SPECJALNE - BRUDNOPIS
Slowblow
Slowblow
2004, Mobile
Rzeczy przybywające do nas z Islandii mają pewien szczególny, snobistyczno-koneserski status. No nie? Odkrycie to poczyniłem jadąc metrem z przypadkowymi studentami SGH-u przy okazji premiery najnowszej, rocznej już Björk. Znaczy się metro nie miało nic do premiery, ale studenci zachwycali się płytą i generalnie muzą z Islandii, choć już tak bardziej tego... bez nazw. Podczas gdy tak się zachwycali, ja próbowałem wyłapać w tym fenomenie jakąś semantykę, jakieś prawidłowości dyskursu, by je wpisać w swoją spiralę hermeneutyczną. Prościej, już tak zupełnie prosto – próbowałem gości zrozumieć. Failed. To chyba tak jak prawnicze blogi o muzyce (http://sea.blox.pl, łapiecie?). (Morał między Björk i blogiem prawniczym, nikt nie mówił, że będzie łatwo).
Tymczasem gość kręci filmy, które nie tylko u nas odbierane są co najmniej dobrze. Poprzedni – Nói Albinói – opatrzył muzyką swojego bandu, istniejącego zanim Jónsiemu z Sigur Ros urodziła się siostra. Gość nazywa się Dagur Kari, a jego kolejny film, Dark Horse włazi właśnie na nasze ekrany (szczerze, nie byłem jeszcze, bez E. nie ide). Band z kolei to Slowblow. Powiedzieć by można, że nisza totalna.
Rzecz w tym, że mnie zazwyczaj muzyka niszowa irytuje. Lo-fi w znacznej części trudno mi zdzierżyć. W Slowblow już jednak jakby nieco mniej to pierwsze, za to drugie (o tempora, o mores) wręcz doceniam. Wszystko to za cudowne melodie, zadymiony klimat rodem z jakże licznych knajp w miejscach, gdzie słońce świeci tylko czasami. Wspólne z Sigur Ros – cmentarne wręcz tempo utworów. Niewspólne – bardzo, ale to bardzo ciepła muzyka. Na dwóch pierwszych płytach rażą troszkę niedoróbki techniczne, które raczej (no nie jestem pewien, ale mi się WYDAJE) nie były zamierzone. Za to nieco niżej bym ocenił, aczkolwiek jestem w stanie zrozumieć opinię, że to jest jakiś tam środek wyrazu artystycznego. Spoko, za to self-titled to już naprawdę coś – dopracowane dziełko, bez wielkich ambicji zmieniania świata i naszej percepcji na rzeczy egzystencjalne (sorry), za to z przeogromnym ładunkiem ciepła i pozytywnego klimatu. I cóż, że ze Szwecji? Islandii, znaczy się. Dla wielbicieli muzy stamtąd pozycja obowiązkowa, dla reszty... wypadałoby powiedzieć, że co najmniej nieprzeciwwskazana. Ok?