranych piosenek nie był potrzebny. Dekoracja sceny (mowa przede wszystkim o trzech wielkich literach tworzących napis "LUV"), wspomagający muzyków skład, orgia świateł – to wszystko dodatki. I tak wystarczyłoby, żeby wyszli, choćby w trójkę, bez perkusisty, i zwyczajnie pobrzdąkali przez dziesięć minut. Nie zmuszajcie mnie zatem do wyszukiwania w pamięci słabszych momentów występu R.E.M., nie byłaby to czynność sensowna. Cóż mogę dodać? A, gdyby Stipe podczas wyjścia do publiczności pobiegł w kluczowym momencie w prawo, a nie w lewo, wymacywałbym teraz palce, których dotknął. Słyszę dobiegające zza waszych ekranów brechtania, ale chwilę, w której dosięgnąłbym jego wyciągniętej ręki, określiłbym z pewnością jako ponadczasową.
A w tym roku na Rock Werchter David Bowie i reaktywowane Pixies. Między innymi oczywiście.
–Jędrzej Michalak, Luty 2004