SPECJALNE - BRUDNOPIS
Stevie Wonder
A Time To Love
2005, Motown
W roku, w którym wielu klasyków powróciło "po latach", wytrwali fani doczekali się też comebacku legendy soul/funk/popu, a okres od poprzedniego krążka wyniósł w tym przypadku równą dekadę. I choć można narzekać, iż w dobrej tradycji muzyka-weterana Stevie zjada nieco własny ogon, to jednak ogólne wrażenie pozostawia nadspodziewanie pozytywne. Ej sorry, w dobie gdy działa projekt o nazwie Wevie Stonder – a więc Wonder został niejako uznany za uśmierconą ikonę – gość potrafi nie tylko być na czasie (opener "If Your Love Cannot Be Moved" zahaczający o modern r&b z tym groźnym basem i zawieszonym, nerwowym refrenem albo kipiące od studyjnych przeszkadzajek cool-funkowanie "Tell Your Heart I Love You"), lecz również bezpretensjonalnie nawiązywać do highlightów obfitej kariery – przez 15 tracków maestro przeprowadza nas po stylistycznej mapie swoich przeszłych dokonań. Album ledwo mieści się na 1 CD, aczkolwiek ciężko się nudzić nawet przez moment (wiem, trudno uwierzyć, ale serio). A perełki "Sweetest Somebody I Know" czy "My Love Is On Fire" wydają się wręcz coverami standardów z reperturaru jego lub innego bossa podobnych rejonów, natomiast (aż sprawdziłem, przecierając oczy ze zdumienia) są po prostu świeżymi kompozycjami. No i przekaz – każdy kawałek o miłości – nie zestarzeje się nigdy. Prince mógłby dziś ciągle nagrywać tak solidne płyty. Notabene gości tu; prócz niego także McCartney, Bonnie Raitt i jeszcze parę wielkich imion. Niedawno coś doceniałem, że Motown utrzymywało poziom w latach 80-tych – otóż utrzymuje nadal. Szacun.