SPECJALNE - BRUDNOPIS
Tosca
Suzuki
2000, G-Stone
Ktoś kojarzy Fashion TV? Znaczy ja nie oglądam teraz telewizji, ale w czasach liceum to była klasyka po prostu. Ciekawostka: ktokolwiek odpowiadał tam za muzykę, miał zajebisty gust. Nie wykraczając poza estetykę eksluzywnej muzyki tła – chill-outu, nu-jazzu, electro etc. – potrafił przemycić mnóstwo łakoci, dzięki czemu przyjemność w wielogodzinnym odbieraniu kanału nie kończyła się na urodzie panien. (Zdarzały się też profanacje typu laski chodzące po wybiegu do "In Limbo", ale nikt nie jest przecież doskonały.) Zapamiętałem zwłaszcza jeden incydent o fundamentalnym znaczeniu dla moich późniejszych skojarzeń z muzyką na FTV.
Oto pewnego popołudnia leciał skrót z pokazu Victoria's Secret. Victoria's Secret, anyone? Podczas gdy na ekranie dream team supermodelek świata (z Heidi, Tyrą i Laetitią na czele) paradował w białej bieliźnie i przyczepionych do pleców skrzydłach, dziwny soundtrack towarzyszył tej wizualnej rozkoszy. Zaczynało się niepokojącym, złowrogim pomrukiem. Brzmiało to jak rezonans w ogromnej metalowej rurze, samowzbudzajacy się poprzez pęd powietrza. Wciąż, specyficzna zmysłowość cechowała ten cichutko szumiący sample, bo niezidentyfikowana osoba słabej płci szeptała na reverbie coś w stylu zaklęcia kosmitów. Wtem wkraczał kanciasty bit, muczący basik i międzygwiezdne przestrzenie ambientu. To co się dalej działo zawierało jakiś niewyjaśniony aspekt erotyzmu i idealnie współgrało z obrazem.
Kilka miesięcy potem Mike podrzucił mi 3 płytki, które przechwycił właśnie od swojej dziewczyny – coś DJa Vadima, a także dwie pozycje z katalogu labela G-Stone: projekt Peter Krudera pod nazwą Peace Orchestra oraz drugi po Operze z 97 roku longplay austriackiego duetu Dorfmeister / Huber, podpisującego się jako Tosca. (Tak, ten sam Dorfmeister wydawał też po drodze ze wspomnianym Kruderem, zadowoleni?) "Trochę luzackiej muzy na ziomalską, zadymioną imprezkę", pomyślałem, i nie myliłem się, choć przybysz z Kraju Rad i orkiestra pokoju kompletnie mnie nie połaskotały. Co innego Suzuki.
Romantyczne, roznegliżowane pasaże trip-hopowe tytułowego openera każą rozłożyć się wygodnie w miękkich, atłasowych poduszkach i kontemplować kuszące dźwięki – wystarczająco easy aby poczuć bezwładny komfort i odpowiednio inteligentne aby mieć wrażenie "ambitności". Wysublimowane echa przenikających się ścieżek onomatopeicznych dmuchnięć, synkopującej przejściówki perkusji i zapętlonych mignięć keyboardu kontynuują nastrój w "Annanas". Po nim właśnie idzie "kawałek z Victoria's Secret", nazywający się "Orozco" – jedna z najsilniej przerażających "pościelówek" ever. "Busenfreund" wcale nie schodzi na poziomie, choć oferuje relaks i ukojenie a la Massive z Protection, jak gdyby "Orozco" stanowiło kulminację szczytowania. O "Honey" gryzmolił sto lat temu Kinol, że kuzyn Nightmares On Wax. "Boss In The Boat" robi dokładnie to samo. Potem zdarza się parę chwil dyskretnej nudy, co wcale nie przeszkadza krążkowi być jednym z najlepszych manifestów downtempo w historii. I, oczywiście, it's a hell of a make-out record, too – ale czy musiałem to dopowiadać przy powyższym opisie?