SPECJALNE - BRUDNOPIS
J Dilla
Donuts
2006, Stones Throw
Większość fotografii, z którymi mamy styczność w kolorowych magazynach, na bilbordach, plakatach, w gazetkach reklamowych supermarketów, w ogóle wszędzie gdzie są one przeznaczone dla oczu większego grona odbiorców, zostało dotkniętych ręką grafika, który za pomocą różnych Photoshopów wedle potrzeb tu odjął, tam dodał, wygładził i posłodził. Zabawy z sampami w muzyce można podzielić właśnie na takie odtwórcze powiększanie już przecież wystarczająco uroczym paniom cycków, poprzez hocki-klocki magików z brukowców wciskających coraz to nowe panie w ramiona jakiegoś Orlando Blooma, czy tam innego hobbity, skończywszy na artystach, którzy stosując, jak to się uczenie mówi, bricolage tworzą nową jakość.
Album ten niewątpliwie bliższy jest temu ostatniemu biegunowi. Zrodzony najprostszymi metodami układania posadzkowanych dźwięków, niejako z przyczyn technicznych – Jay De tworząc ten album był w już na ostatniej prostej do domu Stwórcy i wszelkie studyjne tricki były dla niego nieosiągalne, album obezwładnia spójnością. Mamy tutaj głównie motownowe brzmienia (co nie dziwi, wszak chłopaczyna był z Detroit), na zakładkę z klasycznymi hip hopowymi bitami. Najważniejsze jednak, że te 31 (jak 31 lat życia ich autora, płyta została wydana w jego 32 urodziny na trzy dni przed jego śmiercią) króciutkich utworów to twory żywe, o zdrowych, różowiutkich polikach, dychające własnymi płuckami, a nie jakieś plastikowe lampucery o urodzie manekinów straszące z okładek żurnali. To niewątpliwie dzieci miłości do ulubionych pozycji w swojej kolekcji płytowej, a zarazem coś na kształt piramidy postawionej sobie za życia. A ty jakie krążki zabrałbyś w swoją ostatnią podróż?