SPECJALNE - BRUDNOPIS
Hot Hot Heat
Elevator
2005, Sire
Znów nie wiem jak zacząć nawet. W prostych, żołnierskich słowach, to będzie tak... Dawno temu, za górami, za lasami, hen w 2002, Hot Hot Heat wydali pierwszy longplay Make Up The Breakdown. Ale nie chodzi o to, że energiczne new wave, że świeżość i młodzieńczość. Te kawałki, co do jednego, były tak wykurwiście inteligentne, popowo chwytliwe i bossowsko unikalne, że powinny skutecznie zniechęcić zastępy startujących w tej branży zespolików przed dalszym parciem ku karierze. Ej no ale KURWA tamta płyta. Ktoś słyszał? Przecież ona była tak dobra że aż męczyła i się z trudem znajdowało potrzebę słuchania jej po raz setny, bo wiadomo było, że znów wymiecie.
Now enter the follow-up Elevator. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś wykonawca zaliczył *taki* spadek na skali jakości. Przeciera się uszy ze zdumienia, bo mamy do czynienia z odwrotnością, zaprzeczeniem, lustrzanym odbiciem debiutu na zasadzie lewa-prawa: wszystko co tam urzekało i ekscytowało, tu nudzi i żenuje. Przejścia akordowe, aranże, konstrukcje piosenek, hooki: wszystko. Mi to się nie chciało wierzyć po prostu jak se włączyłem. Dla mnie to nie jest HHH, tylko inny band podszywający się nazwą pod HHH, jak spamer na forum podszywa się pod regularnego użytkownika, czy coś. A może inaczej: jakaś sprytna kapela wykupiła od nich nazwę, by wydać pod nią swoje wypociny? I to kapela pokroju, hm, Wheatus? College'owe gówienko z MTV w każdym razie. Sami dopasujcie porównania. Aż boli mnie gdy to mówię, ale Elevator to rozczarowanie roku. Gdyby ktoś 3 lata temu uprzedził mnie "ale wiesz, ich sofomor cię załamie słabością", zaśmiałbym się. Młode laski edukujące się o muzyce z TV i radia będą kojarzyć HHH z tym krążkiem i kręconymi (ee?) włosami wokalisty. Smutność tej konkluzji! Co-tu-się-dzieje. Dlaczego, dlaczego. Nie rozumiem świata.