
-
O - Krótka Piłka - Albumy
-
03 Greedo Still Summer In The Projects
(29 maja 2019)W życiu 03 Greedo nie jest zbyt wesoło, jednak skazany na 20 lat więzienia raper z LA nie przestaje tworzyć. Razem z Mustardem (który ogarnął temat zawodowo) wydał w tym roku swój drugi oficjalny album (choć pamiętajmy, że na koncie cała masa mixtape'ów) pod trochę ironicznym tytułem Still Summer In The Projects. I faktycznie: choć są tu rozkminy o sytuacji Greedo (Ohgeesy nawija: "Free my nigga Greedo out the motherfucking prison") i dużo tu smutniejszych bitów, to jednak nie ma mowy o wymiękaniu. W gąszczu poprapowo-autotune'owych jointów da się wyłapać letni wajb – już na wstępie witamy się z zajebistym g-funkowym "10 Purple Summers". Podobnie dzieje się w "Trap House", gdzie gospodarz dostarczył przebojowy refren. Z kolei z drugiej strony mamy minorowy trap "Loaded", pianinkowy "In The Morning" oraz przede wszystkim lśniący tu najmocniej, zamrożony modernistyczny trap przyszłości "Change Your Mind" (that's my jam), i tu faktycznie Słońce nieco chowa się za chmurami. Tak czy inaczej, na odcinku muzycznym 03 Greedo wciąż całkiem rządzi. –T.Skowyra
-
Angel Olsen Phases
(1 grudnia 2017)Nie często się zdarza, żeby album z odrzutami i b-side'ami był równie frapujący, co reszta dyskografii artysty. Jest to kompilacja, na której artystka umiejętnie żongluje stylistykami i tradycją amerykańskiego folku, wplatając również do swojej muzyki doo-wop, surowe country i singer-songwriterskie inspiracje z lat 60-tych. Jest nawet miejsce na nastrojowy i intymny cover Bruce'a Springsteeena, "Tougher Than The Rest", w którym Olsen akompaniuje sobie jedynie przy pomocy przyciszonej gitary. Jej głos niekiedy zawodzi w sposób przywodzący na myśl Roya Orbisona i innych croonerów z tego okresu. Rozlega się szeroko, uderzając w wysokie wibrato sopranowe, tak drżące, że czuje się, jakby Angel była na granicy łez. Być może dla słuchaczy niezaznajomionych z jej poprzednimi dokonaniami wyraźnie kompilacyjny charakter płyty może okazać się dezorientujący. Niemniej jednak, Phases to rzecz warta polecenia. Jesienny album, idealnie nadający się do słuchania podczas przechadzek po słabo oświetlonych bocznych ulicach z szeleszczącymi liśćmi pod stopami, koniecznie w dobrym towarzystwie. –A.Kiepuszewski
-
Kelly Lee Owens Kelly Lee Owens
(30 listopada 2017)Mieszkająca obecnie w Londynie Walijka, wypuściła swój debiutancki krążek jeszcze w marcu, ale dosłownie kilka dni temu pojawiła się edycja płyty z trzema nowymi utworami ("Spaces", "Pull" i "1 Of 3") i uznałem, że to dobry pretekst, aby powrócić do tego wydawnictwa. Tak się złożyło, że kilka miesięcy temu jakoś nie przekonałem się do leniwie snujących się, zawiesistych, dream-popowych mar podkreślanych często delikatnym, house'owym wsparciem (a czasem nawet dość konkretnym, jak przywołującym Miss Kittin, "Evolution"). Teraz jednak odkryłem self titled tej młodej dziewczyny na nowo i teraz naprawdę mi się podoba. I to już od statycznego openera "S.O", w którym eteryczny głos Kelly gubi się w zamglonej przestrzeni, moją uwagę przykuł również baśniowy "Lucid" z końcówką na modłę ostatnich dokonań Luomo. Może różnorodność nie jest największym autem tego zbioru, ale już za spójność walijska artystka może zebrać całkiem sporo punktów. Bo choć w "Throwing Lines" czy "CBM" nie pojawi się nic, czego nie było w pierwszych trackach, to jednak słuchanie całego longplaya należy do czynności głęboko relaksacyjnych i uspokajających (przynajmniej na mnie tak działają te dźwięki). Może tylko odpuściłbym sobie niemal dziesięciominutowy "8", ale jeśli chodzi o całość, to nie mam zbyt wielu zastrzeżeń. Posłuchajcie tego wieczorem, gdy śnieg pojawi się za oknem – przyjemność ze słuchania powinna wzrosnąć jeszcze bardziej. –T.Skowyra
-
Obsequiae Aria Of Vernal Tombs
(22 maja 2015)Pohukiwania sowy, dzwony bijące na powitanie mglistej wiosny, ruiny opactwa Valle Crucis – wszystko to pozornie kuglarskie sztuczki, które dobrze wpisują się w kaskadyjsko-pogański krajobraz wrzosowisk, druidów, lasów starszych niż ludzkość i jeszcze starszych widm. Tymczasem Obsequiae kolejny raz unikają typowej błazenady, znać w gościach pojętnych terminatorów, którzy zainteresowanie medieval folkiem i minstrelskim szansonem potrafią wpleść w swój rzemieślniczo zręczny black. Od czasów Agalloch nie było w tych puszczach takich hooków. Oprócz dawnego Alcest nikt też na tym polu nie nawiązał tak udanie do klimatu prowansalskich wagabundów. To herbowy płyta, która może być czymś więcej niż świetnym podkładem do zabijania smoków i twojej codziennej gry o tron. A może być też tylko tym. I choć brak trochę na tym albumie gitarowej rycerskości poprzednika, współpraca z harfistą Vicente La Camera Mariño dodała mu w zamian anachroniczną, nietypową w tych rejonach perspektywę. Całkiem urokliwe i wdzięczne te obsekwie. –W.Kowalski
-
Octo Octa Where Are We Going?
(18 maja 2017)Pamięta ktoś jeszcze taki album Between Two Selves? Wieczorny deep-house w rodzaju debiutu Fort Romeau przyczynił się niejako do wyrobienia pozycji Octo Octa w środowisku "tanecznej elektroniki". Cztery lata później Maya Bouldry-Morrison (a wcześniej Michael Bouldry-Morrison) wraca z Where Are We Going?, gdzie wypracowana formuła ulega pewnej zmianie. Sound jest przejrzystszy, a konstrukcje bardziej ofensywnie nastawione w dance'owym kierunku. I w moim odczuciu to przejście sprawdziło się znakomicie – udało się wykreować garść wciągających, grywalnych, house'owych tracków, a klimat znany z poprzednika zmienił się w aurę z "metafizycznym pierwiastkiem". Krótko mówić: W TO MI GRAJ. Jeśli jesteście fanami kunsztownego house'u DJ-a Sprinklesa (w tym miejscu warto sprawdzić ten wywiad), to z pewnością docenicie takie indeksy jak "On Your Lips" czy "Move On (Let Go)", ale polecam zasłuchać się w całym długoraju, na którym nie brakuje imprezowych strzałów ("Fleeting Moments Of Freedom (Wooo)" lub "Until The Moon Sets"), jak i minimalowych uspokajaczy ("Adrift"). Jednym słowem: "wygranko". –T.Skowyra
-
Octo Octa For Lovers (EP)
(14 marca 2019)Octa powraca z EP-ką, która przyda się każdemu, kto chciałby to powiedzieć, ale się wstydzi. For Lovers wykłada karty na stół już w pierwszym kawałku, deep house'owej balladzie "I Need You", w której tytułowe słowa meandrują z przykrytym pod warstwami dźwięku: "You mean so much to me". Echo tego wymownego lirycznie początku prowadzą błogie melodie oraz bynajmniej nieusypiające, acz wciąż czułe bity kolejnych utworów. "Bodies Meld Together" zaprasza do pląsania, wyklaskując rytm hi-hatem, który zagrał główną rolę w ociężałym "Fear" przy okazji Come Closer, a wtóruje mu zmysłowy, najtisowy wokal. Lekkości tym zwierzeniom nadaje subtelny "Loops For Healing", który maluje tropikalną pocztówkę, postukując w tle na bębenkach, czy nawet kokosach. Słowem, Octo nagrała peak randki i umiejętnie rozłożyła ciężar romantycznej deklaracji. Dzięki Maya, lepiej bym tego nie ujęła. –N.Jałmużna
-
Of Montreal Innocence Reaches
(29 sierpnia 2016)Kevin Barnes, duchowe dziecko Oscara Wilde'a, w zgodzie z prominentnym literackim wzorcem, mimo dobicia czterdziestki, nie rozsiewa wokół siebie fermentu zgnilizny, wciąż będąc plastycznym uosobieniem dzikiej psychodelicznej fantazji. Pod butem mastermindu Kevina, Of Montreal, mimo że wyzuty ze sprawdzonych już członków, na Innocence Reaches nie traci smykałki do umiejętności songwriterskiego wymiatania i eksperymentatorskiego zacięcia, tym razem wchodząc w niezobowiązujący romans z EDM-ową spuścizną. Wszystko zostaje przepełnione kampowym, trans-płciowym szaleństwem spod znaku zdemonizowanych Gender Studies. Niestety paleta barwnych i cukierkowych eksplozji, zostaje stępiona i ograniczona, gdzieniegdzie popadając w wyraźnie szarzyzny (nie chodzi o przejście w depresyjne tony, ale muzyczne pustki), czyniąc Innocence stosunkowo do reszty, średnim jakościowo wydawnictwem, w pokaźnej dyskografii. Mimo tego, po czerstwym wstępie i średnim singlu oraz kilku słabszych momentach, Montreal to Montreal, jak ich już znacie, wiedzcie że z tą płytą jesteśmy w domu. –M.Kołaczyk
-
Oh Sees Orc
(12 września 2017)Adrenalina, wąsy, testosteron, gitarowe łojenie, płytowa "perełka", mięsiste riffy i dziki Mosh Pit pod sceną, czyli przemożna chęć i walka z własną ręką, aby nie zgrzeszyć, dając się ponieść egzaltacyjnej pisaninie znajdującej swoje miejsce w recenzenckiej hali sław: w miejscach w Teraz Rocku, o których nie miałeś pojęcia. A wszystko połączone z silną, krautowo-space rockową motoryką i analogicznym do tych gatunków odjechanym "cool" klimatem narkotycznego odjazdu. Zreasumujmy sobie kilka faktów: możliwość powrócenia do tego, co niosły ze sobą Hawkwindy, Amon Düüle i inne wartościowe zespoły spod znaku psychodelii lat 70., zmieszane ze szczeniackim garażowym etosem ścisłej fuzji silnego przesteru z jeszcze silniejszą hormonalną burzą, i to w 2017 roku. Ostatecznie bez szału, ale za to z bardzo przyzwoitym rezultatem. Odsłuch też zajeżdża silną retrospekcją, przemożną chęcią zrobienia sobie z miotły gitary, skurzenia blanta w jakiejś brudnej komunie czy też wicia się po podłodze i tłuczenia pięściami powietrza. Do samochodu w ściskającym garniaku i korpo na horyzoncie też się nada, ale pod warunkiem, że jedziesz sobie stówę pod prąd A-czwórką, ustawicznie rozjeżdżając przydrożne pachołki.−M.Kołaczyk
-
Oliver Houston Whatever Works
(6 lipca 2017)Emo revival od dobrych kilku miesięcy ledwo zipie. Zaryzykowałbym stwierdzenia, że powracający z do bólu przeciętnym krążkiem American Football na swój sposób zakończyli to, co ongiś "zapoczątkowali" (oczywiście w dużym cudzysłowie, jako że genealogicznie wyróżnić można co najmniej dwóch wcześniejszych protoplastów gatunku). Stąd mimo niepokojącej posuchy, cieszy fakt, że na scenę wbija kolejny sklejony team grający mniej abstrakcyjne post-abacusowe (Masked Dancers: Concern in So Many Things You Forget Where You Are) math emo nie uciekające w tandetę. Hooki na miejscu, trywialne, nacechowane młodzieńczą wątpliwością i zachwycająco proste teksty świetnie współgrają z płaczliwą manierą dostarczającego wokale duetu. Jest ciekawie, odtwórczo, ale nadzwyczaj lekko i absolutnie nie pretensjonalnie. Solidne elevator emo schyłku drugiej fali midwestów. –W.Tyczka
-
Omar-S The Best!
(15 sierpnia 2016)Alex Smith to koleś, który potrafi dostarczyć porządne Detroit techno. Jego najnowszy zbiór nie jest wyjątkiem od reguły, bo wystarczy tylko załapać się na otwieracz "Time Mo 1" i wszystko jasne. Ale na The Best! znalazło się też miejsce dla podszytej dubowym feelingiem, kojącej impresji "Ah' Revolution", rześkiego acid-house'u "You Silk Suit Wearin Mulafuk'ka" niemal french-touchowego "Seen Was Set (Norm Talley Mix)" czy jakiegoś outsider-g-dam-funku "Smash" gdzie swoje na klawiszach dorzucił Kyle Hall (polecam longplay From Joy). Ogólnie rzecz biorąc Omar-S snuje swoją narrację przez ponad 70 minut i właściwie przez cały ten czas utrzymuje wysoki poziom. W każdym razie ja łykam całość od deski do deski. –T.Skowyra