
-
F - Krótka Piłka - Albumy
-
Field Infinite Moments
(16 listopada 2018)The Field zawsze mistrzował w "momentach". "Made Of Steel. Made Of Stone" zaczyna się potwornie przeskalowanym piano-forte, a syreni skrzek w którymś momencie zajmuje przestrzeń jeszcze za kreską taktową. My w potwornym zdziwieniu, bo każdy skrupulatnie liczył, ile dokładnie sekund potrzeba tematowi, aby ten w pełni wybrzmiał. Jest w tym pewna magia. Może mikrozmian i makroefektów pętli Basinskiego, a może też spektakularnych rytmiczno-samplowych przejść, którymi naszpikowany był debiut Szweda. Szkoda tylko, że im dalej w las, tym więcej schorzeń geriatrycznych. Bo gdy Willner gubi kompozytorską myśl, to do głosu dochodzą przede wszystkim producenckie odruchy, którym z kolei daleko do maestrii. Więc albo umawiamy się, że Field dyskotekowości debiutu nie przeskoczy i cieszymy się charakterystycznym dla tej marki transowym drajwem w kolejnej już wersji, albo mamy poważny problem. Infinite Moment gry nie zmieni, ale wciąż pozostanie jedną z bardziej "przemyślanych" odsłon najpopularniejszego aliasu Willnera. A w to mi graj, bo flat beat w "Divide Now" ma w sobie więcej emocji, aniżeli całe The Follower. –W.Tyczka
-
Field The Follower
(6 czerwca 2016)Axel Willner to strasznie konsekwentny gość, który jeszcze w poprzedniej dekadzie skonstruował oryginalny jak na tamte czasy język medytacyjnego minimal techno i za żadne skarby tego świata nie chce z niego zrezygnować, czego dowodem The Follower. Szwed raz jeszcze skupia się na majestatyczności pętli i spaja je w dziesięciominutowe pasaże naszpikowane mikrozmianami rytmicznymi. Lecąc truizmem: niby nihil novi, ale to wciąż bardzo przyjemna godzinna sesja, do której, jeśli nie ma się aktualnie pod ręką pastelowego From Here We Go Sublime, niekiedy warto wrócić. –W.Tyczka
-
Fire! The Hands
(21 marca 2018)W czasach, w których wszystko jest z prefiksem "bubblegum", nawet Fire! w wydaniu nie-orkiestrowym zrobili się jacyś tacy miększy. Po pierwsze, są najkrótsi w swojej historii. Dalej: Werliin oraz Berthling dali Gustafssonowi swobodnie pooddychać. Niegdyś wiecznie przyklejony do ustnika spiritus movens skandynawskiego jazzu, dziś zamiast maksymalizować dyskomfort płynący wprost z czary głosowej saksofonu, to (relatywnie) spokojnie wymija współtowarzyszy wędrówki. Jest "mroczniej", bo kontrabas wygrywa temat, a niekończące się spirale wolnych improwizacji wypleniła atmosfera klubo-kawiarnianej rozróby. Bohreni z tego żadni, ale "rockują" jak za najlepszych czasów, kiedy towarzyszył im Jim O'Rourke. The Hands same składają się do oklasków. –W.Tyczka
-
Flabaire Laura Palmer (EP)
(27 stycznia 2017)Za pseudonimem Flabaire kryje się Ralph Maruani – francuski producent house'u i podobnych tanecznych form, a także współzałożyciel małego labelu D.KO Records. Paryżanin zadebiutował w zeszłym roku niezłym długograjem It's Just A Silly Phase I'm Going Through, na którym próbował pewnie zdusić wszystkie swoje ulubione strategie dance music (2-step, deep-house, ambient-techno). Natomiast nowy rok przywitał krótką EP-ką nazwaną na cześć postaci, o której w maju znowu będzie głośno. Laura Palmer to trzy konkret-tracki na przecięciu francuskiego house'u (basy!) i przyjaznego techno, które oczywiście skąpano w cieniach i czerniach nocnych imprez do rana. Na dokładkę remiks chyba najlepszego w zestawie, tytułowego wałka, no i cała naprzód, bo Ralph ma głowę na karku i coś mi się wydaje, że jeszcze kiedyś wpadnie do nas z czymś większym. Zapraszamy. –T.Skowyra
-
Flava D More Love 2
(6 marca 2018)Follow-up do jednego z najwspanialszych (żeby nie było: według mnie) albumów dekady musiał wiązać się ze sporymi oczekiwaniami. I choć Danielle Gooding znowu przygotowała zestaw 2-stepowych tracków, którym przysłuchuję się ze sporą uwagą, to jednak nie zawładnął mną tak jak More Love. 2 to logiczna kontynuacja dostarczająca kolejną dawkę dance'owych numerów zatulonych w ciepłym kocyku nostalgii, ale tym razem umknął gdzieś element spajający całość – to trudne do zlokalizowania spoiwo łączące wszystko w jeden, fantastycznie pracujący organizm. Niemniej wciąż odprężający opener "So I Run", oddychający 90sami remiks "Give Me Something", UK garage'owy sztos "Love Story" czy piękna 2-stepowa impresja "Desperation" są dość jasnymi komunikatami, mówiącymi, że Flava D cały czas znajduje się w pierwszej lidze parkietowego grania. I na "dzień dzisiejszy" to mi wystarcza. –T.Skowyra
-
Fleece Voyager
(16 lutego 2017)Power-popowe zastrzyki energii, plażowe niemal brzmienie i rozmemłany, 70’sowy songwriting – tak w skrócie prezentuje się Voyager, druga płyta pochodzącej z Montrealu grupy Fleece. Do swojej muzyki Kanadyjczycy przemycają też coś z post-bitelsowskiego psych-rocka i wypolerowanej nowej fali po linii Police, a w niektórych wystudiowanych przebiegach akordów swoje odbicie ma jazzowe wykształcenie większości zespołu. Z blendu tych wszystkich mniej lub bardziej świadomych inspiracji wyszedł album gęsto zaaranżowany, szanujący harmonię i niezwykle ciepły, który umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy Unknown Mortal Orchestra, Field Music i zeszłorocznym krążkiem Thomasa Cohena. Co tu dużo mówić, po prostu dobre granie. –W.Chełmecki
-
Florence + The Machine How Big, How Blue, How Beautiful
(19 czerwca 2015)Nowy krążek Florence + The Machine nie zmienia ich statusu w moich oczach: Brytyjce i spółce nadal zdarza się nagrać dobrą piosenkę, ale w większości ich numery to dosyć przewidywalne odpryski, które zachwycą co najwyżej umiarkowanie obytego słuchacza. I ja mu tego nie odbieram, niech bierze, co jego. Osobiście mam jednak nieco wyższe wymagania i dla mnie How Big, How Blue, How Beautiful nie jest płytą ani wielką, ani potężną, ani piękną, a co najwyżej bezskutecznie silącą się na zasługiwanie na te określenia za pośrednictwem majestatycznego wystylizowania i wszechobecnych wątków religijnych. Więcej tu gitar i szarżujących bębnów niż wcześniej, choć obok szarpiącego gdzieś tam w głębi nerwów Screamadeliki "Mother" najlepiej wypada akurat ascetyczna balladka "Long & Lost". To nie jest jakiś szczególnie zły album, ale jedno jest pewne – z każdego kolejnego wydawnictwa Florence zostaje mi coraz mniej. –W.Chełmecki
-
Flume Skin
(10 listopada 2016)No więc zostałeś/aś zaproszony/a na modną, EDMową imprezę. Stroboskopowe światła odpowiednio mocno gryzą w oczy, a uczciwa ilość alkoholu zamienia podłogę w wirujący podest. Niestety rzekoma muzyczna ekstaza, okazuje się być rozczarowująco przewidywalna. Niby jest przebojowo i energetycznie, ale bezbarwność rytmów ulatniających się z głośników momentami przyprawia o mdłości. Brakuje w tym wszystkim jakiegoś pieprzu, który zabiłby irytujący posmak banalności. Szkoda, że wyszło jak wyszło, bo potencjał imponującej listy płac można było wykorzystać w znacznie lepszy sposób. Jesteśmy więc zmuszeni do zadowolenia się kompilacją wałęsających się gdzieś na drugim planie, nieinwazyjnych melodyjek. –Ł.Krajnik
-
Forever Forever (EP)
(4 marca 2016)To być może jak na razie najpiękniejsze wydawnictwo 2016 roku. Odpowiada za nie niejaka June Moon, czyli połowa kanadyjskiego duetu Cafe Lanai. Ten ostatni projekt stawia na wychillowaną, ale wyraźnie zorientowaną tanecznie "elektronikę", natomiast Forever to muzyka duszy: snujące się niespiesznie, często statyczne, ambientowe r&b-pejzaże dopełnione zjawiskowym wokalem June. Ustaliłem trzy wokalistki, z jakimi możecie skojarzyć barwę głosu JM: FKA twigs, ta pani z Late Night Alumni i przede wszystkim Jessy Lanza. Bez wątpienia głos jest jednym z najważniejszych aspektów tych utworów, choć namalowane, wypielęgnowane, ale oszczędne tła są równie ważne.
Poznajemy Forever w sześciu odsłonach: w dostojnym "Every Second" spotykamy intymność wspomnianej już panny Barnett; w "Tonight", w mimo odczuciu, najmocniej rezonuje herbertowska narracja z okolic Around The House; "Michael" to eteryczny trip hop z akcentami w postaci fortepianowych akordów; "Heaven's Mouth" mógłby ze spokojem znaleźć się na Pull My Hair Back i wcale nie odstawałby od najlepszych momentów debiutu Lanzy; pełen delikatnej, synthowej tęsknoty "Sunset" zawiera nawet gościnny występ niezidentyfikowanego wokalisty (może Michel Brock?), ale atmosfera samotności jednak dominuje, a drugą część utworu nawiedza nawet aura Cocteau Twins; i wreszcie osadzony w wygładzonej, fenneszowskiej ilustracji closer "Tonight Is The Night" finalizuje całe Forever. Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem oczarowany i na tym poprzestanę, bo przy takiej muzyce słowa są raczej zbędne. –T.Skowyra
-
Fort Romeau Insides
(6 kwietnia 2015)Przejście z 100% Silk do labelu Matthew Deara oraz wożenie się po niemieckich klubach zaowocowały zdecydowanym przesunięciem się muzyki Fort Romeau w bardziej mroczne klimaty. Stąd też Insides porusza się w surowej stylistyce progresywnego house’u, przeciwstawnej do bardzo cielesnego charakteru debiutu. Zahaczające o generyczność, lecz pomimo to bardzo szykowne, szkieletowe beaty, dopełniane ciepłym samplem kobiecego wokalu, ustępują na drugim albumie skrzętnie projektowanym, spirytualistycznym wycieczkom. Insides jest bardzo pewnym siebie i świeżym hołdem dla m.in. muzyki kosmische czy klasyków katarktycznego house’u jak Orbital i Underworld. Momentami zahacza o microhouse (“Cloche”) czy przedostatniego Lone’a. Modne obecnie granie. Osobiście tęsknię za zmysłowym obliczem Fort Romeau, jednak gdy Mike Greene serwuje takie kinetyczne bomby jak “Insides” czy “Lately”, w których niepokojąco dobrze stapia i roztapia plumkające i chroboczące na analogowych synthach faktury dźwięków, nie będę się oszukiwać, że nie jest to, jak mawiają Brytyjczycy, moja filiżanka herbaty. –I.Czekirda