SPECJALNE - Artykuł
CDR Mix: Ulubione single lat 80-tych...
14 marca 2006
CDR Mix: Ulubione single lat 80-tych z płyt, których nie znam w całości
Generalizujące stwierdzenia na temat szerszych zjawisk staram się pozostawiać zazwyczaj krytykom oraz osobnikom odnajdującym radość w uogólnianiu zagadnień, czerpiącym satysfakcję z kulturowych analiz i diagnozowania trendów. Tym niemniej na okazję onanistycznej formuły felietonowego wstępu do tematycznego "ejstisowego" mixtape'u jestem gotowy udostępnić element mojego prywatnego ramowego ujęcia "historii muzyki", mówiąc górnolotnie. Mianowicie postrzegam lata 80-te między innymi dekadą tracków z powodzeniem funkcjonujących autonomicznie, poza kontekstem, pochodzących z albumów często nie wartych uwagi.
Nie żeby takie przypadki wyraźnie dominowały zestawienia najlepszych singli dziesięciolecia, gdzie bezkonkurencyjne wydają się SP-ki Prince'a, Jacko czy Madonny, ale sądzę, że zaistniało ich zdecydowanie więcej niż w epoce zarówno wcześniejszej (miało to z pewnością związek z wynalazkiem MTV), jak i późniejszej [kiedy to do mainstreamowych łask za sprawą chyba głównie Seattle powrócił "rock", a więc i związana z etosem "wyższej sztuki" moda na longplaye; zdarzały się naturalnie liczne "one hit wonders", jednak owocami jednorazowej wątpliwej weny twórczej tych kapel były zazwyczaj mdłe, bejskie pseudo-popowe przeboje, banalne w porównaniu z ich eightiesowymi odpowiednikami i zachowane wyłącznie w, oderwanym od wartości muzycznej, charakterze wspomnienia z czasów podstawówki / liceum – mowa o osiągnięciach zespołów Hootie & The Blowfish, Crash Test Dummies, The Rembrandts, 4 Non Blondes oraz twórców szlagieru "Runaway Train" Soul Asylum (któż nie przeżywał dramatu porwanych dzieci czytając komunikaty przewijające się przez dolną część ekranu)]. Obecnie znowu obserwujemy powrót na szczyty piosenek sygnowanych nazwiskami wykonawców raczej nieistotnych z innego niż marketingowy punktu widzenia, marionetek których długograje mogłyby oznaczać tylko głęboko nudne doświadczenie. Triumfują zatem zwolennicy tej banalnej, acz zwykle prawdziwej sinusoidalnej wizji dziejów.
To wszystko tytułem wstępu. Zapraszam do lektury poniższego wykazu moich ulubionych kawałków lat 80-tych rekrutujących się z wydawnictw połączonych jednym wspólnym mianownikiem: niżej podpisany nie miał na razie okazji się z nimi zapoznać. Jak się za niedługą chwilę okaże, nie musi to oznaczać, że LP nie są warte uwagi. Wśród casualties znalazło się ponad pięćdziesiąt utworów. Ostateczną elitarną tracklistę starałem się ułożyć w logicznej kolejności, by powstała przekonująca kompilacja do wypalenia i słuchania (planuję udostępnić ją publicznie w niedalekiej przyszłości).
01 Jermaine Stewart, "We Don't Have To Take Our Clothes Off"
Oglądając niezobowiązująco niemiecki kanał i reportaż o jednej z ichnich dupek telewizyjnych, jakich u naszych zachodnich sąsiadów niewątpliwie pełno (choć w tej kwestii za liderów wolnego świata uznać należy bez wątpienia nieocenionych Włochów oraz Hiszpanów, gdzie armia długonogich piękności z krągłymi pupciami obsadza wieczorami bodajże wszystkie po kolei kanały, atakując bezpardonowo zdezorientowanego abonenta telewizji kablowych i satelitarnych niekorzystną dla higieny psychicznej ilością doskonale fabrycznie wyrzeźbionych identycznych dwumetrowych ciał oraz litrami sześciennymi silikonu. But I digress), natknąłem się na wymiatający podkład: chwytliwą piosenkę r'n'b, podaną na modłę dyskotekowo-homoseksualną. Miałem tu parę wątpliwości, na przykład tyczących się płci wykonawcy. Zdjęcia Jermaine'a Stewarta rozwiązały dylemat, a przy okazji wyjaśniły w sposób bezsporny orientację seksualną autora. Statystyki dowiodą kiedyś, że geje robią lepszy pop. Aha, tekst!
02 Debbie Gibson, "Shake Your Love"
Ta niegdyś nastolatka Debbie Gibson, a obecnie dorosła, sporadycznie naga ("Playboy", June 2005) kobieta Deborah Gibson miała ponoć osobowościowy potencjał, by przy odrobinie szczęścia zrobić karierę Madonny. Zamiast tego popadła w kompletny niebyt na wysokości czwartego krążka, a kiedy rok temu zdecydowała się ukazać wdzięki zamiast dźwięków oburzeni fani ogłosili coś na kształt moralnego bojkotu swojej ulubienicy, wypowiadającej się wcześniej krytycznie na temat epatowania seksualnością w celu zakamuflowania niedostatków artystycznych (że niby casus Spears i Aguilery). To w każdym razie osobiste dramaty pani Gibson i licealistek z Kołobrzegu, nas natomiast interesuje prawdziwość paraleli ze zjawiskiem pod tytułem Ciccone. Posiłkując się fotosami dostrzega się niewątpliwie analogię fryzjerską, czyli zgodne psucie przez ówczesnych stylistów ładnych rysów oksymoronicznymi, słomiano-żelowatymi kompozycjami oraz nieco brzydszych rysów dokładnie tym samym. Długie podobieństwo tkwi w jakości dance-popu Madonny i lukrowanym cudeńku "Shake Your Love".
03 Soft Cell, "Tainted Love"
Ah, no tak zwany klasyk. Nie zaliczam się do grona fanatyków utworu, ponadto uważam, że jest on przereklamowany, szczególnie w kręgu miłośników brzmień wygładzono-elektrowych, tudzież synth-popowych, jednym słowem depeszowców, a także miłośniczek facetów dbających o makijaż. Na swoje usprawiedliwienie powiem dwie rzeczy:
1) Mam w tym żywotny interes, by składanka odniosła sukces w takich właśnie środowiskach.
2) Niezwykle ciężko wybrać złoty zestaw spośród co najmniej kilkudziesięciu niemal równie znakomitych singli, szukałem więc typów niepodważalnych. Z tej perspektywy "Tainted Love" pozostaje poza dyskusją, nachalne uderzenia syntezatorów do spółki z obleśnym, obślizgłym soundem korespondującym z obyczajowością liryków po prostu przetrwały jako trafny przykład klimatu epoki.
04 Whitney Houston, "How Will I Know"
Uff, należy się po Soft Cell wytchnienie, a mam tu w zanadrzu najlepsze remedium na plugastwo Almonda. Zaliczamy triumfalny powrót na parkiet niesieni bosko słodkim hookiem disco inicjującym milutko naiwną pioseneczkę młodziutkiej mulatki, która to pioseneczka okazuje się niespodziewanie zręcznie wykutym diamencikiem z rozkosznymi wielogłosowymi liniami melodycznymi oraz masą finezyjnych detali, podwójnych mostków, nieoczywistych balansów między zwrotkami a refrenem, i ubarwień stylistycznymi zapożyczeniami jak zatuszowany kiczowata produkcją krótki nowofalowy riff, czy solo saksofonu (boleśnie schematyczne co prawda).
05 Hall & Oates, "I Can't Go For That (No Can Do)"
Daliśmy się więc pierwej wypstrykać dance'owym divom Jermaine, Whitney oraz Debbie, torując przestrzeń dla odrobinę bardziej "uduchowionych" projektów. Wyraziście wciskany beat zapewnia bezbolesne przejście od tanecznych harców, lecz wyłaniający się po chwili obraz natychmiast transferuje w senne, rozmarzone obszary. Ja wiem, John Oates jest wieśniakiem z wąsami, a Daryl Hall dobrze ułożoną długowłosą pipką. Razem preparują soul tak gładki, że nie wstydzę się ich puszczać jedynie babci. Jednocześnie w "cacku" zatytułowanym oczywiście bejsko "I Can't Go For That (No Can Do)" nie ma grama oszustwa; wręcz przeciwnie – eksplozja hookerii w wersji dreamy-soft. Na skołatane nerwy bezcenny skarb.
06 Loose Joints, "Tell You (Today)"
Nie tak dawno przy okazji omówienia Polmo Polpo reklamowaliśmy "undergroundowy dance-hymn Russella" "Kiss Me Again". Bardzo podobne określenia i opisy okazują się adekwatne również tutej. Pierdykam!
07 Grandmaster Flash, "The Adventures Of Grandmaster Flash On The Wheels Of Steel"
Niechaj ten cut-up mix stanowi skuteczny zniechęcacz dla wszystkich lekkomyślnie zabierających się za podobne przedsięwzięcia, nie dysponujących wszakże wystarczającą wyobraźnią. Historyczna wartość materiału: nieoceniona. "Oy oy".
08 Liquid Liquid, "Cavern"
A propos samplerki. Minimalistyczno funkowe włókna basu Liquid Liquid wkrótce po powstaniu użyczyły drive'u niektórym hip-hopowym załogom (wymienia się Jungle Brothers i Dee-Lite), by później zainspirować między innymi Tortoise. Mniejsza o to. W kontekście mixtape'u liczy się tu "wypreparowanie czystego rytmu" i hipnoza.
09 Gary Numan, "Cars"
Wiecznie żywa pozostaje pamięć o herosie syntezatorów i, zasłużenie, jego nowofalowym przeboju "Cars". Zjechany trochę tune i pewnie nazbyt mroczny, natomiast patrz Soft Cell. Te perfekcyjnie dopasowane moogi przeżyły irytujące mody na osobników typu Numan, a chłodna wykalkulowana proporcjonalność utworu skutecznie uchroniła kompozycję przed skwaśnieniem.
10 Spandau Ballet, "True"
Kto nie zna "True", nie słyszał jeszcze na czym polega ideał popowej ballady. Aksjomat. Na kolana. Utwór łamiący na pół nieskazitelną urodą i niepowtarzalnym 80s-soulowym wyrazem, polegającym na ubraniu klasycznie marvin gaye'owskiej pieśni w ekspresję białej ekipy twardo przynależącej do swojej ery i przystrojeniu całości subtelnie syntetyczną produkcją. Przeżywa się. Się. Ę.
–Michał Zagroba, Marzec 2006