SPECJALNE - BRUDNOPIS
Walkmen
You & Me
2008, Gigantic
Mam taką przypadłość, że łatwo się sugeruję, nazwijmy to "zsumowanymi, zbieżnymi opiniami pochodzącymi ze źródeł, które sobie cenię i szanuję" (b-e-ł-k-o-t). To znaczy, jeśli moje ulubione serwisy, blogi i ziomale, w miarę jednogłośnie jadą po Jakimś Tam Jakiegoś Tam zespołu, to zakładam bez słuchania, że tak faktycznie jest i nie czuję nawet potrzeby tego sprawdzania. Z mojego punktu widzenia jest to po prostu nic innego jak cenienie sobie własnego czasu, oczywiście możecie mieć inne zdanie, ale szczerze mówiąc mało mnie to interesuje (z-a-r-o-z-u-m-i-a-ł-o-ś-ć). Dlatego też w życiu nie słyszałem żadnego albumu, powiedzmy takiej tam Marii Peszek, choć jeśli spytacie mnie o opinię to powiem wam, że to dno totalne. W miarę analogiczna sytuacja jest z Walkmen – moja przygoda z tym, całkiem niezłym przecież zespołem, skończyła się na wysokości ich drugiego albumu. Co się działo między nim, a zeszłorocznym You And Me zupełnie mnie nie obchodzi i nie mam najmniejszego zamiaru sprawdzać tego na Wikipedii. Tak, jestem ignorantem.
W każdym razie w zeszłym roku Walkmeni powrócili do mych łask i muszę przyznać, że You & Me to całkiem zacny krążek. Ciągle jadą na brzmieniu wypracowanym na pierwszym albumie, jednak starają się dokładać nowe elementy, co całkiem nieźle im wychodzi. Album ten wydaje się być przede wszystkim bardziej przejrzysty, to znaczy pozbawiony tego brudu, który kojarzymy z debiutu. Chwilami ta płyta jest przebojowa w takim typowo recenzenckim sensie (żadna Planeta FM) – wkradają się pojedyncze melodie i motywy, które momentalnie zapadają w pamięć, a ten singiel to już przecież w ogóle hicior. I z jednej strony szkoda mi trochę, że opadły te opary dymu z pierwszego krążka, jednak gdy tak sobie słucham You & Me to dochodzę do wniosku, że ciągle warto mieć ich na oku.