SPECJALNE - Wywiad

Wywiad z Williamem Basinskim

3 lipca 2010



Wywiad z Williamem Basinskim
z dnia 16 maja 2008
autor: Jan Błaszczak

Sierpniowy występ Williama Basinskiego w ramach Off Festival nie będzie jego pierwszym występem w Polsce. Fani minimalistycznej awangardy pamiętają z pewnością jego występ w Browarze Mieszczańskim dwa lata temu. Cieszący się sporym zainteresowaniem fanów ambientu festiwal nie przyciągnął dziennikarzy, więc bez najmniejszego pośpiechu prowadziłem z Williamem wywiad, a właściwie przyjacielską pogawędkę, w której znalazło się miejsce zarówno na fakty, jak i emocje. Niestety papier ich nie odda. Dla mnie jednak wciąż tamten wywiad pozostaje jednym z najpiękniejszych dziennikarskich doświadczeń, o którym przypomina mi nie tylko tuzin płyt, którymi obdarował mnie William, ale również powyższy list.

Rozmawiamy zaraz po Twoim pierwszym koncercie w Polsce, na który przyleciałeś specjalnie ze Stanów. Jakie są Twoje pierwsze wrażenia?

Muszę przyznać, że to niesamowite. Po pierwsze dlatego, że to jest kraj moich przodków. Dziadkowie mojego ojca byli Polakami , więc możliwość wystąpienia tu – w moim rodzinnym kraju, jest czymś wspaniałym. Nawet, jeśli droga z Los Angeles jest bardzo długa a ja gram tylko jeden koncert. Przyleciałem ostatniej nocy więc, niestety, opuściłem występ Fennesza. Przynajmniej udało mi się go tu spotkać – wspaniały człowiek – napiliśmy się razem w jakimś zadymionym barze, w którym od razu się zakochałem. Sam występ też był udany: wielka publiczność, piękne miejsce i ludzie, którzy wspierają ekscentrycznych artystów, zapraszając ich, aby przybywali i tworzyli – to dla mnie najważniejsze. Nie mamy takich miejsc w Nowym Yorku. Awangardowa muzyka? – zapomnij o tym. Mamy jakieś małe salki – są świetne, ale ich właściciele robią to wszystko za nic. Brakuje nam takiego wsparcia.

Jako instrumentalista masz za sobą doświadczenie występowania w zespole – dziś na scenie byłeś tylko ty. Która z tych opcji sprawia Ci więcej przyjemności?

Występowanie z grupą daję dużo więcej radości. Jest łatwiej i przyjemniej. Ale dziś nie mogę sobie pozwolić na podróżowanie z zespołem, któremu trzeba by było zapłacić, więc robię to, co robię. Prawdę mówiąc, nie jest to łatwe, ponieważ istnieje tendencja: "wyglądaj na zapracowanego, gdy szef jest w pobliżu". Staram się jak mogę, ale moje utwory rozwijają się bardzo powoli. Dlatego też czasem czuję się, jakbym dał się ukrzyżować, ale wciąż pozostawał przy życiu, czekając na śmierć. W każdym razie dziś było inaczej – publiczność była świetna a czas uciekł nie wiadomo kiedy.

Wiele z tych utworów czekało dziesięciolecia, aby ujrzeć światło dzienne. Dlaczego nie udało im się ukazać jeszcze w latach 80-tych?

Wtedy nikt tego nie rozumiał. Było kilka drobnych zakątków w Nowym Jorku, gdzie mogłem czasami wystąpić – to tu, to tam, ale przede wszystkim chciałem mieć kontrakt płytowy. Wysłałem moje nagrania do wytwórni Briana Eno. Nawet tam poszedłem parę miesięcy później i przeszukiwałem pudła, sprawdzając czy może jednak znajdę tam jakieś moje rzeczy, niestety. Dzisiaj rozumiem – on robił swoje. Prawdopodobnie trafiały do niego tysiące takich nagrań. To wszystko trwało bardzo długo, więc nie sądziłem już, że kiedykolwiek uda mi się cokolwiek wydać. Dlatego to jest niesamowita radość. Naprawdę, nie sądziłem, że ludzie kiedyś zrozumieją to, co robię.

Gdy wreszcie udało Ci się wydać pierwszy album, okazało się, że tego zrozumienia wciąż było niewiele…

Carsten Nicolai – mój przyjaciel z Nowego Jorku, wydał mój pierwszy album w Raster-Noton. To był 1998 i Shortwavemusic. Myślałem, że wreszcie się udało, ale tak naprawdę nic się nie stało. Wydaliśmy 600 egzemplarzy, które rozpłynęły się w powietrzu i nigdy nie dowiedziałem się, co się z nimi stało. Pamiętam, że rok, może dwa, później wpadli do mnie Olaf i Karsten z Raster-Noton. Usiedliśmy w kuchni i Olaf stwierdził: "Billy musisz zacząć robić więcej dla swojej muzyki". Pomyślałem, wtedy: "ej, a to nie jest czasem Twoja robota"?

Postanowiłeś więc założyć 2062

Zacząłem wydawać więcej płyt, m.in. Watermusic. Potem poznałem Steve'a Rodena, który podał mi nazwiska osób, którym warto podsyłać swoje rzeczy. Gdy wreszcie ukazało się Disintegration Loops, pojawiło się zainteresowanie i udało mi się wydać kilka innych albumów. Co do wytwórni, to jest z nimi taki problem, że nie płacą. Robiąc to samemu, mogę coś zarobić. Odpowiadam też za dystrybucję, więc na każdej płycie zarabiam parę dolców. Mogę opłacić rachunki. Ledwo się to udaje, ale robię to już od 5 lat.

Jak wspomniałeś punktem zwrotnym było wydanie cyklu Disintegration Loops, w jakich okolicznościach powstawały te utwory?

Byłem na skraju wytrzymałości. Właśnie straciłem swoją miłość, od dłuższego czasu nie mogłem znaleźć pracy – żyłem w dużym stresie. Z drugiej strony to było tak piękne lato, że w końcu powiedziałem sobie: "Człowieku weź się w garść – to jest twój czas! Zrób coś wreszcie na miłość boską!" I po prostu, poszedłem do studia i zacząłem pracować.

Jednak było w tym chyba również trochę przypadku?

To była po prostu oszałamiająca niespodzianka. Musiałem wziąć te taśmy z pętlami dźwięku i przenieść je na dysk CD, aby zabezpieczyć je przed zniszczeniem. Włożyłem więc pierwszą z nich i rozpocząłem proces. Oszołomiło mnie piękno tego dźwięku. To był "Disintegration Loop 1.1." – taki ponury i uroczysty. Zachwyciłem się. W ogóle o nim nie pamiętałem, bo gdy tworzyłem te pętle, nie wiedziałem, co z nimi dalej robić. Nikt jeszcze nie ukuł terminu "sampling", więc nie byłem nawet pewien czy mogę to nazwać swoim dziełem. Tak więc wiele z nich odstawiłem na bok. Słuchałem ich raz albo dwa. Robiłem ich naprawdę dużo, a teraz chciałem je miksować, więc skoncentrowałem się na łączeniu ze sobą pętli – razem brzmiały świetnie. Tak powstawało Shortwavemusic czy Melancholia. W każdym razie, wracając do lata 2001, zacząłem od tego loopu i nałożyłem na niego inną melodię. Wszystko zaczęło się losowo generować i brzmiało trochę jak róg francuski. Podobało mi się, więc włączyłem nagrywarkę, ustawiłem poziomy i rozpocząłem nagrywanie. Poszedłem do kuchni zrobić kawę. Wróciłem i zwróciłem uwagę, że coś jest nie tak. Popatrzyłem na magnetofon i zobaczyłem, że taśmy się rozpadają. Pomyślałem sobie: "O mój Boże, co się teraz stanie!" Całe szczęście, że już nagrywałem.

Powstał pierwszy loop – od razu wziąłeś się za następne?

Tak. Po godzinie pierwsza taśma się rozpadła. Ustawiłem poziomy, chwyciłem mikrofon, podłączyłem go, posortowałem to wszystko… i rozwaliło mi to głowę. Zabrałem się więc za następną melodię. Rozpocząłem proces. Znowu kawa. Wróciłem do pokoju i zastałem tam prawdziwą kaskadę dźwięków. Za szybko. Myślałem, że zepsułem tę pętlę. Dopiero za chwilę zdałem sobie sprawę, że nie muszę z tym kompletnie nic robić. Po prostu muszę uruchamiać proces, być uważnym i starać się pozostać w studio tak długo jak to tylko możliwe.

Czym były dla Ciebie te loopy, jak je rozumiałeś?

W ciągu dwóch dni te sześć loopów, jeden po drugim, stworzyły cykl, który moim zdaniem rozsadzał umysł. Zadzwoniłem do Antonego i innych moich przyjaciół i kazałem im przyjeżdżać, mówiąc że stało się coś niesamowitego i nie uwierzą własnym uszom. Słuchałem tego miesiącami z głową wypełnioną różnymi myślami. Starałem się jakoś to objąć rozumem. Pojąć: co to jest, co to znaczy?

"Pomogły" Ci w tym chyba ataki z 11 września?

Gdy nastąpił 11 września, byłem w swoim domu, w Nowym Yorku. W zasadzie to o poranku miałem się ubiegać o pracę w World Trade Center na stanowisku Radnego ds. Kultury Niższego Manhattanu. Zanim zdążyłem tam pójść wszystko zaczęło. Wyglądaliśmy z sypialni, kiedy zawaliła się pierwsza wieża. Pobiegliśmy na górę domu. Zaczął się rozrastać cały ten koszmar. Właśnie wtedy moje dzieło odnalazło swoje miejsce – przestrzeń, do której się odnosiło.

W takim razie jak interpretowałeś je wcześniej?

Do tej pory, odnosiło się ono tylko do mnie. Do mojego dzieciństwa, do poczucia utraty, ale z drugiej strony również do wybawienia. Zarejestrowałem przecież życie i śmierć każdej z tych melodii. Jako katolika bardzo mocno mnie uderzyło. Dopiero potem pojawił się inny punkt odniesienia.

Czy mając za sobą to niesamowite dzieło i tak mocny kontekst nie próbowałeś wydać Disintegration Loops w jakiejś większej wytwórni?

Nie, zwłaszcza że dalej nikt nie wiedział kim jestem. Nie mogłem nawet wydać całego cyklu na raz – nie było mnie na to stać. Postanowiłem wydawać je pojedynczo. Wziąłem kredyt, wydałem pierwszą płytę i wtedy ruszyło... Antony powiedział Davidowi Tibetowi, a Tibet powiedział wszystkim w Londynie. Później The Wire zamieściło wspaniałą, szeroką recenzję tej płyty. Nie sądziłem, że doczekam tego dnia. To było niezwykle poruszające przeżycie.

Słynny jest również film, zestawiający Twój utwór z widokiem dymiących wież. Czy to również było Twoje dzieło?

Tamtej nocy zdecydowałem się nakręcić ten film. Poszedłem na dach, włączyłem kamerę i nagrałem ostatnie godziny dnia. W kadrze miałem cały czas dym, który pozostał po wieżach. To był niesamowicie piękny dzień. Straszliwie, zaskakująco piękny, tragiczny wieczór. Kamera uchwyciła dzień przechodzący w noc. Następnego dnia złożyłem to nagranie z "Disintegration Loop 1.1"… i tak powstała elegia.

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)