SPECJALNE - Artykuł

Rok w muzyce 2006

9 stycznia 2007




Zeszłoroczny artykuł zatytułowany Polish Goodshit 2005, a omawiający chwilowy urodzaj w dziedzinie zerowych osiągnięć atrakcyjnego rodzimego popu, spotkał się chyba z największym entuzjazmem czytelników pośród innych odsłon tamtego podsumowania. Przy drugim podejściu, zachęceni ciepłym przyjęciem, postanowiliśmy rozszerzyć nieco pole naszych dywagacji. Sam "goodshit" jako konstrukt trochę rozmył się w ogólnym rozrachunku – wchłonęła go obwieszczona już u nas era wszech-popu, gdzie wszystko co się podoba jest fajne, bez ograniczeń. Zmieniła się optyka sytuacji, zapanowała kompletna wolność, tyleż upragniona, co niebezpieczna. Może właśnie dlatego brakło też wyrazistych przykładów tej dychotomii, opozycji "good" i "shit" – zastąpionej teraz przez "homogenizowane" produkty. Jednakże zjawisk charakteryzujących 2006 w muzyce popularnej było dużo więcej i warto im – choćby w streszczeniu – parę zdań poświęcić. Bez spinki na akademickie wywody i przekrojowe analizy, na kompletnym luzie, spróbowaliśmy w gawędziarskim tonie przybliżyć specyfikę minionego roku – aktualne trendy, swoiste zjawiska, "znak czasów", "taka karma", "takie życie"... Zapraszamy do polemiki!


Neo-pseudo

Michał Zagroba: Na przełomie 2005 i 2006 mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić jako krótki rebirth starego dobrego pseudo tylko w nowszej otoczce. (Nie)Zasłużony dla polskiej sceny kabaretowego punka z elementami reggae, a nawet industrialu (pamiętam, słyszałem parę piosenek) i Bóg wie czego jeszcze zespół Hurt przywalił piosenką "Bolek I Lolek", która zaskoczyła w radiu, telewizji... Do walki o tytuł wpierdalacza dekady włączył się, a może odwrotnie to było, przebój nieśmiertelnego Grabaża, tym razem na czele kapeli Strachy Na Lachy. Perkusista kapeli Tymona ogłosił powstanie nowej kapeli z singlem idącym tak: "Dowidzenia, nienawidzę cię, właśnie się zesrałem się na twój chleb" czy jakoś tak. Dwa wymienione bandy zaserwowały nam w krótkim odstępie czasu dawkę infantylizmu, przy której Pogodno jawi się szczytem bezpretensjonalności. Oprócz nich, odzywają się co pewien czas grupy z serii "podziemie polskiego punka", Moskwa, KSU etc., nie zyskując jednak szerszego słuchacza. Tym bardziej zastanawiający casus Hurtu.

Borys Dejnarowicz: Z pewnych względów nieco niezręcznie jest mi zagłębiać się w odmęty tego zagadnienia, ale pamiętam doskonale, że planowaliśmy niegdyś poświęcić cały osobny felieton kategorii "neo-pseudo". Nie jestem w stanie przytoczyć wszystkich wykonawców których mieliśmy zamiar tam umieścić, choć "pseudo" zawsze korespondowało u nas z pewnym klimatem, który ciężko zdefiniować precyzyjnie, aczkolwiek łatwo wyczuć intuicyjnie – klasyczne "I know it when I see it"... Czyli okolice estetyczne "Lampy", zespołów Pustki (tu ważne wspomnieć że Do Mi No jest osiągnięciem muzycznym w obrębie tego nurtu, a może nawet przełamującym ten schemat!) i Partia, ludzi w rodzaju Doroty Masłowskiej, Przemysława Wojcieszka, Ewci Konefci, Marysi Peszek, poetów e-generacji, neo-lingwistów, kawiarenek z różnymi dziwnymi nazwami herbat i tak dalej... Zatem generalnie świat, z którym niewiele mam wspólnego, więc nie będę go oceniał, bo nie mam jakoś narzędzi ku temu. Kolega natomiast opowiadał mi że w Bieszczadach na Sylwestra we wszystkich dwóch miejscowych mordowniach leciała Pidżama Porno, zaś z innych źródeł wiem, iż grupa Akurat sprzedaje koncerty w setkach biletów, posiadając teksty w stylu "Najważniejsze aby wolnym być", czy coś, a Happysad jej niedużo ustępuje. Myślę, że jest wiele obiegów, wiele środowisk, choć pięć minut revivalu pseudo już za nami.

Indie-pop

MZ: Słuchałem tak sobie tych sampli tegorocznych i nagle gdzieś w środku roku zorientowałem się, że co drugi to indie-pop. Wniosek prosty: zapanowała jakaś totalna moda na gejowate/campy granie, najlepiej by jeszcze teksty o śmierci opowiadały, bo przecież taki kontrast, no rewelacja. I nie chodzi wcale o power-pop w klimacie New Pornographers, wtedy wskaźnik pozytywnych hajpów byłby pewnie wyższy. Z drugiej strony trend chyba lepszy niż ten z lat 2000-02 kiedy w mediach szanse miał zaszaleć praktycznie każdy gagatek z gitarą prosto z garażu lub każda bębniąca laska, najlepiej w jaskrawych leginsach. Na szczęście wszystko przeminęło z wiatrem, jak i to przeminie, jak przeminęła chyba w końcu w Polsce moda na bazgroły z galerii Raster, kumpli i ciuchy a la ciocia Klocia. Nieważne.

BD: Lol, rozumiem nawiązujesz do rozważań o "pseudo". W każdym razie proces emancypacji "indie-popu" jako kategorii to w sumie problem, przy którym warto zatrzymać się na moment. Zauważmy bowiem absurdalność systematyki – jeżeli przyjąć, że każdy drobno-labelowy skład nosi znamię "indie", a każda melodyjna piosenka z wpadającym w ucho refrenem jest "popowa", to 90% rzeczy z kręgu Porcysowych zainteresowań de facto przynależy do tego worka. W ten sposób Dismemberment Plan był niezal-popem, podobnie jak Unicorns czy Junior Boys czy Junior Senior czy Hot Chip, a M&A jakiś nieuk nazwał wręcz kiedyś esencjonalną płytą niezal-popową! I ten logiczny przecież mechanizm klasyfikacji wpłynął na znudzenie etykietką, atoli wskazując "indie-pop" jako wiodący genre 2006 mamy z kolei na myśli rozmnożenie się ciotowskich kapel, realizujących trzy podstawowe przykazania teraźniejszego "bycia ok": a) żeby dało się zanucić; b) żeby nie było zbyt histerycznie; c) żeby mimo wszystko było tkliwie. Bye bye nu-indie, long live nu-indie-pop?

Stylistyczną konsekwencją tych przemian jest uformowanie nieoficjalnego ruchu ochrzczonego przez Piotrka K. mianem "kunsztownych nudów", a więc starannych, eleganckich płyt, które nie prowadzą do niczego emocjonalnie. Ten trend stał się udziałem zarówno powracających meta-popowców Scritti Politti i Pet Shop Boys, ale siał też spustoszenie w szeregach weteranów niezal (Built To Spill) czy niestrudzonych w szlachetnie ziewającym balladztwie folkowców (skądinąd miły drugi dysk Vetivera), o nu-indie nie wspominając (by nie kopać leżącego). Ale skoro już zahaczyliśmy o nazwę Scritti, to warto odnotować kiełkujący gdzieś na boku powrót do estetyki tak zwanego new-popu, a więc inteligentnie rozrywkowej odnogi brytyjskiego post-punka z początku lat 80-tych z liderami w postaci ABC czy Human League. Bliskie rejony penetrują udanie formacje Lansing-Dreiden oraz Captain i może jest to jakaś zapowiedź całej fali w 2007, czego byśmy sobie życzyli (zawsze trzeba znaleźć optymistyczną puentę).

Post-Belle&Sebastian

MZ: Dochodzi casus nagminnego kopiowania Belle And Sebastian. Przyznajmy, coś tu zdecydowanie jest na rzeczy. B&S to w porywach niezła kapela ze zwyczajnymi, miłymi piosenkami – skończmy z tą fikcją! Ten podpunkt hasła indie-pop pozwolę rozwinąć koledze, któremu podjarka wspomnianą grupą, a tym bardziej jej epigonami bardziej działa na nerwy.

BD: O przereklamowaniu zespołów w rodzaju Pulp czy B&S można by pisać wielostronicowe eseje, skupmy się tylko na tym co się realnie dzieje obecnie. Może to zaledwie moje przewrażliwienie, ale odniosłem wrażenie, iż co trzeci band w 2006 czerpał z tego "niewinnego" i "naiwnego" feelu znanego ze wspaniałych dokonań B&S. (Pomińmy, że co czwarty upodobał sobie niszę klezmer-indie – vide Beiruty różne bądź Man Many, a co piąty eksploatuje folkowe klisze które myszką trąciły w latach 40-tych.) Na listę winnych kalkujących wpisałbym najgrubszymi literami: Hello Saferide, Math & Psychics Club, ponownie Hidden Cameras, mimo wszystko El Perro Del Mar i zwłaszcza Peter Bjorn & John, o których jeszcze słówko znajdzie się niżej. Na paradoks zakrawa, że pośredni sprawcy tego zamieszania nagrali w tym roku swój o ile się nie mylę najlepszy krążek od lat.

Szwecja... i okolice

MZ: Powiedzenie "i cóż że ze Szwecji" w swym pierwotnym kontekście całkowicie straciło na aktualności. Oto stanęliśmy w obliczu niekontrolowanego wybuchu uczuć anglojęzycznego świata wobec Skandynawów. Niektóre portale (nie chciałbym wytykać palcami) mają możliwości i niezbędny aparat by przysłużyć się bliźnim ogarnianiem całej światowej muzyki od niezal z wysp Oceanii po ambient z Bangladeszu. Zamiast tego jedyne na co potrafią się zdobyć to sprawdzenie co piszczy w Szwecji, Niemczech, czasem Islandii.

BD: Dokładnie, sprawa cuchnie, bo niespodziewanie najłatwiej teraz zrobić karierę startując ze Skandynawii, a nie UK czy US. Podejrzewam, że chodzi o zajaranie atmosferą "cool" bijącą z regionu – że to takie super kraje do mieszkania, bez korupcji i dzieci jeżdżą taksówkami do szkoły. O ile jeszcze sympatię dla Dungen, Knife, Robyn, Bertine Zetlitz, Annie, Sereny Maneesh, Mew czy Kings Of Convenience jestem w stanie pojąć, tak hajpowanie Petera Bjorna dekoduję jako upadek zdolności słuchowych. Jak mało trzeba znać płyt żeby zachwycać się tym zmęczonym i znudzonym sobą samym niezal-popem – wiedzą tylko ich fani. Niedługo tłum sympatyków będzie orgazmował na widok ulubieńców stojących w ciszy z gitarami w ręku.

Ambient

MZ: Tak owocnego roku w tym gatunku jeszcze nie uświadczyliśmy. Przerażenie schyłkiem cywilizacji znalazło odzwierciedlenie na płytach Basinskiego i innych.

BD: Lepiej się nad przyczynami – dla zdrowia psychicznego – nie zastanawiać, ale istotnie: 2006 był dla ambientu okresem wyjątkowym i godnym popełnienia o tym osobnego artykułu. Może kiedyś, a tymczasem uhonorujmy laureatów: prócz najlepszych Whitmana, Chiheia, Heckera i Belonga, otrzymaliśmy też znakomite wydawnictwa Anthony Burra (premiera jeszcze w 2005), Helios, Taylora Dupree, Hulk, Ignatz (też z 2005), Feedle i Loscil. Tak trzymać ziomy.

Gówno-bounce / Anty-hip-hop

MZ: Czy trzeba być Murzynem lub udawać jakiegoś "blacklovera", żeby załapać się na to bounce-podobne pitolenie? Czy trzeba kochać uliczne antymelodyjne, antypopowe mixtape'y i doznawać przy trackach, gdzie jedyną wartość stanowi dziwny bit? Wybawcie mnie z obowiązku doceniania Ying Yang Twinsów albo Young Jeezy. Do tegorocznego Hell Hath No Fury była to muzyka, na którą bym się nawet nie zesrał. Na szczęście Clipse udowodnili, że z najmniej udanego genre da się zrobić coś fajnego.

BD: Tu akurat wydaje się, że gatunek wraz z nadejściem swojego "arcydzieła" zamiera, zasilając drużynę obiegu wtórnego w postaci rozplenionych wszędzie "mixtejpów". Cholera wie co z tego wyniknie dalej.

Rozczarowania

MZ: Uczciwie przyznam, że nic mnie w tym roku nie rozczarowało, co jest efektem wyzbycia się oczekiwań. Jeszcze tylko zlikwiduję pragnienie i mogę zamykać się w nepalskim klasztorze. Ale poza tym to tradycyjnie ceny płyt, popularność disco-polo, śmierć Marka Grechuty. Poziom płyty Jaya nie upoważniał go do come-backu, a Sonic Youth nie zaskakują już kompletnie niczym. No i Thom Yorke w pewnym sensie kładzie żywą legendę zbednym wydawnictwem.

BD: Z Sonic Youth zupełnie się rozmijamy w diagnozie, płytę Yorke'a traktuję bardziej autoterapeutycznie dla artysty, choć istotnie tak "słabego" longplaya nigdy wcześniej nie popełnił (97% zespołów świata i tak marzy o tym poziomie). Również na coraz mniejszej ilości rzeczy się zawodzę w muzie, chyba stąd, że coraz mniej jest mnie stanie zdziwić (także negatywnie). Aczkolwiek Nellie McKay miała zostać królową, a nie została. Snook rozbudzili nadzieje genialnymi singlami, i na tym niestety poprzestali. Avalanches remiksują Wolfmother przeciętnie, co napawa obawami przed ich sofomorem, który kiedyś w końcu nadejdzie i zdeptana zostania jedna z niewielu "świętych" nazw bez skazy w historii muzyki. Wreszcie Pharrell – po co było grać tak mistrzowski gig na Openerze, skoro album tak mizerny. Tyle.

Najgorsze płyty

MZ: Kolega Konatowicz postarał się o rzetelne sprawozdanie najgorszej muzyki z salonów, nikt jednak nie wysmażył analogicznego zestawienia sięgającego głębiej. Nie aspirujemy do Buddyheada, natomiast o paru niestrawnych pozycjach tytułem wzmianki:

Buck 65 Strong Arm: Mixtape chyba... Jakże takie wydawnictwa mam W DUPIE, W DUPIE rozumiecie? W dupie. Tutaj country-bounce coś a la Bubba Sparxxx.

Burial self-titled: 2step przypominający germańskie rzygowiny. Radzę unikać.

Paul Flaherty & Chick Corsano Beloved Music: Ten specyficzny gatunek free doczekał się w moim prywatnym słowniczku określenia "sranie".

GHQ Cosmology Of Eye: Myśleliście, że Badgerlore to męczydupy.

Inca Ore With Lemon Bear's Orchestra The Birds In The Bushes: Dobra dykty ciężkie, jakieś sranie improwizacje, że głosy demoniczne, ptaki ćwierkają.

Alan Jackson Precious Memories: Pacjent wydał w tym roku dwie płyty, w tym to oto religijne bardzenie (nie mylić z pierdzeniem).

Lotterboys Animalia: Nie ale panowie tutaj pokazują jakiś prymitywny "cock rock" w wersji electro i syntetyczną przeróbkę "Iron Mana".

Moha Raus Aus Stavanger: Rune Grammofon postawił największego kloca w swoim katalogu. Tego typu noise powinno się rozdawać ludziom za darmo i dziękować za przesłuchanie.

Nasum Grind Finale: Niech porwie was faszystowski grind.

Keith Rowe & Nakamura Vienna: Ale tu jakaś muzyka była, czy komp mi się zepsuł?

Shearwater Palo Santo: Hollis dla ubogich + folk = najbardziej bezbarwne piosenki w tym roku.

Slackers Peculiar: Protest songi na bazie reggae/ska w wydaniu dla statecznych słuchaczy w średnim wieku. Coś tak nudnego, że aż śmieszne.

Three Forks Seven Layer Ape: Z Nowej Zelandii, krainy indie-popu, projekt eksperymentalny. Field recordings, rejestracja muzycznego chaosu. Prosiłbym jednak trzymać się tego indie-popu.

John Wiese Teenage Hallucinations: Koleś wydał swoje noise'owe nagrania z lat nastoletnich. Nie wzruszyłem się.

Wolf Eyes Human Animal: Ambient, drone, noise. Ratunku.

Wood Brothers Ways Not To Loose: Blues band w stylu obecnym na przełomie lat 50-tych i 60-tych.

BD: He, he. Zabawne. To teraz garść moich typów z brzegu:

Flying Canon self-titled: Aha, rozumiem że teraz folk jest fenomenem światowym i każdy kto to gra jest geniuszem. Zajebiście.

G.M.S. Emergency Broadcast System: Tandetny dance mroczny, żenada, jak podkład do gierki komputerowej i to słabej.

Leichtmetall Wir Sind Blumen: Dziwna płyta! Na papierze przesympatyczny avant-pop, w praktyce mam ochotę pierdolnąc discmanem.

Magik Markers A Panegyric To The Things: 40 minut dzikiego, improwizowanego noise'u. Jedna z najcięższych fizycznie do wytrwania płyt obok Twin Infinitives jakie słyszałem.

Miguel Mendez My Girlfriend Is Melting: Honoru songwriterów na czarnym wykazie broni ten gościu.

Mudsuckers self-titled: Jaka nazwa, tak brzmi.

Parenthetical Girls Safe As Houses: Męczące nu-klezmer.

Rock Plaza Central Are We Not Horses: Niezal-rock. Jakże doznaję że ktoś to hajpuje.

Wasteland All Versus All: Jaka nazwa, tak brzmi, pt 2. Chore, tajemnicze i przeraźliwie słabe mrok-ambienty.

Peter Wright Pariahs Sing Om i Red Lion: Jak on to zrobił – 2 płyty w jednym roku i obie na 0.0. Ambient.

Albums Of Cultural Importance

MZ:
Graftmann self-titled: Wiele śmiechów dostarczył nam ten Artysta zanim jeszcze zdołał wydać płytę. Konsekwentnie utrzymuję, że utwór "Candidate For A Star" to najgorszy potworek jaki kiedykolwiek wydała z siebie ziemia – nieświadoma autoparodia posunięta do granic absurdu. Późniejsze próby Graftmanna zaliczyłbym już do dramatycznych raczej niż komicznych. Na czym polega fenomen? Najbardziej żenujące, zerowe kawałki jakie znam autorstwa gościa, który (w teorii) gra "intymny" folk i nie umie śpiewać oraz składa deklaracje o byciu "polskim Jamesem Bluntem" (to chyba żartobliwe, ironiczne; ja znam tekst "Candidate For A Star" i nie dam się nabrać, ho ho) ujrzały światło dzienne. Graftmann to mało udana kopia Janusza Reichela.

Arctic Monkeys Whatever People Say I Am, That's What I'm Not: Eksperyment pisma "Q" lub "NME" jak daleko można się posunąć w grach z czytelnikami pod tytułem: "udajemy, że nie sprzedajemy się za kasę" i "zgadnij kto nam posmarował". Takie igraszki jak dawanie przeciętnego debiutu na szczytach list wszechczasów to mimo wszystko przegięcie.

Luke Dubois Timelapse: Pomysł: wziąć 857 przebojów z chartsów Billboarda 1958-2000, wykroić z nich po sekundzie dźwiękowej reprezentacji (kompresja utworu do "akordu") za każdy tydzień prowadzenia na liście, po czym za pomocą tego samego realizatorskiego zabiegu "zniekształcenia" zamienić to w monotonne ambientowe tony. W ten sposób obserwujemy chronologicznie transformację technologicznego i stylistycznego biegu muzyki popularnej. Idea genialna, efekt niesłuchalny.

Paris Hilton Paris: Od dawna wiadomo, że przy odpowiednich nakładach finansowych każdy niefałszujący osobnik jest w stanie nagrać płytę: u nas popem para się pokaźne grono Barowiczów i Ewa Sonnet, a za granicą przykładowo skandynawska gwiazda "Playboya" Victoria Silvstedt. Debiut Paris sięga jednak dalej – ta porno-gwiazdka zapragnęła nie tylko nagrać, ale nagrać coś wartościowego. Zabawnym aspektem całego przedsięwzięcia jest reakcja części potencjalnego targetu, czyli czytelniczek "Bravo". Podeszły one do projektu z dystansem i ironią. Słowem nie dały się nabrać.

BD:
Prurient Pleasure Ground: Jak rzadko kiedy, po przesłuchaniu tej płyty nie wiedziałem co powiedzieć. Wstrząsnęło mną, muszę przyznać, ale nie bardzo wiem jak to powiedzieć. Po prostu nie wiem jak się ocenia Kevina Drumma z hitlerowskim, zniekształconym darciem mody o pacyfistycznej wymowie. Ciężkie, acz nieporównywalne do niczego.

Lily Allen Alright, Still...: Przy tej okazji posłużmy się banalną obserwacją, że dziś z pomocą Myspace można zrobić karierę na skalę światową. Czytaliście już o tym sto tysięcy razy. Arctic Monkeys też się kłania. Internet rules. Pfff.

Nelly Furtado Loose: Szybko o tym zapominamy, a przemiana wizerunkowa tej uprzednio słodkiej dziewczynki od "I'm Like A Bird" to rewolucja na sporą skalę, poparta kapitalnymi singlami z produkcją Timby i wraz z sofomorem Justina wyznaczająca cezurę regularnego uczestnictwa społeczności niezal w "ambitnym" commercial popie, w sensie umieszczanie na listach końcoworocznych etc. 5 lat temu nie-do-wiary.

Pipettes We Are The Pipettes: Bardziej nominacja, bo ani album nie spełnił potencjału singli, ani też żaden revival girl groups się faktycznie nie wydarzył. Lecz znaczenie kulturowe takie, że przypisałbym tym ciziom zainspirowanie wielu niewyedukowanych lanserów do sprawdzenia jak grały oryginały sprzed niemal pół wieku.

Girl Talk Night Ripper: Pokazanie, że jednak można zwiariowany kolaż cytatów z chartsów zamienić na coś ekscytującego. Ośmieszenie wielu dyżurnych mash-upowców globu i kupa przedniej zabawy (z przewagą zabawy tym razem).

Guns 'N Roses Chinese Democracy: Akcent finałowy, moja wróżba na nadchodzący rok. Krążek, który miał wyjść pod koniec 2006, ale się nie udało. Axl nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i śmiem twierdzić, że jeśli w najbliższych 12 miesiącach dzieło doczeka się premiery, to będzie jednym ze znaków rozpoznawczych 2007, na bank.

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)