SPECJALNE - Relacja

Heineken Open'er Festival 2007

11 lipca 2007



Heineken Open'er Festival 2007

Mieszkaliśmy w naszym porcysowym domku, spaliśmy w naszych porcysowych łóżeczkach, jedliśmy z naszej porcysowej zastawy, piliśmy z naszych porcysowych kubeczków, słowem – byliśmy tam. "Tam" jak starają się nas przekonać przeróżne media oznacza "największe wydarzenie muzyczne roku w Polsce", z czym od bidy mogę się zgodzić, tudzież "festiwal muzyczny na światowym poziomie", na co już niestety pozostaje nam odpowiedzieć innym cytatem "to jest miś na skalę naszych możliwości!". Dalecy od bałwochwalczego optymizmu przynosimy wam jednak dobrą nowinę. Mimo strug deszczu, które zmieniły murawę lotniska Babie Doły w arenę turnieju zapaśniczego dla skąpo odzianych amazonek, a nie miejsce muzycznej fety (i które najprawdopodobniej dostały się także do beczek ze złocistym trunkiem sponsora). Mimo uciążliwych tłumów licznie zgromadzonej gawiedzi, których głównym celem na tego typu imprezach zdaje się być zasłanianie ci sceny w najmniej oczekiwanym momencie, formowanie długich kolejek w czasie gdy akurat masz ochotę na gorącego kebaba oraz bicie rekordów pojemności w środkach komunikacji miejskiej. Wreszcie mimo uciążliwych odwrotów nad ranem na z góry upatrzone pozycje po przeciwnej stronie, nie jednego, a aż trzech miast; na dodatek urozmaicanych nieoczekiwanymi spotkaniami z kanarami, którzy na tej szerokości geograficznej udają się na żer nocą. Mimo tych niedogodności na twarzach redaktorów Porcys na ułamek sekundy zagościł ledwie dostrzegalny grymas zadowolenia, przez śmiertelników zwany uśmiechem. Ale o tym, jakże doniosłym wydarzeniu, przeklęte pismaki nie raczyli wspomnieć! O tym, kochani czytelnicy, musimy napisać wam sami.

Afro Kolektyw
Piątek, Scena Namiot

Był to pierwszy Open'erowy koncert, na jaki dotarłam i od razu otoczona zostałam przez tłum pozostający w dobrze mi znanym z biurowca Porcys stanie afroekstazy. Teraz, kiedy nie jestem już w jednym domku z silną grupą fanów i nie ryzykuję uduszenia śpiworem we śnie, mogę już to powiedzieć: trochę tego stanu nie rozumiem. To znaczy fajnie, uśmiechnęłam się do paru linijek, wypiłam sobie piwo, koncert naprawdę był bardzo spoko i w ogóle zespół jest sympatyczny, śpiewa o bliskich mi tematach takich jak koszmar bezrobotnego filozofa albo obrona eskapologii. Jednak miałam za mało kuponów na tiramisu, namiotu nie polecano w żadnym czasopiśmie i trochę już zaczynałam się bawić mobilnym telefonem. Niemniej przyjemnie. I coś jeszcze. To mój dopiero drugi koncert Afro Kolektywu i znowu skojarzyli mi się z Wisławą Szymborską. Już mówię. Napisała ona „Pocztę literacką”, gdzie omawia między innymi zespół występujący w szlafrokach. Ok., przyznaję, tym razem była to piżama (prawdziwa!). –mgr Zofia Dąbrowska

Pink Freud
Piątek, Scena Namiot

Zaskoczył mnie mega-pozytywnie występ Pink Freud w namiocie. Z pomocą udziałem niezwykle utalentowanego pianisty Marcina Maseckiego (niesamowite było obserwować, jak ten urodzony w 1982 roku koleżka chwilami przejmuje rolę band leadera) powstało potężnie brzmiący, rozimprowizowany jazz-rockowy kolektyw, w którym równie mocno brzmały utwory z "Punk Freud" jak i całkiem przeciętnego "Sorry Music Polska". A pamiętam, że zdarzało się zespołowi Mazolewskiego na koncertach przynudzać. Tutaj jednak energia była niesamowita. Kto wie, czy nie najlepszy koncert wykonawców z Polski z tych, które widziałem. –Piotr Kowalczyk

Sonic Youth
Piątek, Scena Główna

To był najlepszy koncert na tegorocznym Open'erze, kropka. Każdy kto uważa inaczej zasługuje na porządną kocówę ręcznikiem wymoczonym w siuśkach borsuka. Raz, brzmienie było klarowne i przejrzyste niczym krystalicznie czysta woda tryskająca… z pieprzonego gejzeru energii i gitarowej emancypacji. Dwa, setlista lustrowała podziemne dokonania Soniców z lat 80, a nie kurczowo trzymała się materiału z Rather Ripped i kliku ogranych hiciorów pod publiczkę. Trzy, na drugim basie gościnnie wystąpił Mark Ibold z Pavement – ja pierdolę Polsko, czy gościłaś kiedyś więcej bossów niezalu na jednej scenie? Gdyby to był koncert Celine Dion złapalibyśmy się wszyscy za ręce, spojrzeli sobie głęboko w załzawione oczy i delektowali się niezapomnianą magię chwili, ale to był skondensowany rock'n'roll – gitary rżały jak stado dzikich mustangów, ludzie darli mordę jak statyści na planie Planety Małp, a w trzewiach czuć było napięcie jak u leśnego zwierza przed trzęsieniem ziemi. Dosyć powiedzieć, że doznawało się między innymi na "Mote" i "Do you believe in rapture?" przedzielonymi noiseową wstawką podczas, której Thurston wymachiwał gitarą przed wzmacniaczem jak He-Men wzywający potęgę Posępnego Czerepu, a Lee skakał po stacjach radiowych bynajmniej nie w celu sprawdzenia jakie liczby padły w losowaniu totolotka. Oprócz wyboru highlightów z ostatniej płyty ("Reena", "Incinerate", "What A Waste") poszło również kilka starszych kawałków – „Schizophrenia” z Sister, "100%" z Dirty "Bull in the Heather" z Experimental Jet Set ale przede wszystkim cała masa niezal hymnów z Daydream Nation na czele z "Teen Age Riot" na pierwszym bisie, poprawionym "Kool Thing" z Goo na drugim. Jak dla mnie w tym momencie festiwal mógłby się zakończyć, a pozostałe dwa dni moglibyśmy siedzieć z ziomami na ganku, sącząc wiśniówkę i wspominać te niecałe półtorej godziny, w ciągu których grupka niedoszłych emerytów okradła nas, niczym jakiś uczniaków z kasy na drugie śniadanie, z resztek złudzeń co do kondycji muzyki gitarowej w roku 2007. –Paweł Nowotarski

Roots
Piątek, Scena Główna

Ok, The Roots. Jedyny autor Porcys, który solidnie doświadczył ich koncertu, to człowiek, który widział za dużo i gdyby jeszcze miał pisać o ich koncercie, to zdominowałby całą relacje. Jeśli chodzi o mnie to słuchałem z nieprzesadnego bliska siedząc na trawie. I było nieźle, zespół brzmiał mięsiście, tak jak chciałby brzmieć na żywo Afro Kolektyw (podczas gdy brzmi tak sobie). I tak by zostało dopóki nie dotarli do coveru "Masters Of War" Dylana i nie przetransformowali go w nie-wiem-ilu-minutowego behemota z solówką, co do której trudno uwierzyć, że nie zagrał jej biały facet z włoskim nazwiskiem. I za to i za cytat ze Stinga na klawiszach: kciuk w dół dla The Roots. –Łukasz Konatowicz

Dizzee Rascal
Piątek, Scena namiot

Uwielbiam Dizzeego i był to chyba powód, dla którego ostatecznie pojechałam. Tym bardziej zrobiło się nieprzyjemnie, gdy z bólem w sercu wyszłam z bisu Sonic Youth i po dobiegnięciu do namiotu zorientowałam się, że gra coś innego i w ogóle nie wiadomo, co będzie dalej. Dizzee okazał się być opcją dla dobrze poinformowanych, ponieważ przesunął się o kilka godzin do przodu (podczas których publiczność wołała go niekiedy spod sceny) z powodu podobno pomylenia samolotów. Na szczęście delegacja redakcji Porcys ze swoimi złotymi opaskami vipowskimi dowiedziała się o wszystkim, póki nie było jeszcze za późno. Opłaciło się. O pierwszej ukazał się Dizzee z kolegą na tle różowej okładki nowego albumu Maths and English i dał jak dla mnie drugi pod względem jakości (za Sonic Youth) koncert Open'era. Na w ogóle nie zmęczonym samolotami Dizzeem lśniły liczne ścieżki ze srebra, złota i spida, a może to była taśma izolacyjna, bo lewa strona sali miała chyba krzyczeć coś o izolacji, prawa o New Rave, środkowa zaś o kaloszach, ale może wydawało mi się tak tylko, bo o tej godzinie po całym dniu festiwalowym zasypialiśmy już na stojąco pomimo wrażeń. Zagrał z pierwszej, z drugiej i trzeciej płyty też. Nie zabisował tylko i to jedyny minus. –mgr Zofia Dąbrowska

O.S.T.R.
Sobota, Scena Główna

O.S.T.R. wprawił zgromadzonych w bardzo dobry humor świetną dykcją, wyczuciem nastrojów publiki i elektrycznymi skrzypcami, na które wołał Renata. Pozdrawiając wszystkie grupy społeczne (smakoszy pizzy, słuchaczy konkretnych winyli...) skłonił mnie, abym również reprezentował Bałuty, choć jeśli chodzi o Łódź to ja widziałem tylko zajezdnię i muzeum komunikacji. Dwa momenty będę pamiętał miesiącami: instrumental na Renatę i skrecze (dźwięki cięte niby Gerlachem z lat siedemdziesiątych) i "Bujaka jamajka", ale się nie będę powtarzał. –Filip Kekusz

Groove Armada
Sobota, Scena Główna

Pomysł wsadzenia Groove Armady na otwartą przestrzeń jest tak dobry, jak wpuszczenia na ten festiwal Indios Bravos i ich zaangażowanych hymnów. Fakt, że decyduje kryterium popularności (co mnie trochę zdziwiło, że aż taką ilością sympatyków dysponuje grupa owa w naszym kraju), ale mimo wszystko cała ta taneczna energia gdzieś uszła, kiedy kilka figurek niemal w całkowitych ciemnościach wiło się na scenie o wysokości 60 metrów, a na telebimach zamiast zapisu koncertu prężyła się zwielokrotniona cyfrowa kobieta, słabo trochę z muzyką zsynchronizowana. I te obłędnie długie, repetytywne kompozycje – ile oni ich zagrali? Ze trzy? Nie, bez dyskoteki w sferze wizualnej to zupełnie bez klimatu. Mógł być koncert na miarę zeszłorocznego Basement Jaxx. Ale nie był. –Filip Kekusz

Muse
Sobota, Scena Główna

Mimo późnej pory i długiej kolejki do dania w 5 minut (które uratowało morale i w ramach wspomnień codziennie szamię jedno w pracy) ukochany ziomek z akredytacją zaciągnął nas pod scenę na koncert jedynego bandu, który faktycznie chciał zobaczyć. Koncert Muse jest kwintesencją tego, co wyobrażacie sobie pod hasłem "koncert Muse". To znaczy hałas, egzaltacja, gwałtowne ruchy, Matt Bellamy (plus kamera na statywie mikrofonu, z której przebitki regularnie rzucane były na telebim i to było radykalne doznanie), wizualizacje z biciem niewinnych opozycjonistów etc. (tak, technicy się postarali i ogólne brawa, za przykładanie się do wykonywanej pracy dla całego zespołu). Jedyne co mnie zaskoczyło to fakt, że kojarzyłem trzy czwarte setlisty. Czyżby byli już na etapie, na którym koncerty składają się tylko ze standardów? Czy nie czas więc rozpaść się i założyć fundacje na rzecz opozycjonistów? –Filip Kekusz

Beastie Boys
Sobota, Scena Główna

Że tak powiem... "Super Disco Breakin’", "Root Down", "So Whatcha Want", "Remote Control", "Shake Your Rump", "Ch-Check It Out", "Brass Monkey", "Pass The Mic", a na bis "Intergalactic", "Heart-Attack Man", "Sabotage" i intro Mix Mastera, w którym jego dłonie na moment rozmyły mi się wskutek szybkości ruchów. I co, że mizerny początek? I co, że dużo instrumentali? Nigdzie na świecie nie istnieje zestaw bardziej wypasionych koncertowych kawałków. Choćby w międzyczasie mieli zagrać całe The In Sound from Way Out! dwa razy, nic by to nie zmieniło. –Filip Kekusz

A mnie się tam ten koncert nie podobał. Owszem były hiciory, chłopaki sobie urządzali jakieś "improwizowane" gadki między kawałkami ale ani w tym polotu ani błysku zajebistości nie odnotowałem. Więcej, miejscami wyglądało to jak happening promujący czasopismo "Mówią Wieki" – niestety, panowie się zestarzeli. Bardzo możliwe, że moje malkontenctwo jest winą aury, która tego dnia nie rozpieszczała, osobiście jednak zwaliłbym wszystko na te nieszczęsne instrumentalne popierdziawki. Działały one na występ moich młodzieńczych idoli jak kryptonit na Supermana – w ich bezpośredniej bliskości byli oni zwykłymi gościnami z ulicy, co nie zaliczyli by swojej koleżanki z pracy nawet gdy ta łyknęłaby dziesięć tabletek gwałtu i popiła to wódką z popularnym napojem energetycznym. Gdy widmo przerywników znikało wszystko na krótki moment wracało do normy – "Czy to ptak? Czy to samolot? Czy to rakieta? Nie to trzej biali raperzy z NYC, beju!". –Paweł Nowotarski

Andy
Niedziela, Scena Młodych Talentów

Ostatni raz koncert dziewczyn z Krakowa, mających sporą grupę wiernych sympatyków, widziałem równo 2 lata temu. Od tamtego czasu, a także od pierwszego warszawskiego koncertu Andy sprzed 4 lat, repertuar i stylistyka tego zespołu niewiele się zmieniły. Kapelka - niczym Sebastian Mila - to dalej szufladka "młode zdolne obiecujące" (nie rozumiem, co zespół bez nagranego dema robi na tej samej scenie, co Poise Rite?). Cały czas niestety jest to takie sympatyczne nic-nie-wadzące granie inspirowane przede wszystkim Interpolem (jednostajne ósemki wygrywane na gitarze przez Bożenę Pająk i Anię Dziewit) i żeńskim pierwiastkiem britpopu, spod znaku grupy Sleeper. Koncert jednak zdecydowanie był udany, dziewczyny w świetnych humorach, Ania w dobrej formie wokalnej - idealny początek festiwalowego dnia. Warto odnotować też jednego z fanów, który w czasie przerw między piosenkami wywrzeszczał chyba 2 zwrotki "Piosenek o Miłości" CKOD, czym w końcu zirytował naburmuszonego Fosiarza (ochroniarza Fosy), który nabluzgał na nie spodziewającego się niczego fanatyka Andy. Nieomal doszło do rękoczynów. Taki właśnie poziom usług firma ochroniarska Fosa prezentowała przez cały tegoroczny festiwal Open'er, a także na poprzedniej jego edycji. CHWDF. –Piotr Kowalczyk

Novika
Niedziela, Scena Namiot

Novika była dla mnie w liceum prawdopdobnie wrogiem nr 1, w każdym razie na shitliście znajdowała się wysoko. Ponieważ chodziłem do szkoły w czasach triumfującej recesji, to próby animacji hedonistycznego światka warszawskiego klabingu, mocno mnie odrzucały. Uważałem też, że w obliczu blokad, strajków, inwazji blokersów i 20-procentowego bezrobocia nie można ludziom wciskać na falach Radiostacji w "leniwe niedziele" kojącej dusze wysmakowanej bezmyślności - "wieeeesz, chillout z domieszką ar'en'bi i acid dżeeeeezu". Irytowała mnie ta pani jednym słowem. Nie wiem, jak bardzo Katarzyna Nowicka zmieniła się od tego czasu, ale ja tak już o tym nie myślę. W ogóle to tutaj pani Novika dała świetny koncert. Nastąpiła wymiana na pozycji chórków (niestety nie dane było mi zobaczyć w tej roli Agnieszki Murawskiej). Pierwsza część setu składała się z wolnych, chilloutujących piosenek, którymi wypełnione jest "Tricks of Life", ostatni album Noviki. Zaskoczyła mnie ta pani swoją bezpretensjonalnością i charyzmą - w ogóle nie siliła się na żarty w kierunku widzów, spokojnie anonsowała piosenki i opowiadała trochę o ich klimacie. Utwory, szczególnie te z pierwszej części, znakomicie wypadły live - mimo że to chyba najdelikatniejszy repertuar w ciągu trzech dni w namiocie. Publiczność też bardzo przychylnie reagowała na to "przynudzanie". Niestety w połowie występu pojawił się kolejny raz w ciągu dwóch dni (wcześniej na Pink Freud) bliżej mi nieznany raper Skubazz i cała magia prysła. –Piotr Kowalczyk

Bloc Party
Niedziela, Scena Główna

To był zdecydowanie najsłabszy koncert Bloc Party spośród trzech widzianych dotąd przeze mnie występów grupy. Bandowi nie przysłużyło się granie o tak wczesnej porze (21:00), ale że da się z tej opresji wyjść obronną reką udowodniła taka tam raczej spokojniejsza kapelka z NYC dwa dni wcześniej. Ponadto technicy nie dali sobie rady z dobrym nagłośnieniem występu - perkusji chwilami nie było słychać w ogóle, podobnie jak jednej z gitar. Zresztą zapewne nawet gdyby było ciemno, a dźwięk byłby idealny, to i tak nie udałoby się w żaden sposób nadrobić braków w tym co najważniejsze, czyli w materiale muzycznym - jakże wielka była różnica jakościowa między utworami z Silent Alarm a piosenkami z tegorocznego słabiutkiego wydawnictwa. I zdaje się, że Kele na żywo tym razem nie brzmiał zbyt pewnie, ale może mi się zdawało. Żenujący występ Ostrego litościwie przemilczę. Najsłabszy punkt ostatniego dnia festiwalu, ale to pewnie dlatego, że nie widziałem Indios Bravos. –Tomasz Waśko

Björk
Niedziela, Scena Główna

Jak przedstawiały się myśli waszego oddanego niżej podpisanego podczas koncertu Björk trzeciego dnia festiwalu? Mniej więcej tak: "Ech, same wolne, nudno już... o matk! To jest "All Is Full Of Love"!!!!! Aaaaaaaaaaaaaaaal iiiiiiiiiiiiis fuuuuuuuuuuuuuuuuul oooooooooooooof loooooooooooooveeeeeee! O kurwa, zaśpiewałem to na głos ("zaśpiewałem"). No ale ej, napięcie spada, jakiś nowy kawałek słaby, że o dupe rozbić. O mój Boże!!!!! "Joga"!!!! O w dupę, "Joga"!!!!! O w chuj! A co teraz! CO SIĘ DZIEJĘ!!!!!!!!! "HYPERBALLAD"!!!!! Jezu, jakie genialne te klasyki. I co to za konsoleta?!!! O znów nudy. Ech, napięcie pada. Tamtadamdadam... O KURWA, ŻESZ NIE PIERDOLĘ!!!!!...". To był wielki koncert, z ewidentnie słabymi momentami. Show Björk jest lepsze niż show twojego ulubionego artysty, spójrz prawdzie w oczy. To było jak występ wysoko rozwiniętej rasy przybyłej przed milionami lat na Ziemię by nam pomóc w rozwoju, którą wymyślił von Daniken po spędzeniu długiego popołudnia ze swoim von bongiem. Pre wszystko i post wszystko. Ale musiały pojawić się w setliście nowsze utwory, jak ten tam, jakkolwiek się nazywa to jest słaby. Bo piosenki Björk nie są tak dobre jak kiedyś i to boleśnie słychać. –Łukasz Konatowicz

LCD Soundsystem
Niedziela, Scena Główna

Ponieważ w marcu załapałem się na gig LCD w londyńskiej Astorii, spodziewałem się, że będzie to jeden z mocniejszych punktów tegorocznego festiwalu. I nie zawiodłem się, bo Murphy z ekipą dał, obok Rascala, najlepszy koncert na całej imprezie. Zresztą smsy przychodzące od znajomych w trakcie show tylko mnie w tym zdaniu utwierdziły. To był idealny artysta na zwieńczenie Open'era, choć wiele osób nie zdawało sobie z tego sprawy i opuściło Babie Doły jeszcze przed początkiem LCD zostawiając tym samym więcej miejsca do pląsów i bounce'ów tym, którzy postanowili spędzić 70 minut z najbardziej cool postacią współczesnej muzycznej sceny. Zabawa trwała cały czas: od otwierającego występ hipnotycznego "Us V Them" poprzez starsze killery wśród których najbardziej wymiótł utwór "Tribulations" aż po "No Love Lost" (cover wiadomo kogo) i zagrany na bis closer ostatniej płyty, który na żywo zabrzmiał jeszcze bardziej jak zagubione nagranie Lou Reeda. Dodajmy do tego genialnie rozwijające się "All My Friends", a jasnym stanie się, że nawet brak "Someone Great" nie był na tyle dotkliwy, by mógł sprawić, abym na cokolwiek narzekał. Aha, no i wiadomo, że ta Japoneczka tam rządzi na scenie, ale ja to już po Astorii mówiłem. –Tomasz Waśko

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)