SPECJALNE - BRUDNOPIS
I Am Kloot
Gods & Monsters
2005, Echo
Ktoś, kiedyś, gdzieś, nie pamiętam dokładnie, strasznie wychwalał I Am Kloot. I nawet coś w tym jest. Gdy montują utwory na arpeggiach, brzmią jak surowsze Clientele, grające próbę w garażu. Jeszcze częściej tli się w kącie duch Morphine; Morphine jednak pozbawionego dęciaków, wyzutego z jazzowej części feelingu. Jest za to podobne napięcie. Idąc dalej tym tropem, spostrzega się odnalezienie przez wokalistę I Am Kloot wspólnych punktów u Sandmana i Waitsa. Mam tu na myśli nie tyle barwę głosu, co jakiś gorzki, skutecznie prowokowany przez "za dużo whisky" Weltschmerz, hmm. Z drugiej strony Anglicy umieją zagrać riff niemal żywcem wyjęty z kieszeni lidera Manic Street Preachers i pojechać dynamicznie z duchem brytyjskiego popu. Brudnopis ten napisałem na serwetce, niczym Hendrix recenzentów. Prowadzi to dwóch wniosków, Watsonie: mnogie porównania nasuwają się same (co nie razi). A po drugie – na chwilę i ja się I Am Kloot podjarałem.