SPECJALNE - BRUDNOPIS
90 Day Men
Panda Park
2003, Southern
Do niedawna sądziłem, że jestem skazany na rozczarowania, gdy idzie o podobne art-rockowe aranżacyjne podejście do matematyczno punkowej materii. Styl, który określiłbym czymś na kształt "hardcore goes baroque", z irytująco centralną rolą zamaszyście rozbudowanych melodii pianina i górującego nad wszystkim wycia a la pieśniarz-dekadent (troszkę na wzór Leithausera). Koncepcja realizowana przez wkurzające kapele w rodzaju Pleasure Forever i do pewnego stopnia Firewater nadaje się przede wszystkim do "doceniania", a już znacznie gorzej do "słuchania". Za to 90 Day Men, przyjemnie skonstatować, panują świetnie nad wielowątkowością i rozgałęzieniem swoich opowieści, ustrzegając się bałaganiarstwa, a obfite ozdoby serwując w sposób nie drażniący zgoła. Nawet płyną chwilami te rozwlekłe struktury raz to w kierunku Spiritualized, kiedy indziej w stronę fortepianowego Bowie, czyli pozytywnie bardzo. I słychać w tym wszystkim indywidualny zamysł.