SPECJALNE - Artykuł

Zagraj to jeszcze raz, Sam...

10 lutego 2003

Zagraj to jeszcze raz, Sam: 10 najgorszych coverów, jakie pamiętam

Sztuka przerabiania cudzych utworów polega na pomysłowej interpretacji wersji oryginalnej, na kreatywnym dialogu z twórcą, na umiejętnym zawarciu własnego rysu artystycznego w ramach uprzednio danej podstawy. To wiemy wszyscy. Chociaż, zaraz. Gdybyśmy wszyscy o tym wiedzieli, to nie powstałoby tylu beznadziejnych coverów! Osobiście postrzegam zjawisko coveru jako rzecz nudną i bezsensowną. Zwykle wychodzą rzeczy wyglądające przy pierwowzorach jak łajno. Jasne, były w historii naprawdę udane próby nowego odczytania wcześniej napisanych piosenek. Walt Mink w ostrej wersji "Pink Moon" Nicka Drake. Yo La Tengo i ich "Little Honda" Beach Boys, pokryte sporą ilością białego hałasu. Albo Joy Division i "Sister Ray" Velvetów. A jeśli bardzo was ten temat pochłonął, to mogę nawet polecić cały album pełen pomysłowych coverów, The Trinity Session Cowboy Junkies. Jednak są to wyjątki potwierdzające regułę. Zresztą, popatrzcie sami.


  • Moby, "That's When I Reach For My Revolver"

    Moby zrobił wiele dla promocji swojej muzyki. Pozwolił się przedymać wielkim korporacjom, które wykorzystały całą zawartość jego bestsellera, Play, do własnych, niecnych celów. O 18 nie wspominając. Ale w takich sytuacjach wtrącają się zawsze "żelaźni" fani danego wykonawcy i bronią jego wczesnego materiału. "Przynajmniej jego wczesne płyty były niezal!". Tak? Fajnie. Na Animal Rights jest kawałek "That's When I Reach For My Revolver". Ten cover bądź co bądź klasycznego hymnu post-punkowej legendy Mission Of Burma (do odszukania na ich EP-ce Signals, Calls & Marches) nadaje się, tak samo jak większość płyty, do śmietnika. Brzmi jak kolaboracja środkowego Pearl Jam (zwrotka) z grupą gotyckich artystów wyrzuconych z sesji przez Trenta Reznora (równe power-chords z refrenu). Pasja, żar i zaangażowanie zawarte w tych czterech minutach prezentują się równie okazale, jak czupryna na głowie Moby'ego. Dodatkowo, jest to znakomity przykład na udawanie eksperta od niezal-muzyki. Wiecie, coverowałem Mission Of Burma, jestem ktoś. Uhm, nobody listen to techno.


  • Bananarama, "Venus"

    Śmieszna nazwa grupy, szczególnie biorąc pod uwagę, że był to girlsband. Sama piosenka przeciętnemu telewidzowi skojarzy się zapewne z reklamą Gillette dla kobiet, w której trzydzieści modelek w strojach bikini macha przed kamerą ogolonymi nogami. Ale to niewątpliwie byłaby profanacja. Bo pierwszą wersję "Venus" nagrali w 1969 roku Holendrzy z Shocking Blue, całkiem przyzwoitej rockandrollowej kapelki. Inne numery Shocking Blue, które doczekały się uwspółcześnionych przeróbek? Choćby "Love Buzz", sponiewierane przez Nirvanę na Bleach. (Ale to jest dobry cover, dlatego na niniejszej liście zabrakło dla niego miejsca.) Inne numery Bananarama, które stały się przebojami? Na przykład "Manic Monday", z jednym z najbardziej ambitnych tekstów w historii muzyki pop: "It's just another manic monday / Ooh Ooh Ooh / I wish it was sunday". A nie, przepraszam, to Bangles. Inny girlsband. Podobna nazwa.


  • Krzysiu Zalewski, "A Hard Day's Night"
        Mariusz Totoszko, "Back In The U.S.S.R."


    Postanowiłem uhonorować obu artystów, rezerwując dla nich jedno miejsce na mojej liście. Abstrahując od fenomenalnego programu, w którym oba utwory zostały zaprezentowane, (nie)godnego jakichś pięciu felietonów, chciałbym na moment zatrzymać się przy sprawie coverowania Beatlesów. Widzicie, są takie rzeczy, których żaden normalny człowiek nie powinien robić. Nie skacz w ogień! Nie pozwalaj dziecku bawić się nożem! Nie zabieraj się za coverowanie Fab Four! Należy tych przykazań przestrzegać; w przeciwnym razie skutki mogą okazać się tragiczne. Nie tylko jakakolwiek próba zaśpiewania piosenek tego zespołu jest profanacją, ale w dodatku po prostu nie może wyjść dobrze. Nawet przyzwoicie nie może wyjść. Może jedynie wyjść jak gówno. Stąd mój komunikat do ludzkości: nie ważcie się tykać kawałków Beatlesów! (Zostawiam otwartą furtkę dla tak inspirujących bandów, jak Ścianka, oraz dla trzech beatlesowskich fanatyków przemierzających w blasku słońca rozpadającym się Oplem Corsą ulicę Powsińską w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.) Wykonania Zalewskiego i Totoszki* zasługiwały odpowiednio na 0.0 i na 0.0. I myślę sobie, że już nie kupuję twojej płyty. Co nie zmienia faktu, że czekamy w Porcys na Hanię Stach nucącą tytułowy z Sierżanta Pieprza. To byłby naprawdę absolut.


  • Fugees, "Killing Me Softly"

    W połowie lat dziewięćdziesiątych, na imprezach podstawówkowych, zdaje się, że to był szlagier. Istotnie, szeroki słuchacz odnalazł tu coś nowego: to pierwsza przebojowa manifestacja lirycznego r&b, poparta wujowym beatem i miksem zwykłego rapu z żałosnym babskim zawodzeniem. Może kojarzycie takie małe gitarki-zabawki dla dzieci? W "Killing Me Softly" Fugees usłyszycie zapierającą dech w piersiach partię tego instrumentu, którą kiedyś jeden z moich znajomych-prześmiewców określił mianem "najwspanialszej solówki w historii rocka". Hi hi hi. Gdy byłem mały, mama zapewniała mnie, że to dobry numer, tylko że Fugees zrobili z niej coś okropnego. Po latach dotarłem do oryginału Roberty Flack. I rzeczywiście, miłe soulowe balladztwo. Wniosek prosty: jeśli chcecie z sensownej piosenki zrobić coś bezsensownego, zgłoście się do Fugees. Ach tak, oni się już rozpadli.


  • Puff Daddy feat. Faith Evans, "I'll Be Missing You"

    Zawsze można jednak liczyć na Puffa Daddy'ego vel P.Diddy'ego vel Seana Combsa. Gość jest wręcz ekspertem w upierdalaniu znanych i lubianych dzieł. Pierwszym dowodem na jego talent jest dziś już kultowa przeróbka "Kashmir" Zeppelinów, dokonana zresztą przy karygodnym współudziale kompozytora. Nazywała się "Come With Me" i promowała jakąś Godzillę chyba. A może się mylę? Daddy nie spoczął na laurach i żwawo zabrał się za "Every Breath You Take" Police'ów. (Poważnym kandydatem do tej listy było też "King Of Pain" Alanis Morrisette, ale chciałem zachować różnorodność gatunkową.) To już paradoks, że tak popularna pieśń, którą słyszeli chyba wszyscy, stała się po dodaniu rapowanego tła ponownie wielkim przebojem. Dowodzi to albo prawdziwości teorii inżyniera Mamonia, albo głuchoty ludzkiej, albo jednego i drugiego. Inna sprawa, że zarówno "Kashmir", jak i "Every Breath You Take" zostały wyruchane za zgodą autorów. Shame on you, Jimmy, shame on you, Sting. Za co zabrał się Puff po "I'll Be Missing You"? Za Jennifer Lopez, ale to już inna historia.


  • Anna Maria Jopek & Pat Metheny, "Tam, Gdzie Nie Sięga Wzrok"

    Zostawmy w spokoju czarnotę i zajmijmy się czymś, co mainstreamowa prasa w naszym kraju zgodnie uznała za największy sukces polskiej fonografii od czasu Basi Trzetrzelewskiej. Czyli kolaboracją Ani i Pata. Ustalmy na początku, że szanuję obydwoje artystów. Anna Maria dysponuje ładnym wokalem, a jej głównym problemem jest chyba dobór repertuaru. Gdyby zajęła się kameralną balladą spod znaku, hm, Joni Mitchell; gdyby sama zaczęła pisać piosenki – nie musiałoby być wcale tak źle. Ona jednak woli współpracę ze Sweet Noise. Trudno, nie moja sprawa. Co do Pata. Ten koleś to dla mnie mistrz świata dosłownie. Jego zmysł melodyczny, jego zdolności aranżacyjne, nie mówiąc już o absolutnej wirtuozerii w wiosłowaniu – to poezja. Uwielbiam jego muzykę, uwielbiam słuchać jego płyt. Jednak projekt z Jopek to podejrzewam najbardziej poroniona rzecz, do jakiej Pat przyłożył ręce. "Tam, Gdzie Nie Sięga Wzrok" to właściwie nie jest cover, bo przecież słyszymy gitarę Methenego. Gdy trafiłem kiedyś na to nagranie w telewizji, to zabolały mnie uszy. Nie wiem czy ktokolwiek z was zdaje sobie sprawę, że jest to przeróbka utworu "Follow Me" (z Imaginary Day), polegająca głównie na wykastrowaniu go z jakiegokolwiek czaru, magii i zwiewności oraz dodaniu kilku zdań, którym literacka jakość zapewniłaby godne miejsce w Alchemiku 2. Pomyślałem: to jest niewątpliwie jeden z najgorszych coverów wszech czasów.


  • Futro, "New Pollution"

    Kontynuując wątek polski: Kasia Nowicka to nieco inny wariant wokalistki, która działa na pograniczu kilku stylów. Dygresja pierwsza: czy wiecie, że środowisko niezależnych krytyków traktuje Kasię fałszywie i nieuczciwie? Niby zapraszają ją do jakichś podsumowań, a potem obgadują za plecami jej muzyczne dokonania. Wyśmiewają znaczy. Dygresja druga: wiecie, co mówią o Moon Safari? No na pewno wiecie. No wiecie. Tak więc uważam, że debiut Futra może z powodzeniem zastąpić takie klasyki szczerego grania, jak IV Led Zeppelinów, Vs. Mad Professor Massive Attack, czy właśnie Moon Safari. Ale pośród tak słodkich numerów, jak "Spacer Po Miłość", który sprawia, że też jestem smutny, albo "Wyspy", po którym koleżanka chciała mnie poczęstować pokrojonym sercem (co za obrzydlistwo!), zdarzyło się Kasi kilka oczywistych wpadek. Na przykład udział (w ramach "wymiany" za "Wyspy") w utworze Fisza, "T.A.J.E.M.N.I.C.A." – przyznajcie, że senne powtarzanie kolejno liter A, E, N, i C przy jednoczesnym kołysaniu łydkami nie jest szczególnie kreatywnym wkładem w hip-hop. No i właśnie "New Pollution" Becka, rozebrane z niesamowitości obecnej na Odelay, a ubrane w futro. "Sziiiizeeloninde niuupoluuuszan". Ech.


  • Tori Amos, "Enjoy The Silence"

    Nareszcie utwór pochodzący z płyty wypełnionej samymi coverami. Mowa tu o krążku Strange Little Girls. Wybrałem "Enjoy The Silence", bo tak jak oryginał Depeche Mode z Violatora był przyjazny dla otoczenia, tak interpretacja Tori jest zdecydowanie nastawiona wrogo do jakiegokolwiek słuchacza, którego uszęta nie cierpią na nadmiar zbędnej woskowiny. (Dobra, mogę powiedzieć inaczej: jest beznadziejna.) Powtarzane przez wokalistkę "All I've wanted / All I've needed" działa po prostu źle na żołądek. Zresztą, cały zestaw jej coverów jest zbędną kartą w historii słabych płyt. Obok zamęczania Neila Younga, Toma Waitsa czy VU, ambitna Amos porwała się tu na "Happiness Is A Warm Gun", ale o tym było już kilka akapitów wyżej. Amos mówiła ponoć, że "urodziła te utwory na nowo". Powinna raczej na nowo urodzić koncepcję swojego rozwoju artystycznego, bo od czasu – przyznaję, klasycznego – Little Earthquakes (1992), nie zaprezentowała chyba niczego godnego uwagi.


  • Tool, "No Quarter"

    Z tego co pamiętam, Tori Amos zadedykowała kiedyś jedną z piosenek Maynardowi (heh), więc niech i Maynard (heh) się znajdzie w takim podsumowaniu. A razem z kolegami zasłużył jak mało kto. Panowie podeszli do klasycznej kompozycji Led Zeppelin z należytym respektem, a jakże. Ich problem polega jednak na czymś zupełnie innym, niż brak poszanowania dla tradycji. Oni tę tradycję szanują aż za bardzo, wynoszą na piedestał, składają jej ofiary i obmywają wodą. Tradycja się buntuje, ale już jest za późno! Tool przywłaszcza sobie tradycję i zaczyna ją torturować. Prog-rock, hard-rock, art-rock: wszystkie wiszą na palach obolałe od eksperymentów, jakie członkowie Tool na nich przeprowadzają. Wśród tych ostatnich jest, by nawiązać do "poetyki" teledysków zespołu, wstrzykiwanie zasłużonym rockowym stylom sterydów i innych hormonów, które powodują gwałtowną mutację, rozrost komórek, przerost tkanki tłuszczowej i inne tego typu smakołyki. Podobno fani Toola najbardziej cenią płytę Lateralus dlatego, że jest ona najdłuższa. Aby więc przebić to "dzieło", grupa będzie musiała nagrać opus dwupłytowy. Ostatnią niewinną ofiarą tortur Toola był prog; czyja godzina nadejdzie następnym razem?


  • Alient Ant Farm, "Smooth Criminal"

    Wiem, nie ma tego zespołu. Ale mimo wszystko, chciałem zwrócić waszą uwagę na ich przeróbkę piosenki oryginalnie pochodzącej z repertuaru Michaela Jacksona (album Bad). Zwłaszcza zaś na clip, ze względu na osobę wokalisty formacji. Widzieliście go kiedyś? W filmiku występuje w niebieskiej bluzie. Zaiste, jest coś niewysłowionego w ciotostwie tej cioty. A jeśli poczytacie sobie Traktat Logiczno-Filozoficzny Wittgensteina, to dowiecie się, że "o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć". Dlatego też kończę.

    –Borys Dejnarowicz, Luty 2003

    *Na osobne potraktowanie zasługuje cały ten występ, od zapowiedzi, przez wykonanie, aż po komentarze jurorów. To, co Mariusz zrobił z openerem jednego z najwybitniejszych albumów wszech czasów woła o pomstę do nieba, ale niestety za całą sprawą kryje się jeszcze coś gorszego. Tu ukłony dla mojego serdecznego przyjaciela, znanego wam doskonale redaktora Michała Zagroby. Odkrył on mianowicie, że Totoszka śpiewał w refrenie nie "back in the U.S.S.R.", ale "back in the U.S.S.A". Na całe szczęście program został zarejestrowany i dzięki temu wspólnie z innymi szydercami mogłem spokojnie przeanalizować i ocenić to zdarzenie. Totoszka najwyraźniej sam nie wiedział, co śpiewa; nie przeszkadzało mu opowiadać o dziewczętach z Moskwy, Ukrainy i Gruzji w mostku, by potem oznajmić, że "wróciłem do U.S.S.A". Zaraz, ale od czego to mógł być skrót? Może "United Sucking States of America"?

    Jeśli jednak to było śmieszne (żałosne?), to co mam powiedzieć o "wpadce" osoby, która Totoszkę za chwilę oceniała? Od członków jury, na każdym kroku podkreślających swoją kompetencję, dowiedzieliśmy się, że oryginalnie "Back In The U.S.S.R." śpiewał John Lennon. (Co oczywiście potwierdził słynnym już dziś kiwnięciem głowy sam Totoszka.) Aaaa! Doprawdy, rzadko się zdarza, by brakowało mi słów do skomentowania takiej sytuacji. Tu nie chodzi o kompromitację; kompromitacja następuje wtedy, gdy znany recenzent publikujący swoje teksty w najbardziej poczytnym krajowym dzienniku zdradza brak znajomości podstaw naszego języka, mówiąc "weszłeś". Ale to coś więcej.

    Spróbuję wam wyjaśnić mój punkt widzenia w najłagodniejszy sposób. Widzicie, brak orientacji w tym, czy "Back In The U.S.S.R." śpiewał McCartney, czy Lennon, jest wystarczającym powodem, aby natychmiast i bezwarunkowo zakończyć jakąkolwiek działalność zahaczającą o krytykę muzyki rozrywkowej. Człowiek, który nie wie, jakie piosenki są Paula, a jakie Johna, nie ma prawa do wypowiadania się na temat muzyki pop. W żadnej formie. Mam nadzieję, że się rozumiemy. Można pomylić informację o grupie Queen, o grupie Blondie lub o grupie Pulp. W podstawowych sprawach dotyczących Fab Four nie można nigdy się pomylić. Ponieważ w tym samym momencie ulatniają się resztki wiarygodności recenzenta. Beatles. Ludzie, mówimy o The Beatles. The Goddamn Fucking Ass-kicking Beatles. Duh.

    Naturalnie, stracenie aż trzech akapitów na krytykę ludzi, którzy przecież nie istnieją (i wszyscy o tym wiemy), może budzić wasze zdziwienie. Aż mi głupio wymieniać nazwę zespołu i jego genialnych twórców w otoczeniu tak znikomych spraw. Ale przyznam, że poczułem się dotknięty. Jeden z członków jury wiadomego programu publicznie oznajmił, że w "Back In The U.S.S.R." głównym wokalistą jest John Lennon i żadna z pozostałych marionetek siedzących obok nawet nie zareagowała. Publiczność nie zareagowała. Nie było gwizdów, nie było śmiechów. Nie wiem, czy dla fana Fab Four może być większy koszmar, niż zobaczenie tak smutnej farsy po włączeniu telewizora. Niepotrzebnie to zrobiłem. Ale ok, tych ludzi po prostu nie ma. Zgoda.

  • BIEŻĄCE
    Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
    Ekstrakt #4 (2024)