SPECJALNE - BRUDNOPIS
Jim Guthrie
Now, More Than Ever
2003, Three Gut
Są takie chwile, kiedy coś znienacka przypomina ci o twojej zajebistości. O tym jak trafne jest podstawowe kryterium, które Porcys z żelazną-kurde-konsekwencją stosuje wobec muzyki, pomyślałem sobie znów dwa tygodnie temu, kiedy w samochodzie rodziców odnalazł się mój egzemplarz Now, More Than Ever (pod nim był Surf’s Up!). Szczerze wszystkich przepraszam ale SONGWRITING tej płyty! Wrócił do mnie i przemówił wreszcie na tyle skutecznie, że w ciągu kilku kolejnych dni penetrowałem zgubę w tę i we w tę, chcąc się upewnić, czy oniemiałem całkiem przypadkowo czy też zupełnie nieprzypadkowo. Domyślacie się odpowiedzi. Co prawda Guthrie (to jego trzecia solowa płyta, poza tym czas przepędza w Royal City) nie dysponuje postacią Sufjana, ustępując mu wrażliwością, przesłaniem, muzycznym zapleczem, jak i – zwłaszcza – fryzurą (o co chodzi z tym wąsem? Nie ma wąsów). Urodził się natomiast Jimmy ze złotym zmysłem popowca, chyba jest kuzynem A.C Newmana, albo boję się powiedzieć kogo. Motywy, z których wspomniany już autor Michigan uplótłby dwie rozległe ballady, Guthrie zgniata i prasuje tak długo, aż przybiorą postać czterominutowego, rozmarzonego, ale dla odmiany pozbawionego patosu, killera. Wspomagany jest w tym przez część Castanets, kowbojów z Hidden Cameras oraz ideę przyprawienia każdego niemal utworu o skrzypcowy tudzież wiolinowy posmak. Być może pełniejsze wyobrażenie efektu będziecie mieli gdy dodam, że Guthrie obficie sypie z rękawa pietyzmem, pedanterią, dbając o każdy szczególik, by tych kawałków fizycznie nie dało się już lepiej ułożyć i nagrać.
I tak jakby mu się udało. Kiedy próbowałem na zimno podążyć za kreatywnością takiego "Save It", to ani nie zrobiłem tego na zimno, ani w ogóle tego nie zrobiłem. Zaczyna się typową melancholią i trudno się domyślić, że gospodarz przyszykował dla nas dwa trzęsienia ziemi, każde z pięknym motywem skrzypiec w roli głównej. Niejaki Andrew Bird niech się schowa i nie pokazuje na Ursynowie. W poszukiwaniu dobrej muzyki ten poczciwiec Guthrie potrafi zapodać jeden z bardziej charakterystycznych folkowych riffów dekady i zwieńczyć pieśń awangardowymi przejazdami skrzypiec ("Lovers Do"), potrafi zagrać pyszną indie-rockową solówkę ("Time Is A Force"), potrafi wreszcie skrobnąć celny tekst ( "You Are Far (Do You Exist?)"). On wszystko potrafi! – chciałoby się zawołać. Nic dziwnego, że ktoś nawet nazwał ten jego album najlepszym folkowym krążkiem ever. Gwoli sprawiedliwości, i żebyście nie zwymiotowali z przesłodzenia, muszę dodać, że napięcie na krążku ze dwa razy nieznacznie spada, a także płyta jest szaleńczo wymierzona co do minuty, sześćdziesiąt sekund więcej i w oczy zaglądałby przesyt. No, ale nie zagląda. Cholera, wspomniane nie marnowanie ani centymetra, śpiewanie z lekko bejowską manierą późnego Gibbarda (poddane stałemu reverbowi) to coś tak pociągającego, że nadeszła chwila, kiedy to coś znienacka przypomina o mojej beznadziejności. Now, More Than Ever dałem bowiem na przedostatnim miejscu listy płyt 2000-2004. Ale nieee.