PLAYLIST
Janelle Monáe
"Violet Stars Happy Hunting"
Jeśli miałbym upatrywać powodu, dla którego ordynarny pop zawładnął wyobraźnią redaktorów Porcys ostatnimi czasy, daleki byłbym od snucia spiskowych teorii, marudzenia o hipsterstwie i tym podobnych bredniach, które pojawiały się w wypowiedziach naszych czytelników. Z jednej strony wskazałbym na postępujące zacieranie się granicy między tym co masowe i popkulturalne, a niszowo-garażowe i niezależne. Ważniejsze jednak dla mojego dzisiejszego wywodu jest drugie spostrzeżenie. Pop zawsze w swym jądrze posiadał gen, tudzież mem jeśli lubicie gustownie inteligenckie szlagworty, umożliwiający błyskawiczne wchłonięcie i przetworzenie na swoje, schlebiające masowym gustom, podobieństwo prądów i tendencji zaczerpniętych z szerokiego zaplecza kultury, nie wyłączając kanibalistycznych zapędów autoplagiatorskich. Takie to sprytne bydlątko, które poprzez swój czterokomorowy żołądek bezustannie mielący świeżą i pożywną trawę aktualnych, jak i wysuszone sianko przeszłych inspiracji, produkuje cieplutkie i pożywne mleko oraz ogromne ilości pospolitego łajna.
W momencie gdy za sprawą mediów, z niekwestionowanym wodzirejem w postaci Internetu, wkroczyliśmy w erę fetyszu informacji połączonego z krytyczną samoobsługą doprawioną odbywająca się od blisko stulecia sekularyzacją sztuki, staliśmy się światkami błyskotliwej przemiany pomiatanego bydlęcia w świętą krowę. Okazało się, że gdy oryginalność otrzymała nieoczekiwany cios w plecy od Brutusa, jakim na dłuższą metę okazało się spowszednienie i upowszechnię dóbr kultury i technologiczne ułatwienie procesu twórczego, znienawidzona "masówka" za sprawą wspomnianych wyżej predyspozycji jako jedyna wyszła z postmodernistycznej zawieruchy obronną ręką. A i owszem, artysta zawsze żyła na garnuszku swoich poprzedników, ale w ostatecznym rozrachunku oczekiwano od niego pójścia na swoje, co ten nie rzadko czynił czego świadectwem niech będą podręczniki historii sztuki. Oczywiście presja wartości dodatniej została, trudno jedna oprzeć się wrażeniu, że w okresie gdy oryginalność najłatwiej odszukać w słowniku pod literką 'o', większość tego co uznajemy za jej przejawy polega na przestawianiu znajomych klocków, jakowoż koncepcyjnie interesującym, przy głębszej analizie dającym się sprowadzić do beznadziejnego jęku bezsilności. W tym stanie rzeczy, jako wytrawny kuglarz i akrobata, pop odnalazł się wyśmienicie, wyprzedzając o parę długości tych, którzy balansowania na cienkiej linie zapożyczeń i stylistycznych krzyżówek dopiero się uczą.
A cała ta po omacku intelektualna i całkowicie intuicyjna paplanina powstała w jakże błahym celu zakomunikowania wam, że "Violet Stars Happy Hunting!" to kawałek zaprzęgający do swych niecnych celów niezapomniany retro-motowneowy bit z żelaznego kandydata do miana singla dekady – "Hey Ya!". Musicie mii wybaczyć, mam wakacje, nudzi mi się okropnie. Nie mam pojęcia czy potraktować to jako zarzut czy bardziej jako rozgrzeszeni ale odkrywcą Janelle jest sam Big Boi, który sprowadził ją do swojej stajni Purple Ribbon Records, oraz nagrał z nią kawałek na ścieżkę dźwiękową do Idelwild. Chociaż tak potężny wkład obcy nie może umknąć przy podziale punktowego łupu, trzeba powiedzieć, że między pożyczonymi uderzeniami werbla dzieje się wiele aranżacyjnych wygibasów godnych poświęcenia paru przychylnych zdań. Owszem bit z "Hey Ya!" jest tak mocarny, że zamiast całej armii Izraelitów z trąbami, a nawet Murzyna z ghettoblasterm, wystarczył by zwykły komunijny jamnik marki Panascanic i drobna ingerencja Jahwe w playlistę Radia Maryja, a nie tylko mury Jerycha poszły by w pizdu, ale także moherowe berety przerzuciły by się z kazań ojca Rydzyka na neo-soul z Atlanty, skręty i przekrzywione czapki z daszkiem. Alleluja! Janelle idzie dalej, podmieniając akustyka rodem z ogniska organizowanego przez przymierze rodzin na elektryczny riff i nowofalowy syntezator, którym bliżej na modne indie imprezy. Ale prawdziwe cuda dzieją się w samej końcówce, prawdę mówiąc to dla tych słodkości postanowiłem dorzucić dziewczynie 0.5 punktu. Kawałek zamyka potwornie chwytliwy fundujący motyw organków oraz depczący mu po piętach motyw przewodni z 80sowego klasyka "Sunglasses At Night" Corey Harta. Kiedy słyszeliście takie cuda w your average R'n'B banger?
To jeszcze nie wszystkie niespodzianki, którymi raczy nas młoda piosenkarka. Wokal panny Monáe wprowadza do i tak już pokręconej piosenki nutkę oldschoolowej dekadencji pomawianej tui ówdzie o koligacje z tematami z Boda z połowy lat sześćdziesiątych (pamiętny wokal z czołówki Goldfinger i takie tam). Ponadto zbliżający się album Metropolis ma zostać wydany w dziwnej manierze polegającej na podziale na cztery suity wydane oddzielnie, czy jakoś tak. Aha, bo to w ogóle koncept album jest, i to nie byle jaki bo luźno oparty na klasyku kina sci-fi Fritza Langa z 1926 o tym samym tytule. Janelle Monáe wciela się w postać androida (androidki?) Cindi Mayweather co zapowiada jeszcze więcej bajkowego R'n'B, któremu bliżej na Bajkonur niż fale twojego "ulubionego" komercyjnego radia. Sami widzicie, jak tu nie jarać się tym całym popem, hę?
Zobacz także:
http://www.myspace.com/janellemonae