Smile
15 marca 2004Zaledwie kilka tygodni temu cały muzyczny świat zelektryzowała sensacyjna wiadomość o planowanej na jesień oficjalnej premierze najbardziej oczekiwanego i najbardziej dyskutowanego nie wydanego albumu wszechczasów – Smile Beach Boysów. Brian Wilson udał się do magazynów Capitolu, rekwirując taśmy z legendarnej, burzliwej sesji 1966-67 z zamiarem ukończenia wspólnie z Van Dyke Parksem (przyjacielem Briana, towarzyszem grupy i w owym czasie autorem niektórych tekstów) tego, co rozpoczął 38 lat temu. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do najważniejszego CD 2004, zostały one chyba rozwiane. Jeśli ktoś ma je nadal, proszę czytać dalej.
Opowieść rozpoczyna się w 1966 roku, tuż po wydaniu Pet Sounds. Nagranie jednego z najwspanialszych albumów w historii muzyki nie zaspokoiło ambicji Wilsona, zdeterminowanego zrobić coś "jeszcze bardziej", coś, co zamknęłoby usta wszystkim i wszystkiemu. Na tym etapie już od dawna nie koncertował, skupiając się na obsesyjnej, samotnej pracy w studiu. Jak wiadomo geniusz ten cierpiał od pewnego czasu na paranoiczny perfekcjonizm, który w końcu uniemożliwił powstanie "arcydzieła wszechczasów", jakim miało być Smile. Nad jednym utworem Wilson potrafił pracować tygodniami, a częściej miesiącami, nie decydując się w końcu na ostateczne rozstrzygnięcia. Praktycznie wszystko zostało już powiedziane o jego drobiazgowych zachowaniach realizacyjnych, prawdziwej studiomanii. Zachowały się liczne anegdoty na ten temat – przytacza się na przykład słynną prośbę artysty o przyniesienie do pomieszczenia piaskownicy, tak by mógł on grać na keyboardzie z nogami w piasku albo incydent kiedy nagrywając "Fire" kazał rozpalić wewnątrz małe ognisko, a grupie przebrać się w kostiumy strażaków na czas wykonywania piosenki. To nie był jedyny przypadek Wilsona zachowującego się w zaborczy sposób wobec towarzyszy – w czasie długiej pracy nad Smile zdarzało mu się ostro dyrygować kolegami. Raz kazał im śpiewać z uśmiechem na ustach na potrzeby radośniejszego wariantu "Heroes & Villains".
Ale to nie marginalne dziwactwa wizjonera najbardziej intrygują w kontekście Smile, lecz nietypowa metoda songwriterska, nazwana przez Parksa "metodą modułową". Koncepcja ta polegała na pisaniu utworu osobnymi częściami, a następnie składaniu go na przeróżne sposoby. Nie trudno się domyślić przytłaczającego ogromu chaosu, nad którym autorowi ostatecznie nie udało się zapanować i wobec którego poległ później Carl Wilson, naiwnie podejmując próbę scalenia albumu z dostępnych materiałów. Brian kombinował nad tysiącem rozwiązań naraz – cały czas przesuwał, zamieniał ze sobą fragmenty kompozycji, dodawał nowe elementy i rezygnował ze starych. Pojęcie o tym daje znany wypadek, kiedy drobny, autonomiczny odcinek melodyczny "Bicycle Rider", obecny najpierw w refrenie "Do You Like Worms?", przeniesiony został ostatecznie do singlowego "Heroes & Villains", nad którym praca toczyła się równocześnie. Jest to jedno ze świadectw niewyobrażalnie prawdopodobnie złożonej koncepcji Smile – skomplikowanej przeplatanki tematycznej i muzycznej.
W okresie twórczej aktywności nic jeszcze nie zapowiadało końcowej klęski. Do prasy cały czas przedostawały się wieści o nadchodzącym "absolucie" Beach Boys; nikt nie wątpił w zwieńczenie starań lidera dziełem jakiego wcześniej nie było. Sam autor przesłał do wytwórni wstępną listę utworów mających znaleźć się na krążku i wkrótce Capitol wyprodukował prawie pół miliona okładek Smile z obszerną książeczką, na tyle której wydrukowano dwanaście pozycji z adnotacją mówiącą, by wiernego spisu szukać na samej płycie. Kiedy w połowie 1967 roku jasne stało się, że marzenie Wilsona pozostanie niezrealizowane, przygotowane zostało wydawnictwo na otarcie łez – Smiley Smile z paroma nowymi, zazwyczaj słabszymi, niemrawymi i niedorobionymi fragmentami Smile, ale niespecjalnie wynagrodziło to słuchaczom ogromny zawód. A Brian Wilson od tamtej pory nie był już tym samym człowiekiem – Sgt. Pepper’s było gwoździem do trumny, po nim siła kreatywna Beach Boysów nigdy nie odzyskała dawnej mocy.
Analizowanie materiałów z okresu 1966-67 wyrosło przez te trzydzieści lat na niemal oddzielną dyscyplinę krytyki muzycznej. Nikomu oczywiście nie udało się przedstawić prawdziwie przekonywającego "swojego" Smile, ale ogrom wiedzy zgromadzonej na ten temat daje nam spore pojęcie jak fundamentalne dla historii muzyki popularnej mogło być to wydarzenie. Co konkretnego wiadomo? Omawiając po kolei należałoby zacząć od "Prayer" – nie uwzględnionego w wilsonowskim tracklistingu, ale tak naprawdę jedynego stuprocentowego pewniaka (tak zwanych "pewniaków" było więcej, ale chyba nawet autor nie dałby sobie ręki uciąć co do ostatecznego kształtu dzieła), bo mającego stanowić krótkie intro, a capella. Z archiwalnych zapisów wynika, że "Prayer" traktowane było przez Briana po macoszemu, bo rzeczywiście jako skromny wstęp wokalny nie wymagało zbyt wielkich obróbek.
"Good Vibrations" to chyba najsłynniejszy utwór Beach Boys, największy przebój w całej karierze, przez wielu uważany za jeden z najwspanialszych singli wszechczasów. Pierwotnie miał się on znaleźć na Pet Sounds, ale Wilson, w pełni świadomy swoich niesamowicie wysokich oczekiwań wobec piosenki, nie chciał opóźniać ukończenia i wydania krążka i postanowił skupić swoją energię na czymś innym, pozostawiając to oczko w głowie na później. Kiedy wreszcie znalazł czas na "Good Vibrations", poświęcił się doskonaleniu singla, który zajął mu praktycznie pół roku. Z początku wielki przebój, zamykający w trzech minutach jedenaście dyskografii zespołów pokroju Shins, nie był przewidywany na Smile. Wilson ugiął się dopiero pod presją wytwórni przestraszonej perspektywą braku jednoznacznego hitu drugi raz z rzędu, a nowy album na pewno nie zapowiadał się na komercyjne wydawnictwo.
Paradoksalnie artystyczny sukces "Good Vibrations" mógł być jedną z przyczyn nieukończenia Smile, rozbudzając ogromne oczekiwania. Na następcę – kilkuminutową operę "Heroes & Villains" – Wilson poświęcił niespożyte pokłady życiowej energii. Do tej pory trwają spekulacje nad najwierniejszą w odniesieniu do zamierzeń autora wersją utworu – tyle różnych segmentów przypisywanych było "Heroes" na różnych etapach nagrywania, że wszyscy już się w tym pogubili. Zagadką pozostaje jak Wilson zamierzał zmieścić w tej kompozycji przeróżne człony, by nie rozbiły one wewnętrznej harmonii. Ostatecznie "Heroes" wydane zostało trzy miesiące po końcu marzeń, końcu snów, ale w wersji znacznie różniącej się od take'ów z sesji, więc podobnie jak cały Smiley Smile pozostawiającej okropny niedosyt. Z samego "Heroes & Villains" zrodziło się co najmniej kilka zupełnie osobnych piosenek i kilkadziesiąt różnych wariantów, strzępków. Materiał powstały na bazie tej jednej kompozycji mógłby obdzielić kilka krążków i tak rzeczywiście się działo – firmy zajmujące się rarytasami, bootlegami, albo po prostu nieoficjalnymi pozycjami z katalogu Beach Boys przeznaczały całe osobne wydawnictwa na eksplorację "Heroes & Villains".
W kwietniu 1967 Wilson, niezadowolony z przebiegu prac nad tym doniosłym przedsięwzięciem, ogłosił, że singlem będzie jednak inny utwór – "Vege-Tables", wyrażający zainteresowanie problematyką zdrowia, w przesłaniu zachęcający słuchaczy do odważniejszego spożywania tych mniej atrakcyjnych kuzynów owoców. Na pewnym etapie wzmożonej warzywnej aktywności Beach Boysów odwiedził sam Paul McCartney, dołączając się na zasadzie turystyczno-gościnnej do przygotowywania "Vege-Tables". Być może dlatego, że kawałek ten należał do najmniej skomplikowanych w zamyśle punktów płyty, rekonstrukcja "Vege-Tables" nie pochłania poszukiwaczy prawdy w aż tak wielkim stopniu.
Na istotniejsze luki napotykamy w przypadku innych ważnych fragmentów sesji. "Do You Like Worms?" zachowało się jedynie w wersji instrumentalnej i w tej wersji, bez wokali, wypadało wówczas dość eksperymentalnie. Awangardowość kompozycji wywoływała zresztą poważny niepokój w konserwatywnej duszy Mike'a Love, skutecznie opóźniającego ukończenie "Worms". "I'm In Great Shape", kolejna po "Worms" część suity zrodzonej z "Heroes", również nie doczekała się w końcu jednoznacznego wykonania studyjnego. Podobnie "The Elements", mająca w czterech odsłonach podejmować wątki ziemskich żywiołów, stanowi enigmę – znana jest część z "ogniem", która sama w sobie rodzi wiele wątpliwości. To właśnie wtedy geniuszowi odrobinę odbiło pod wpływem stresu i narkotyków – na serio przestraszył się, że seria pożarów w Los Angeles jednej nocy mogła być spowodowana właśnie równoległym piłowaniem "Fire".
To oczywiście tylko drobniutka próbka tematyki. Na podstawie archiwalnych taśm można napisać książkę o każdym utworze branym wtedy przez Beach Boysów na warsztat. Zagadnieniu poświęconych jest multum niezwykle obszernych publikacji omawiających wszystko szczegółowo i wysnuwających własne teorie na temat prawdopodobnego ostatecznego kształtu całości. Ale chociaż niezliczona ilość bootlegów z alternatywnymi złożeniami Smile krąży po świecie, nadal niejasne jest, czy byłaby to rzeczywiście, jak twierdzi większość fanatyków, niezrozumiana płyta wyprzedzająca swoje czasy o kilkadziesiąt lat, czy raczej nowatorski, perfekcyjny popowy koncept-album. Znawcy znający naturę ambicji lidera Beach Boys stawiają na drugą możliwość.
Powinniśmy wszyscy przekonać się o tym wkrótce, a na razie zakończę krótką informacją kilka tygodni temu wynalezioną własnoręcznie przez koleżankę Miksiewicz: poniedziałek, 28 czerwca, Beach Boys, Sala Kongresowa PKiN, godzina 19, bilety od 120 do 260 złotych. Rewelację potwierdziłem telefonicznie, choć na razie nic więcej nie wiadomo.