SPECJALNE - Relacja

Paul McCartney

10 lipca 2004



Paul McCartney
6 Czerwca 2004, Park Kolbenova, Praga


Druga wizyta w stolicy Czech zrobiła na mnie trochę mniejsze wrażenie, niż ta sprzed dwóch lat. Bo tak, weźmy przykładowo ceny. Co się stało przez ten czas, że korona stoi nagle mocno i spacer po sklepach płytowych owocuje ledwie głębokim westchnięciem do przetrzebionych zasobów portfela? Dlaczego dodatki do zupy są obowiązkowe w każdym zestawie, bijemy się o złotą patelnię? Aha, oraz organizacja koncertów. Bida z nędzą. Zero parkingów, zero informacji, zero kumacji. Choć nadal Czesi są bossami. Zaskoczyli dojściem do połfinału. (Trenera Czechów nie stać na fryzjera.) Ponadto, imponują, że tak powiem, kulturą muzyczną. Gdy wstąpiłem do Bontonlandu, głośniki serwowały akurat "Listen To What The Man Said", o którym przed paroma tygodniami pisałem playlist. Gdy nastąpiło "Band On The Run", zrozumiałem, iż węzeł zapodaje dokładnie tę wspomnianą przeze mnie kolekcję Wingspan. Ponieważ nie dysponowałem wolnymi godzinami na swobodne eksplorowanie Vaclavskie Namesti i okolic, zaliczyłem jeszcze standardowy obiad na Wieży Telewizyjnej, by skierować się w stronę starej, zdezelowanej fabryki, gdzie szykowano ostro wszędzie reklamowany, wieczorny show.

"Widziałem setlistę pewnego koncertu na którym byłeś. Jakoś w Niedzielę, ktoś w Pradze grał. Cii". Ta. Ja tę setlistę słyszałem na żywo. Repertuar tej finalnej trasy konstytuują w dwóch trzecich fragmenty twórczości Fab Four, włączając kilka odświeżonych-po-wielu-długich-latach killerów-rarytasów. Serio, normalnie po dwa, trzy kawałki z wszystkich boskich krążków. Wersje wierne oryginałom, gdzie nawet sola Harrisona odtwarzano z pietyzmem. Plus klasyczne hity własne. Oraz po jednym hołdzie: dla Johna i dla George'a. Ustalmy: nie zamierzam komentować tutaj merytorycznego aspektu występu. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, kolega poinformował mnie w imieniu większej grupy: aha, spróbuj po powrocie pisnąć słowo na ten temat, to cię zabijemy. Hehe. Spoko. Po wielominutowym błądzeniu wśród fatalnie oznakowanych sektorów trafiliśmy wreszcie na miejsca. Dyskotekowy balet skąpo odzianych lasek ustąpił sceny zespołowi, a paradujący w czerwonym shircie Paul zaintonował "Jet", zupełnie na życzenie mojej mamy. Koleś ma sześćdziesiąt dwa lata, wygląda na trzydzieści, a zachowuje się na dwadzieścia. Postać jego wokalu. Postać tego, że śpiewa czysto każdą linię, absolutnie mimowolnie. Największy żyjący songwriter na świecie. Doh. O, no i jeszcze bębniarz ładnie wymiatał. Całkiem.

Więc wyszliśmy zauroczeni, lecz kilkudziesięciotysięczny tłum kroczący wolno przed siebie w mrocznej, odpychająco mechanicznej scenerii ewokował estetykę obozu koncentracyjnego. A może na skojarzenia te wpłynął rok traumatycznych zajęć z Getta Warszawskiego? Zblokowana brama zmusiła do skakania przez wysoki mur na ulicę. Poczułem się jak rewolucjonista na barykadach. Chwilę potem widok napchanego po brzegi tramwaju kontynuował odniesienia sprzed momentu, ale pewien polski głos wypunktował cynicznie: "To ma być ścisk? Ja w podobnym tłoku codziennie śmigam do roboty". Ech, rodacy. Wsiadłem do samochodu i po raz siedemdziesiąty ósmy zapuściłem Satanic Panic. Reszta wspomnień z wyprawy pośrednio wiązała się z samym Maccą. Firma Nike promowała specjalnym, jarmarcznym pokazem nową linię damskich koszulek w kolorze jasnobłękitnym, zatem na ulice Starego Miasta wyległy w kolosalnych ilościach zgrabne, młode dziewczęta ubrane takoż. Zaskakująco, Camele sprzedawane są u naszych południowych sąsiadów na osobne paczki, a nie w kartonach. Aha, oraz napisałem największą liczbę komunikatów komórkowych w tak krótkim okresie. Nie było tej tęsknej rozłąki. KISS KISS.

–Borys Dejnarowicz, Lipiec 2004

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)