SPECJALNE - Relacja
Rock Werchter Festival 3
22 lutego 2004
Rock Werchter Festival
26-29 Czerwca 2003
Część Trzecia
DZIEŃ TRZECI
Duża scena:
Krezip 11:00 – 11:45; 't Hof Van Commerce 12:15 – 13:00; Stone Sour 13:30 – 14:15; Millionaire 14:45 – 15:45; Xzibit 16:15 – 17:15; Anouk 17:50 – 18:50; Queens Of The Stone Age 19:25 – 20:25; Arno 21:05 – 22:15; Metallica 23:00 – 01:00
Mała scena:
Something Corporate 12:30 – 13:15; Janez Detd 13:45 – 14:35; Saian Supa Crew 15:05 – 15:55; Good Charlotte 16:25 – 17:15; Datsuns 17:50 – 18:50; Dave Gahan 19:25 – 20:25; Calexico 21:00 – 22:00; Streets 22:35 – 23:35; Röyksopp 00:10 – 01:25
Trzecią odsłonę zeszłorocznego festiwalu najłatwiej sklasyfikować jako "dzień brudasa". Z możliwości wykupienia biletu tylko na akurat tę jedną czwartą Rock Werchter skorzystało bardzo dużo fanów Metalliki (przez belgijskich przeciwników pospolicie nazywanej "Fuckalllicą"), w większości tęgich, głupawo się podśmiewających piwoszy. Dał się odczuć niski poziom kultury większości "metali": tylko tego dnia było tyle przepychania się, oblewania, obrzucania, i czego tam jeszcze. Komentarz zbędny.
Ominąłem występy kilku pierwszych wykonawców, słusznie traktując dzień ostrzejszego grania ulgowo. Gdy wchodziłem przez bramki, trochę przed połową swojego czasu scenicznego była właśnie Anouk, nie wiem czy bardziej tragiczna, czy bardziej śmieszna. Takie Guano Apes, tylko gorsze: pseudozaangażowany (momentami dorównujący w tej kwestii klasykowi gatunku, ukochanemu Bellamy'emu) damski wokal, skupianie się na rozbrajająco kiczowatych solówkach i poziomie decybeli (żeby broń Boże nie spadł poniżej granicy bólu!). W jednej chwili minęło mi poczucie winy spowodowane olaniem całkiem sporej ilości zespołów z początku dnia (nazwy nie zachęcały zresztą: Xzibit? 't Hof Van Commerce? Krezip?). Przez chwilę rozważałem nawet powrót do namiotu; pomysł ten szybko upadł, za sprawą chęci sprawdzenia Queens Of The Stone Age i Röyksopp. Niby żadna rewelacja, ale przecież w Warszawie na oba zespoły bym pewnie poszedł.
Czas oczekiwania na Queensów uzdatniałem do znośnego spędzenia zadając sobie pytanie: rozbierze się ten ich basista, czy też się nie rozbierze? Bo wiecie, to taki jego koncertowy zwyczaj. Sama obecność publiczności nie dostarcza gościowi wystarczających ilości adrenaliny. No i się nie rozebrał, w ogóle zespół podszedł do występu nieco na stojąco. Skwar, standardowo za dużo światła (powiem tak: już jaśniej być nie mogło) i widok sporej części widowni nie zainteresowanej wydarzeniami na scenie (rozmawiały już piętnaste rzędy) dokuczał i muzykom, i nam.
Zdecydowanie dominował materiał z ostatniego longplaya QOTSA, nie sprawdzający się tak dobrze jak utwory z Rated R. W chwilach, kiedy fragmenty z Songs For The Deaf przelatywały seriami, w powietrzu nie wisiało nic oprócz słabo okiełznanego jazgotu. Najsłabsze chwile zapadały, gdy przyzwoicie skrzeczących Olivierego i Homme'a zastępował na wokalu jakiś nieprzyjemny typek. Od pojawienia się na scenie trwał bojowo w skwaszeniu swojej miny a la "fuck off". Zero ruchu, zero w ogóle czegokolwiek. Na szczęście koncert uratowała jego końcówka – mrukliwy nadęciak zszedł ze sceny, a chłopaków zaczęły jako tako rajcować sceniczne harce. Doświadczyliśmy nuty freestyle'u, czego kulminacja nastąpiła wraz z zapowiedzianym jako ostatni "No One Knows". Utwór ten został przerwany na wysokości pojedynczych pociągnięć za bas. Przez ciszę przedarł się Homme słowami "drugs chr chr mgchr", co znaczyło w miejscowym języku – sądząc po chłodnej reakcji zjaranej publiczności – coś w stylu "drugs don't work". No i ni stąd, ni zowąd popłynęły dźwięki pysznego "Feel Good The Hit Of The Summer". "We forgot to do something", odrzekł po chwili znów Homme, i… tak jest! Wrócili do hitu z nowej płyty, dokładnie w momencie, w którym go przerwali. Niestety był to rzeczywiście koniec koncertu, może gdyby jeszcze trochę potrwał, zamazałoby się niekorzystne wrażenie? Festiwal jednak rządzi się swoimi prawami, czasu trzeba się trzymać. Jeśli w przypadku Anouk było to ograniczenie zbawienne, tak w tym wypadku potencjalnie nie pozwoliło Queens Of The Stone Age na rozwinięcie skrzydeł.
Szybko przemieściłem się spod dużej sceny na małą, gdzie znajomi oglądali Dave'a Gahana. Niestety jego występ w całości pokrywał się z Queensami. Chyba jednak słusznie postawiłem na tych drugich (choć według relacji frontman Depechów również zagrał "dobrze", prezentując oprócz nagrań solowych dwa utwory z repertuaru swojego matczynego zespołu). Następne miało być Calexico, z którego nieobeznany z tematem jednak szybko zrezygnowałem. Ze świetnym Feast Of Wire zapoznałem się bowiem dopiero trzy miesiące później. A jak się okazało w utrudnionych, festiwalowych warunkach, by mieć przyjemność ze słuchania tej klimatycznej, zadumanej muzyki, trzeba ją znać. Zawaliłem sprawę, podobnie jak w przypadku Grandaddy'ego dwa dni wcześniej.
Kiedy około północy kolejny raz przechodziłem przez bramki, z głośników znów waliła bolesna fizycznie kakofonia gitarowych dźwięków, wspomagana dodatkowo dzikimi wokalizami Jamesa Hetfielda. A godzinę wcześniej byłem jeszcze pod sklepieniem brezentu. Mówię o tym dlatego, iż wówczas niemal doszczętnie opustoszały camping zalewany był Metallicą, mimo, że od dużej sceny dzieliły go mniej więcej dwa kilometry w części porośniętego lasem terenu. Momentami odnosiłem, chyba jednak mylne, wrażenie, iż namiot drży, a jego płótno pod naporem dźwięków ugina się z jednej strony. Być może było to zdziwienie przedmiotu z ujrzenia żywej istoty ignorującej takie wydarzenie albo też chęć zaproszenia mnie na ów gromki występ.
Pomknąłem w końcu, ale w kierunku małej sceny, pod którą mocno stłoczeni byli zwolennicy tanecznego grania. Za konsoletami, bokiem do publiczności, grali Röyksopp, którzy jak dla mnie okazali się być największa niespodzianką Rock Werchter. Bez najmniejszego problemu ci kolesie doprowadzili ponad osiem tysięcy osób (tyle mieściło się pod konstrukcją Pyramid Marquee) do jednostajnego podrywania się w górę. Chwilami entuzjazm wprowadzał totalny bezład; publiczność, nie wiedząc jak ma wyładować pozytywne doznania, po prostu zamierała.
O sukcesie samej muzyki decydowała nawet nie jej świeżość (której nie można było odmówić), ale wyśmienita synchronizacja z potrzebami widowni. Godziwe motywy ani zbyt szybko nie znikały, ani nie były oklepywane na okrągło, a charakterystyczne eksplozje rytmu nakręcano z chirurgiczną precyzją. Czuło się, że napięcie przed takową rośnie, ale do końca będąc pewnym, kiedy wreszcie nastąpi, być nie mogłeś. Sam widok zapału Norwegów przyprawiał o uśmiech, słowo daję. Ich tańce-łamańce oraz sposób, w jaki "piorunowali" na klawiszach czy też elektronicznych instrumentach perkusyjnych dodatkowo nadawał płynącym z głośników dźwiękom naturalności i swobody.
Oświetleniu występu Röyksopp nie dorównał żaden z widzianych przeze mnie koncertów. Lamp nie było nawet tak dużo, ktoś je po prostu z zamysłem efektywnie poustawiał. Kilka większych i dziesiątki mniejszych reflektorów zamieniały non-stop zadymioną scenę w widok niezwykle dla oka przyjemny. Efekty niby podobne do tych z występów na przykład Massive Attack – skrzyżowania snopów światła, epileptyczne mrugania, przelewanie się jasności przez scenę falami... Igraszki optymistycznymi kolorami, no i idealne zgranie z muzyką czyniły jednak pejzaż niewątpliwym doznaniem artystycznym. Stałem dwa metry od głównego dowodzącego stroną wizualną koncertu: on również wydawał się grzmieć za tą swoją konsoletą; nie raz robiąc przed zdecydowanym dosunięciem suwaka efektowny zamach. Jęki zachwytu widowni nie robiły na gościu większego wrażenia. Kiwając głową kombinował i – niejednokrotnie tak to wyglądało – improwizował dalej.
Występ Röyksopp miał też słabsze strony. Irytował niemal za każdym razem przetwarzany przez syntezator wokal, a wolniejsze utwory sprawdzały się kiepsko: raczej dawały chwile wytchnienia niż bawiły. Na szczęście nie było ich za wiele, bo dominowały kompozycje szybsze, w większości z Melody A.M.. Chwali się Norwegom ich dobór – nie zabrakło najciekawszych fragmentów krążka, a te słabsze były raczej pomijane. No i pod koniec, w podzięce za gorące przyjęcie, usłyszeliśmy cover "Clocks" z ostatniego albumu Coldplay. Wzbogacona o odpowiedni bit wersja zaskakująco wyciągnęła z tego utworu to, co najlepsze, dostarczając nam prawdziwie wybornej rozrywki. Pod takim właśnie znakiem stał koncert Röyksopp.
Niestety nie mamy zdjęć z występu Norwegów, albowiem dyżurny fotograf znajdował się w skaczącym tłumie fanów cięższych brzmień. Występ Metalliki obfitował – jak nam potem zrelacjonował – w efekty specjalne, jak na przykład wybuchy ognia ("nieporównywalne rozmachem do tych płomyczków Björk") podczas wojennego "One", czy też nawet sztuczne ognie. Elementy te na tyle przykuwały uwagę, iż ludzie stojący na skraju namiotu pod którym czarował Röyksopp momentami odwracali w ich kierunku głowy. Podczas "Nothing Else Matters" co niektórzy pobiegli zaczerpnąć ekspresowo wzruszenia. Ciekawe, czy zdążyli.
Z założenia miał to być dla mnie najsłabszy dzień festiwalu i rzeczywiście takim był. Tylko dwie atrakcje, z czego jedna zaprezentowała się nieco poniżej oczekiwań. Druga jednak bardzo pozytywnie zaskoczyła, dzięki czemu zasypiałem w świetnym nastroju, nie mogąc się doczekać kolejnego dnia Rock Werchter Festival, a zwłaszcza jego części między godziną 23 a 00:35. Między innymi o tym kto wtedy grał – w części następnej, ostatniej.
–Jędrzej Michalak, Luty 2004