SPECJALNE - Wywiad
Wywiad z Petem Adamsem, gitarzystą Baroness
12 października 2012
Wywiad z Petem Adamsem, gitarzystą Baroness
Z dnia 4 sierpnia 2012
Autor: Wawrzyn Kowalski
Baroness na koncertach zawsze święcą triumfy. Polski sierpniowy nie był tu wyjątkiem.
Kilka godzin przed występem porozmawiałem sobie z Petem Adamsem, który, jak się
rychło okazało, reprezentuje ten sam zaraźliwy entuzjazm i otwartość, którą najbardziej
lubię w muzyce zespołu. Upał był nie do zniesienia, dlatego usiedliśmy na leżakach, w
cieniu, by bez spiny porozmawiać właściwie o wszystkim: o przyjaźni, koncertach, bagnach,
zajawkach i wakacjach, podczas gdy reszta ekipy, jak zauważyłem po drodze, przechadzała
się festiwalowym bulwarem.
***
Właśnie przed chwilą czytałem o tym, że Thurston Moore zasila kohortę Twilight.
Gdzieś zaciera się przepaść pomiędzy metalem a resztą muzyki popularnej. Jak stawiasz
prognozy? Black metal czy wasz przyszły Black album?
Też o tym słyszałem. Dobre pytanie. Myślę, że przed metalem wspaniała przyszłość, że
to wszystko wygląda bardzo, bardzo dobrze. Czasy są najlepsze, minęło już nachalne
kopiowanie z późnych 90s i wczesnych 00s… Tylko popatrz na ostatnią dekadę w tym
gatunku – to po prostu ciągły progres, progres, progres. Jestem tym podekscytowany. Ciężko
mi przewidzieć, gdzie ta muzyka zawędruje, ale mogę powiedzieć, że perspektywy rysują się
nieźle.
Masz swoich faworytów?
Jest wiele świetnych bandów. Od lat uwielbiam Enslaved. Jestem ich fanem. Lubię
obserwować rozwój i wybieraną przez nich drogę pisania utworów przy ciągłym zachowaniu
black metalowych korzeni.
Często eksperymentują…
Jasne, grają teraz progresywnie, z elementami gitarowej psychodelii. Fantastyczny zespół!
Wy też nie zapominacie o korzeniach. Pomimo łagodnego oblicza Yellow &
Green w tegoroczną trasę ruszyliście u boku Decapitated i Meshuggah. Nie było wam
niezręcznie grać pomiędzy tymi technicznymi bestiami?
Na początku ten pomysł też wydał nam się trochę dziwny. Myśleliśmy sobie: hmmm, ale
rzeczywistość okazała się inna. Kiedy wychodziliśmy z Decapitated i Meshuggah zawsze
był to fantastyczny set. Niesamowite zestawienie. Decapitated robią to, co robią. To
kopalnia energii, wychodzą, pach-pach, ścierają w pył. To było świetne. My kreowaliśmy
nieco odmienne flow, a potem, rzecz jasna, wychodził Meshuggah i po prostu rrroar!...
wiesz: pozamiatane. Świetne, że trzy zespoły angażowały się w cały koncert i całą trasę, w
rezultacie to było jedno z naszych najlepszych tourne.
Decapitated – polska załoga. Znaliście się wcześniej?
Widziałem ich przedtem tylko raz. Graliśmy z nimi na festiwalu w Holandii, chyba w
Rotterdamie, nie pamiętam dokładnie… Tak czy inaczej to była ta jedyna sytuacja, więc nie
znaliśmy się wcale, ale poznaliśmy w trasie… Eh, co za goście! Teraz mogę powiedzieć, że
jesteśmy dobrymi ziomkami. Vogg, gitarzysta, przepijał nas, aż padaliśmy pod stół. Mógł to
robić każdego dnia, o dowolnej porze. Kilkukrotnie nie doceniłem jego talentu do picia. No
i poszliśmy kiedyś na kręgle. Vogg nigdy wcześniej nie grał. Ale poszedł i w jednej ręce cały
czas miał piwo, chlapał nim na prawo i lewo. To był naprawdę świetny czas.
Wiesz, że z waszej tour-trójki na OFFie nie grali tylko oni?
Serio? Czemu? Zbyt metalowi na OFFa? Może z roku na rok będą tu zapraszane także cięższe
kapele…
Przechodząc na wasze podwórko. Pomimo pewnych zawirowań w składzie,
pozostajecie chłopakami z tej samej okolicy…
Tak. Baroness zawsze była taką grupą. Przez pierwsze trzy lata na gitarze grał Tim Loose,
później brat Allena – Brian, przez dwa lata. Po nim przyszedłem ja i jestem w zespole już
prawie piąty rok. Rzecz w tym, ze wszyscy jesteśmy naprawdę bardzo bliskimi przyjaciółmi.
Wszyscy dorastaliśmy razem i zakładaliśmy zespoły odkąd skończyliśmy dwanaście lat. Nasz
pierwszy basista, Summer Welch, który ostatnio zostawił granie, był moim sąsiadem. Znamy
się od dziecka, będzie teraz dwadzieścia kilka lat… Właściwie nasz zespół jest zespołem
rodzinnym. Tak my to odbieramy. Family band. Jesteśmy blisko ze sobą, ale też z naszym
rodzeństwem, rodzicami, to bardzo osobista i mocna więź. Ma to swoje mocniejsze i słabsze
strony, lecz łatwiej jest nam radzić sobie z problemami i kiedy rzeczy wokół ogarnia zamęt,
wiemy, że możemy sobie z tym poradzić, zamiast załamywać ręce.
A czy te wewnętrzne migracje mają wpływ na muzykę?
Tak, absolutnie. Każdy z trzech naszych gitarzystów: Tim, Brian i ja, gra inaczej. To całkiem
inne podejście. Tim Loose jest jednym z najlepszych gitarzystów, jakich słyszałem na żywo.
Jest niesamowity. Bardzo utalentowany. Dodawał płomień wczesnym rzeczom Baroness; coś
czego w innej sytuacji z pewnością by tam nie było.
Gra gdzieś jeszcze?
Nie, już się tym nie zajmuje. Później Brian, miał swój własny pomysł, bardziej artsy, w
dobrym znaczeniu tego słowa. No i ja. Ja gram raczej prosto, nieokrzesany rock'n'roll, coś w
tym stylu. Więc, tak jak mówiłem, miało to bardzo duże przełożenie na brzmienie i kształt
Baroness. Bez dwóch zdań.
Właśnie, kształty Baroness. Te dwie kobiety z okładki można przyporządkować
konkretnym osobom?
Nie. To coś, co zaczęło się już na samym początku i nie jest to nikt koniecznie blisko z nami
związany. Właściwie są to po prostu dwie postaci. Baronowe, które stały się trochę naszą
reprezentacją.
Tak jak albumowa synestezja?
Jasne. Pomysł z kolorami jest naprawdę tylko tym, czym się wydaje. To pewna aura wokół
albumu. Jeszcze w czasach, gdy nie było mnie w zespole, chłopaki, podpisując kontrakt z
Relapse, myśleli o nagraniu tych "barwnych" płyt, o tym jak wyglądałyby one zestawione
jedna obok drugiej. John jest w tym zespole artystą, zawsze odciska pewien twórczy wpływ.
Jego sztuka jest w przypadku Baroness równie ważna, co muzyka. Ja nie jestem artystą w
takim znaczeniu w jakim on nim jest i zazwyczaj nie potrafię zgłębić toku jego rozumowania,
ale w tym wypadku chodziło jedynie o pewną symboliczną otoczkę. I ten projekt już za
nami.
Serio? Żadnych więcej kolorów?
Żadnych kolorów. Ale nadal coś prostego. Jeśli chodzi o album potrzeba właśnie czegoś
prostego, trafiającego w sedno. Myślę, że kolory doskonale spełniały ten wymóg. Czerwony,
niebieski, żółty, zielony, pam! Zrobione. Łatwe do zapamiętania, do uchwycenia i szybko się z
tym utożsamiasz.
To prawda, ja się tym sugeruję. Wasz nowy album kojarzy mi się z latem, wątki
akwatyczne, jakaś nostalgia w drodze związana z tą porą roku.
Właśnie o to chodziło. Żółty i zielony.
Płyta na lato?
Czy kojarzy się z latem? Wiesz… czemu nie? Są na tych krążkach dobre piosenki, więc, może
rzeczywiście, to płyta tego czasu. Nie planowaliśmy, żeby wyszła o tej porze roku. Okazało
się, że ostatecznie wydaliśmy ją w lipcu, choć początkowo myśleliśmy raczej o wiośnie, ale to
nie zmienia faktu. Myślę, że jako letnia płyta sprawdza się znakomicie.
Całość kończy rzeczywiście zielony ambient. "If I Forget Thee, Lowcountry", znowu ta
lokalność.
Tak, to miejsce w Georgii. W dół Savannah. Leży na poziomie morza, stąd nazwa. Jest to
bardzo, bardzo gorące miejsce. Wokół moczary, pełzające węże, aligatory, posępna woda,
czarna woda, smoliście czarna i gnijąca.
Nie słychać tego…
Utwór rzeczywiście jest wyciszony, bo te obszary są także bardzo spokojne. I trochę
mistyczne.
Z jednego powodu nowy album wydaje mi się jednak czymś więcej niż zbiorem
ogólnych impresji. Pamiętam wasz pierwszy koncert w Polsce, na Asymmetry we
Wrocławiu…
O tak! Świetnie się bawiliśmy. Genialny, nigdy go nie zapomnę…
Zaprezentowaliście wtedy premierowo utwór z Blue Record. To był "Swollen
And Halo", właściwie bez tekstu…
Hehe, zgadza się. Nie śpiewaliśmy słów, jedynie akompaniowaliśmy dźwiękom…
Na Yellow & Green teksty nabrały jednak dużo większego niż wcześniej
znaczenia. To mało metalowe podejście.
Tak to wygląda. Od strony słownej jest to bardzo osobisty album. Ale w sposobie pisania
Johna jest coś, z czym zgadza się każdy z nas. Inaczej ujmując: życie bywa mroczne, smutne
i ponure. Wszyscy przez to przechodzą. Każdy człowiek w tym czy innym punkcie życia
doświadcza takich momentów. I to jest coś, co każdy z nas rozumie. Możemy rzecz jasna
zgodzić się też w wielu innych kwestiach, ale na pewno wszyscy zdajemy sobie sprawę, że
życie ma swoje wzloty i upadki, zakręty, zmiany, ścieżki, zmartwienia. Każdy jest czasem
dotknięty przez kogoś, kogo znał i kochał, przez dystans, spalone przez innych mosty,
przyjaciół, którzy przychodzą i odchodzą. Te sprawy są wspólne nam wszystkim. John ma
świetny sposób na wyrażenie tego tekstem, ale, wiesz, gdybym ujawnił tę ich osobistą
stronę, to by wiele im ujęło. Zabrałoby to element przeczucia.