SPECJALNE - Relacja
Rock Werchter Festival 2
3 października 2003
Rock Werchter Festival
26-29 Czerwca 2003
Część Druga
DZIEŃ DRUGI
Duża scena:
Polyphonic Spree 15:00 – 15:50; Morgan Heritage 16:05 – 17:00; Feeder 17:25 – 18:15; Roots 18:45 – 19:45; Ozark Henry 20:20 – 21:20; Moby 22:00 – 23:15; Massive Attack 23:55 – 01:25
Mała scena:
Danko Jones 15:00 – 15:50; Susheela Raman 16:05 – 17:00; Interpol 17:30 – 18:20; Grandaddy 18:55 – 19:55; Tricky 20:30 – 21:30; Timo Maas 21:45 – 23:45; 2 Many DJs 23:50 – 01:35
Do Turn On The Bright Lights stosunek mam, jak to się mówi, bardzo osobisty. Bierze się to z faktu, iż ten album to niemal sztandarowy przykład mojej drużyny, zawierający dokładnie to, co w głębi ducha pragnę w muzyce znaleźć. Wady i niedoskonałości albumu obniżają moją jego ocenę, nie mają natomiast żadnego wpływu na doznania, których mi dostarcza. Doprowadziło to do hardcorowego skatowania krążka (idącego w kilka tuzinów przesłuchań), no i oczywiście stworzenia odleżyn w moim mózgu, w których to na wieki zapisane jest każde słowo tekstów Banksa. Wstyd się przyznać, ale lepiej by mi poszło zaśpiewanie od tyłu "The New", niż wyrecytowanie w odpowiedniej kolejności wersów trzech zwrotek hymnu naszego kraju. No cóż.
Powyższy wstęp wyjaśnia moje podejście do koncertu Interpolu. Z góry widziałem w nim bezapelacyjny drugi highlight całego festiwalu. Równie wysokie zdanie o Nowojorczykach miało spore grono: w mieszczącym osiem tysięcy ludzi namiocie oddzielającym od wszelkich możliwych kaprysów pogody i przede wszystkim dźwiękowych armat dużej sceny trudno było o dobre miejsce. Zresztą sami możecie się o tym przekonać, MTV2 puszcza pojedyncze fragmenty tego koncertu w miarę regularnie. Pomimo iż opolskim zwyczajem serdecznie pozdrawiałem telewidzów machaniem do kamer non stop, jakoś nie widać mnie nigdy w kadrze. Ach ten realizator, przecież mógłbym być przez chwilę w ogólnoeurpoejskiej telewizji! Chłopaki z redakcji byliby dumni, o znajomych sztuniach-niuniach nie wspominając.
Wracając do tematu, jestem ciekaw, jak kolesie z Interpolu radzą sobie z uczuciem znudzenia, które niewątpliwie towarzyszyć im zaczęło co najmniej trzydzieści koncertów temu. Mordercza powtarzalność setlist (no bo co można grać, mają na koncie jeden longplay i pięć b-side'ów?) i zmęczenie odbiło się szczególnie na twarzy Paula Banksa, który od otwierającego występ "Untitled" miał minę niezbyt zafascynowanej swoją robotą babci klozetowej. Reszta przyozdobionego w ciemne krawaty (czasem na tle czerwonej koszuli, jak w przypadku klawiszowca, którego brak wyczucia fanki kapeli mogą tłumaczyć faktem, iż nie jest on przecież jej oficjalnym członkiem) zespołu wykazywała większe zaangażowanie: basiście Carlosowi Denglerowi i gitarzyście Davidowi Kesslerowi niektóre utwory sprawiały coś, co można chyba określić delikatną dozą przyjemności.
Brzmieniowo koncert był dokładnie taki, jak można to było przewidzieć: utwory odarte z precyzyjnej studyjnej produkcji były szczyptę ostrzejsze, no i mniej obfite. Z przeobrażoną muzyką dziwnie kontrastował głos Banksa, który nie uronił ani kropli ponurego klimatu Joy Division. I szczerze mówiąc tylko on zbliżał się do poziomu przekazu Turn On The Bright Lights. Zgiełk sprzyja koncertom White Stripes czy Blood Brothers (heh, czym byliby ci drudzy bez niego?), ale z Interpolem sprawa ma się inaczej. Głośniejsze momenty rozmieniły na przykład wspaniałe "PDA" na drobne, przeinaczając go w zwykły kawał dobrego wiosłowania. Oj.
Kwartet ma na szczęście kilka utworów, których dyskomfort techniczny nie jest w stanie osłabić. Zaliczam do nich zagraną na samym początku (tuż po drugim w kolejności "Say Hello To The Angels") "Stella Was Diver And She Was Always Down", którą traktuję wręcz nabożnie. Domyślam się, że gdyby było ciemniej (światło niestety dobijało się chytrze spod rogów namiotu), poczułbym się przez chwilę jak na koncercie Radiohead dzień wcześniej. Narzekać i tak nie mam prawa; połączony z geniuszem muzyki widok Carlosa paradującego po żołniersku przez scenę z trzymanym jak karabin basem to było właśnie to. Z przejętego epickim utworem towarzystwa wyłamywał się tylko Banks, nadal niezbyt wciągnięty w to, co dane mu było robić. Olałem go, skupiając wzrok raczej na zmrużeniach oczu odzianego w wyśmienicie skrojony garnitur Kesslera.
Warto poświęcić chwilę perkusiście Interpolu, Samowi Fogarino. Jego ekspresywna gra odkryła przede mną nie poznane dotąd przeze mnie aspekty Turn On The Bright Lights. Czy zwróciliście kiedyś większą uwagę na partie bębnów "Untitled"? Ja nie, dlatego już na początku występu rozwarłem w zdziwieniu to i tamto. Przypomniał mi się koncert Múm, kiedy to przy "Land Between The Solar Systems" perkman wyłonił się jakby znikąd i tak zaczął rosnąć, stawał się większy i większy, cięższy i cięższy, a my stopniowo maleliśmy pod jego ciężarem, by rozłożyć się w efekcie na pojedyncze atomy. Fogarino również potrafi tak genialnie przyłożyć i udowadniał to nie tylko podczas openera koncertu.
Setlista nie zawierała żadnych niespodzianek: były wszystkie single, jeden nowy utwór (bardzo dobry), a także rzeczy oczywiste, no poza "The New". Szkoda też, że nie pokusili się o "Specialist" (innym tematem jest skandaliczny fakt nie umieszczenia go na płycie), byłoby to wybitne zakończenie koncertu, lepsze nawet od "Obstacle 1", które nam się trafiło. Nie zabrakło za to innego stunnera – detonacje "Rolanda" były urzeczywistnieniem przedkoncertowych domysłów, wprowadziły też wreszcie nieco zamieszania w nieruchawe szeregi Interpolu. Znów najbardziej rozochocony był Carlos, który właściwie zdominował cały występ, nie tylko efektownymi ruchami, ale przede wszystkim genialną grą. Kiedy przy "Untitled" dał się odrobinę zepchnąć do tyłu przez bębny, już podczas "PDA" to on rozdawał karty. Basistom trudniej się wyróżnić, często są zalepiaczami, dbającymi jedynie by utwory miały pełny wydźwięk. Denglerowi wyjście poza ten schemat nie sprawia najmniejszych problemów.
Po upływie niecałych pięćdziesięciu minut Interpol zszedł ze sceny, nie grając ani jednego bisu. Oczekując na Grandaddy zastanawiałem się, czy traktować wymagania jako spełnione, czy też nie. Z jednej strony momentami było fenomenalnie, samą oryginalnością zespół dorobił się startu z uprzywilejowanej pozycji. Z drugiej jednak omówione zastrzeżenia techniczne. Poza tym znudzenie nie odbijało się tylko na twarzy Banksa, on jako jedyny okazywał je tak otwarcie. Pomijam nawet wpływ tego na same kompozycje (widoczny gdy frontman zespołu zwyczajnie omijał niektóre partie gitary), o jakości koncertu nie decydują tylko one, ale i coś, co specjaliści od gwiazd mainstreamu zapewne nazywają "prezencją sceniczną". I na rockowym koncercie potrafi ona zarówno podwyższyć jego poziom (w gorszych wypadkach nawet w całości o nim stanowić), jak i obniżyć. Dokonywane przez członków Interpolu próby oszacowania wzrokiem wysokości namiotu przy jednoczesnym wykonywaniu utworów pokroju "Hands Away" ostatecznie zaważyły na mojej opinii: grając jednocześnie jeden z kilku najlepszych występów Rock Werchter 2003, zespół zawiódł.
Godzina 18:55, w większości nie znająca dyskografii formacji publiczność. Przed Grandaddy stanęło zatem trudne zadanie: jak w takich warunkach dobrze się zaprezentować? Wrażliwa muzyka Lytle'a i spółki nadaje się raczej do ciemnego klubu, typowo festiwalowa McDonaldyzacja mniej znanych formacji skrzywdziła i zespół, i nas. Pomimo iż (przypominam) byliśmy okryci płótnem, przestrzeni ciągle było za dużo. Niemrawa, spoglądająca raczej znudzonym wzrokiem publiczność nastawiła się chyba na zwykły gitarowy koncert, a nie na, na, no wiecie, na Grandaddy. Doszło zatem do profanacji, czego muzycy zapewne mieli świadomość (na poprzednich występach zespołu musiało być jeszcze gorzej, Lytle bowiem dwa razy pochwalił zgromadzony przed nim tłum, mając jednak na myśli jego ilość, nie jakość).
Wobec zaistniałych warunków nic dziwnego, iż nie usłyszeliśmy takich dzieł jak "He's Simple, He's Dumb, He's The Pilot" czy też "So You'll Aim Toward The Sky". Dominacja utworów z nowej płyty, już nie tak dobrej jak poprzednie dwie, również jest oczywista. Przedstawicieli Under The Western Freeway było zatem dwóch, z Sophtware Slump sprawa ma się podobnie – pojawiły się singlowe "Hewlett's Daughter" czy "The Crystal Lake". W ramach ciekawostki załoga Grandaddy zapewniła nam możliwość oglądania podczas występu z założenia śmiesznych zdaje się projekcji, ilustrujących na przykład bieganie brodatych drwali po lesie albo wyścigi motocyklowe w błocie. Technicznie wszystkie filmy stylizowane były na lata osiemdziesiąte, co dodatkowo powodowało wrażenie pewnego rodzaju zagubienia. Poza sporadycznym udziałem kapeli, filmiki niewiele miały z Grandaddy wspólnego, stawiając publiczność przed wyborem: albo je oglądasz, albo słuchasz koncertu. Połączenie czynności nie wchodziło w rachubę.
Po dwóch rozczarowaniach nie pozostało mi nic innego, jak wrócić na chwilę do namiotu i utopić smutki w Makaronie w sosie bolońskim Winiar. Po królewskiej uczcie swobodnym krokiem powędrowałem na Moby'ego. Wprawdzie ostatni jego krążek to nieporozumienie, ale na dwóch ze starszych (Play i I Like To Score) można dojrzeć kilka interesujących fragmentów. Naczytałem się również pochlebnych opinii o występach na żywo owego weganina, należało więc je sprawdzić.
Moby znany jest z wielu rzeczy, jedną z nich jest nienawiść do Busha. Zdaje się, że nie wiedziała o tym Condoliza Rice, bliska współpracowniczka amerykańskiego prezydenta, którą znajoma wypatrzyła na widowni. Musiało kobiecie być dosyć nieprzyjemnie, bo jej pracodawca co chwila wyzywany był przez Richarda Melville'a Halla od debili i idiotów, co publiczność przyjmowała z niewyżytą radochą. Niewiele mniej entuzjastycznie reagowano na samą muzykę kilkoosobowego zespołu, z Mobym oczywiście w roli mistrza ceremonii. Koleś biegał po całej scenie od jednego instrumentu do drugiego, to waląc w bębny, to dociskając klawiszy. W użyciu była też gitara, no i mikrofon, pomimo iż z osób znajdujących się na scenie talent wokalny miała zdaje się jedynie masywna jak T-34 murzynka, która wykonywała partie gospelowe, przeważnie te znane wszystkim z reklam i radiowych przebojów.
Były to całkiem przyjemne chwile, pomimo niemożliwego ścisku udawało się jakoś tańczyć. Moby dostarczał przyzwoitego dance'u, ze swych kompozycji wybrał te najbardziej nadające się do reagowania ruchem. Żadne uniesienia oczywiście nie wchodziły w rachubę, ale pokręcić dupką jest miło, zwłaszcza gdy nie ma obawy, iż ludzie zaczną się na ciebie gapić. I tym właściwie mógłbym zakończyć wątek i przejść do Massive Attack, lecz pewien fakt na to nie pozwala. Pod koniec showu usłyszeliśmy takie oto zdanie: "Wiem, że grało tu wczoraj Radiohead". W jednej pełnej trwogi chwili przypomniało mi się, że Moby uwielbia pewną ich piosenkę i grywa ją czasem na koncertach. Przypuszczenia okazały się słuszne: "Zespół ten ma w dyskografii świetny utwór, niestety nie gra go już na koncertach, nie wiem zresztą czemu. Oto 'Creep'". Co było dalej, domyślacie się. Fałszom akompaniowały wiochmeńskie skrecze, jednym słowem: trauma. Publiczność starała się podchwycić tekst i zagłuszyć balladową profanację, zamiar został jednak udaremniony – Moby chytrze skupił się na powtarzaniu linijek: "I'm a weirdo / What the hell am I doing here / I don't belong here / I don't belong here", płaczliwie akcentując te dwie ostatnie. Zapewne nie uwierzycie, ale makaron z jednego z poprzednich akapitów jakimś cudem nie wylądował na koszulce stojącej przede mną osoby. Naprawdę mam powód do dumy.
A propos obrzydzenia, zapewne macie wyobrażenie o typowym fanie (fance) Marylina Mansona. Grono wyznawców rzeczy bardziej ambitnych również zazwyczaj łatwo jest z góry ogólnie przynajmniej określić. Wydawało mi się, iż postacie zagłębiające się do upadłego w Massive Attack upodobnią się do stylu zespołu, będą poważne i mroczne. Jakież było moje zdziwienie, gdy dobywszy tyłów pierwszego sektora znalazłem się obok siedemnastoletniego może Holendra, który mówiąc nieco wulgarnie dostawał sraczki na sam odgłos kroków techników swoich ulubieńców. Gdy po długim okresie oczekiwania (zawieszenie ogromnego ekranu za sceną oraz nastawienie niezwykle mnogiej liczby laserów i świateł zajęło całe wieki) koncert się wreszcie rozpoczął, owemu jegomościowi z trudem przychodziło utrzymanie pionu, nie śpiewać nawet nie usiłował.
Poddańczy fanatyzm i cieńkie piski kolesia irytowały tym bardziej, że wbrew oczekiwaniom Massive Attack nie kwapili się do wciągnięcia nas w wir wydarzeń, nie byli nawet w stanie odwrócić mojej uwagi od swojego psychofana. Po kilku chwilach dopadł mnie ból w nogach, zacząłem też rozważać frapującą kwestię: czy gdyby ten chłopak przede mną był dziewczyną, rzuciłby na scenę stanik? Klepałem się w policzek za tak prostackie przepuszczanie chwil przez palce, długo bez skutku. Średni polot nowego albumu Massive Attack dał o sobie znać, zabrakło dopełnienia unikatowego klimatu koncertu. Ów lękliwy i paranoiczny nastrój osiągnięty został z godną podziwu łatwością (będący w stanie zachwiać konstrukcją co słabszych budynków bas i cała masa dymu, ot meritum recepty). Co z tego jednak, skoro moje ulubione momenty dyskografii zespołu (te z Mezzanine) były ledwie namiastką wersji albumowych. Jedną z przyczyn był fakt, iż po każdym utworze osoba wykonująca w nim wokale opuszczała scenę, wśród oklasków natomiast pojawiała się kolejna. Niemała ilość gości doprowadziła do kuriozum, mianowicie przez część koncertu Massive Attack obaj członkowie duetu przebywali za kulisami, delektując się najpewniej kawą czy czymś takim. Ciągłe zamiany sprawiały wrażenie, iż Werchter to trip-hopowy festyn, w którym każdy wykonawca ma pięć do sześciu minut czasu na zaprezentowanie się.
Prawdziwą pięta Achillesową koncertu było jednak coś innego. Poruszając się w takim a nie innym obszarze stylu, Massive Attack trudno stworzyć przejmujący spektakl samą muzyką, przeznaczona ona jest bowiem dla słuchacza pojedynczego, koniecznie osłuchawkowanego. Jakieś rozmowy za plecami, szum i fizyczna niewygoda: jak tu rozkoszować się "Karmacomą" albo "One Love"? Zdając sobie po części sprawę z trudnego położenia, postanowiono nie szczędzić środków na oprawę wizualną. Tak naprawdę największą atrakcją tych kilkudziesięciu minut było wielkie ekranisko, wysyłające w przestrzeń tysiące migających punktów na sekundę. Zmieniające się szybciej niż w mgnieniu oka projekcje przybierały różne formy: mieniących się różnymi barwami przelatujących napisów, wirujących liczb, czy w końcu falujących figur geometrycznych. Wszystko zsynchronizowane z dźwiękiem, na zasadzie winampowego plugina. Przypominam tylko: terenem jego działania nie było piętnaście cali na piętnaście czy siedemnaście cali na siedemnaście, a powierzchnia dwóch ścian mojego pokoju.
Wątek Busha był tego dnia popularny, również i Massive Attack poświęcali prezydentowi USA mniej więcej co trzecią minutę, niezwykle efektownie przeklinając go za pomocą wspomnianego cacka. Set kończył się statystyką traktującą o ilości środków przeznaczanych przez poszczególne kraje na zbrojenia; szczerze mówiąc chciałbym, by tego typu dane w podobny sposób ukazywano w "Faktach". Mozolnie budowane napięcie muzycznie rozładowano profesjonalnie (elektronicznym bałaganem), wizualnie zaś perfekcyjnie. Na ekranie pojawiło się migające pierwsze miejsce listy wraz z kwotą i oblane czerwienią zdjęcie "największego tyrana świata". Był to niezwykle udany finał koncertu, obawiam się jednak, iż gdyby nie efekty specjalne, do końca najatrakcyjniejszym byłoby zagadnienie: "rzuciłby cholera ten stanik, czy nie?".
–Jędrzej Michalak, Październik 2003