SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #4 (2024)
7 stycznia 2025Borys Dejnarowicz:
Piękne są streamingi dziś
Długo pianę by tu bić
Przesłuchanych tyle lat
Przyjemności et cetera
("...itd, i Tede...")
(T.S.)
Zacznę od panny Kyeoshin i jej króciutkiego, acz uzależniającego Aquatic Drill 2. Ostatni raz, gdy opuściliśmy naszą bohaterkę, trzeszczała ulicznie w balladowo zamglonej odmianie trapu z Atlanty (skąd pochodzi), mrużąc też oczko w stronę 90s-owych odmian r&b i jungle. Słowem – pasowała na mikstejp gdzieś między zapomnianą niestety Alexandrią, a rosnącą londyńską młodzieżą spod znaku bubblegum'n'bass. Rok później nadal mknie pod hasłem "zero przymilania się do rynku". Pogłębia obrany kurs zgodnie z metaforyką tytułu cyklu, czerpiąc podwodne pulsy z wyimaginowanego setu pana Abebe startującego od basu w intro "Djed". Jej hipnotycznie zmysłowe wokalizy są wcale nieodległe od dreamgaze'owych reverbów, włącznie z onomatopeicznymi zagadkami "jak to leciało" (chciałbym wierzyć w siłę "My love is all you have / I know you need it back"). Przywoływany przez Richardsona przy omawianiu Pop Voigta esej o Trzech Gymnopediach Satiego też ma tu zastosowanie. Bowiem każda z akwamarynowych miniatur na króciutkiej epce działa niczym oglądanie tej samej rzeźby pod innym kątem. Perspektywy wciągają, ich warianty rotują, a cisze pomiędzy nawiedzają. Będzie trylogia?
Paralelnie magnetyzuje Lisha G na Groovy Steppin Sh*t. Nieliczne komplementy o idealnym dopasowaniu klarownej deklamacji offbeatowej raperki z Karoliny Południowej ("Getting bitches knocked off like Rashaun tooth / I be with them hunnids and the apes like out the zoo") i zagadkowych sci-fi podkładów filadelfijskiego producenta Trini Viv – skłonnym zaskoczony potwierdzić. O dziwo TYCH DWOJE pomyka telepatycznie niemal na szczeblu "fraza vs riff", co ostatnio równie sugestywnie wyzyskali ś.p. Doom i Madlib wiecie gdzie (choć przykład WiFiGawda i Seltzera na Heat Check faktycznie przekonujący). Wbrew pozorom otwarte nawiązania do Neptunesowych synthów trącą raczej bezpowrotnie utraconą futurystyką, ANIŻELI młodzieżowym revivalem 00s w dwukekadowym cyklu (co świadczy chyba na korzyść patentów Pharrella).
Zaś wyważone przejścia między tymi pół-szkicami zapewniają kolekcji osobny rytm gdzieś między pedatycznie zmontowaną cloudową plejką, a szorstko posklejanym private press shortplayem. Zresztą mamy tu ekspertów od żeńskich rapsów z Ameryki, więc napomknę ledwie, iż obecnie Georgia niekoniecznie dominuje, bo na radarze zachwytów wciąż migają megagwiazda Flo Milli i underdożka Hook z Kalifornii, Doechii z Florydy czy GloRilla z Memphis. No i po relatywnym przygaśnięciu blasku Ice Spice kontratakuje NYC – vide rewelacja Baby Osamaa z głośym Sexc Summer (o niej nabazgra Tomisław).
Nowy Jork wraca w wielkim stylu również u mężczyzn. Skala skuteczności strategii którą od "bez mała iluśtam płyt" realizuje Cash Cobain już rzuca pokaźny cień na 20s. Jego bezczelnie bezceremonialna praktyka samplowania oczywistości paradoksalnie przyniosła więcej korzyści słuchaczom – weźmy zaraźliwe refreny na doskonale znanych loopach z "Sexual Healing" (Obrońcy Hardkoru aprobowaliby), "Very Special" (moc nieodległa od J-Lo i LL) albo "Girls Dem Sugar" (czyniący klasykowi Beeniego i Mya iście eccojamsowi terapię). Dla prześledzenia drogi polecam pakiet startowy "fotel, six pack i plejka z sexy drillem". Ale na wysokości tracków w rodzaju "Already" (dojrzały krążek 2 Slizzy 2 Sexy w kolabo z Chow Lee – "Toby Wong... Toby Chang... Fucking Charlie Chan...") Cashmere Small pozwolił wziąć górę tendencjom stricte ambientowym, by w detalach dopracować formułę napięcia romantycznie pornograficznych nawijek osadzonych w kontemplacyjnych przestrzeniach na szokująco spójnym estetycznie opus magnum Play Cash Cobain. W sumie nazwać go "horny" to zbędne niczym środkowych Stonesów ("sex as power, sex as love, sex as pleasure, distance, craziness, release") – facet subtelnie DELEKTUJE się bogactwem językowych (dosłownie i metaforycznie) aspektów sfery łóżkowych figli, niczym Plant wybuchami swoich "jęków, pierdnięć" w 70s.
Ta liryczna opowieść złożona z rozczulająco nonszalanckich post-erotyków ("That pussy creamy / Call you mashed potatoes / Like China / You got that good ol' vagina") w gęstym sosie mindfulness (nie bez przyczyny na Spoti wisi instrumentalna wersja albumu) pokazuje jaką quasi-radioheadową ścieżkę porzucił Drake. Edycyjne zabiegi przywołują ciepło przejść na mixach wytwórni Kompakt. Wyobrażenie Clouddead circa s/t remiksujących czołowe topline'y Nate Dogga nawet nie tyka narkotycznej dziwności oceanicznego anty-singla "Rump Punch". Gdyby Weściak wyreżyserował na Dark Fantasy piętnastogłowy posse cut "Problem" na kanwie fantastycznego skądinąd singla córki Mos Defa (btw chyba więcej mi w kilka miesięcy "Not My Problem" dało od całej dyskografii ojca), to uratowałby reputację naczelnego dyrygenta muzyki niepartyturowej (niestety potrafił maksymalnie sięgnąć pułapu "Monster"). Jeśli miarą MVP w rapie ma być fuzja nawijki i produkcji, to tryskający nerdowskim humorem Slizzy (check okładka Nirvany – doceńcie brak bobasa w basenie) aspiruje do optyki Dooma, Quika lub... właśnie, "You would think that I'm Lebron James / That pussy the best / I'm better in the West / Slizzy Kanye". Pamiętasz sprawę Pi'erre'a Bourne'a w Atlancie w 2019? "Jasne – świetnie pomyślane, tylko że mu nie wyszło".
Tymczasem w cukierniczym podziemiu przemysł wre. Wyroby słodyczopodobne siekają tyleż "pełnosprawni seksualnie" rage'owcy, co zapyziali jerkowcy, anonimowi reprezentanci plugg'n'b oraz classic traperzy z Atlanty. Weźmy z brzegu typcia zwanego Subiibabii i krążek No Mercy z odwolutą bliską pirackim składakom 80s-owego italo. Niby zaczyna się nie najlepiej, dość topornymi reliktami miększej odmiany post-crunku. Ale potem na wysokości "Ballhard" przychodzi rodzaj zaraźliwego refrenu, "wieś tańczy i śpiewa, huuuuj balla balla", a gdy w "Mamagotswag" czy "Srtsrt" mordka serwuje istne psychodelicje (halucynogenne smakołyki na stole montażowych zwolnień i przekwaszeń), to pozostaje zapytać "Godwhy" w akcie rozpaczy wobec wszechstronności raptem 22-minutowego dziełka. Wprost jachtową odmianę uprawia na Swarm niejaki Xhuloo wespół z Xjayem – przecież to samosłuchalne sofciarstwo pierwszej wody, ale ZŁAMANE ordynarną saturacją (co wnosi pożądane bąbelki do mordokleistej cieczy), no i jak się to wszystko kończy w outro "iBeenThinking2" – dreszcze. A skoro Cochise'a ochrzciliśmy maślanką dla grubiańskich mieszczuchów, to jakich przenośni użyć przy K Suave na pełnokrwiście sformatowanym It Was Never Serious i ekscytującym Lost For Words Chavo (redaktor ŁŁ miał na celowniku w 2020: "chłop pewnego dnia mnie zabije")? Rogalik nadziewany pistacją i maliną?
Wreszcie długoblondwłosy białas, pracoholik DJ Sorrow (Exclusives), który z tego co widzę jednym gestem usunął z platform i agregatów lwią część imponującego dorobku. "Na szczęście, telewizja to pokazała", że to postać płodnością zestawialna z takimi tuzami ilościowych dyskografii, jak Muslimgauze, Celer czy Merzbow. Przy czym nie zawsze jest to akurat "Merzbow który mogę puścić babci" (notabene dopiero ostatnio poznałem Sleeper Awakes on the Edge of the Abyss – spełnia kryteria), bo facet głównie drąży około-noise'owe eksperymenta pod pozorem autorskiej adaptacji post-trapów. Pośród morza plastikowych odpadów zaplątała się nawet epka z shoegazem. Niemniej pobieżny research ("przesłuchałem dla państwa dwieście płyt...") wykazał, iż w złudzeniu chaosu tkwi klucz i Arielowski sens. Pode mnie najbardziej klimat na Lodestar, co za materiał w duecie z Inurfavor (czyżby Lodestar > Blackstar, w nawiązaniu do gwiazdy z okładki?).
Wymienieni wyżej gamonie znów udowadniają, że a) NIGDY nie skreślajcie urbanowego undergroundu w monitorowaniu TU I TERAZ; b) na polu sprytnych rytmiczno-melodycznych patternów i odkrywczych tekstur historycznie podlegającym IDM wyprzedzają oni "artystów nazywanych przez oficjalne media" o lata świetlne. Jak słusznie zauważał stary Reynolds – "it's already Simulacrum & decadence"; niepotrzebne żadne Warpy, srorpy... ("...żurki, srurki z torebki pierdolnę"). Co nie znaczy, że w konwencjonalnej "elektronice" na co dzień "dzieje się gówno". Sęk w tym, że często warto poszperać gdzieś dalej w zdecentralizowanym krajobrazie medialnym ("gdzieś dalej to znaczy?") NIŹLI w przepłacanej PR-owo scenie UK udającej "alternatywę".
Takim (mimo starań rozmaitych publikacji) niezbyt odkrytym gigantem mijającego sezonu wydaje się na przykład pochodzący z Dominikany, wschodzący polimat GRUBEJ TECHNIKI Josué Suero aka Boundary. Gościu UPUŚCIŁ w 2024 trzy wydawnictwa (chronologicznie: album Oxido En El Espejo, EP-kę ³com i split Jardín Sonora V01), z których co najmniej (te) dwa (solowe) pukają do ścisłej czołówki. Za nic ma szufladki czy etykietki – dryfuje dziarsko po zatokach deep, outsider, leftield, korzenny Detroit, japoński ambient, breakbeat lub downtempo, zazwyczaj odciskając autorski stempel. "Ryby, polowania, wszystko co chcesz". Może zabrzmieć jak ktokolwiek – Pep Llopis, Gerald Simpson, Aðalsteinn Guðmundsson, Michael Mayer, Aril Brikha, Marc Leclair, Donato Dozzy – ale po swojemu ("He'd fuck anything. Anything! He'd fuck a mailbox. James Baldwin. Richard Pryor. Marvin Gaye"). Zaraz, czy ja coś powiedziałem? Zatem do pary włoski zawodnik broniący jasnobłękitnych barw Lazio którego raczej przedstawiać nie trzeba – pan... Scaramuzzi ("...will you do the fandango?"). Po latach pozytywistycznej pracy na rzecz adriatyckiej odmiany dyskretnie arpeggiowanego DUBmospheric minimalu wrócił z przypuszczalnie peakiem solowej kariery, dedykowaną ciotce Magdą. To kapitalny soundtrack do immersji w dłuższych trasach, przypominający też o certyfikowanym growerze s/t Voices from the Lake – podróży w strefie wieczorno-jesiennej koncentracji praktycznie kompletnej i nietykalnej.
Natomiast absolutnie osobnym zjawiskiem były dla mnie w tym roku dwie EP-ki ("lubię słowo epka" – konia z rzędem...) ujawnione sekretnie przez oficynę False Aralia. Mowa o s/t aliasów Zero Key i Selfsame, funkcjonujących też w digitalu jako False 01 i False 02. Wydawnicza struktura pachnie lekkim trollingiem – czy to inni artyści pod wspólnym parasolem, czy ten sam założyciel Brian Foote z LA pod dwoma pseudonimami? Trudno zweryfikować, ale nie ma to znaczenua, bo od Last Exit nie słyszałem czegoś tak w duchu Last Exit (Johnny Dark za tym stoi w programowaniu? 😐) – dawka tzw. "czystego piękna" i to dość wyALIENowanego. Idea polega na wielokrotnym powielaniu tego samego "utworu" wiecznie w tych rozwodnionych editach ewoluującego. Teoretycznie patent Basic Channel, ale rzadko wykorzystywany tak LITERALNIE. Kolejny traktat o tym jak słuchamy muzyki (pokrewieństwo z Chuckiem Personem – że jakieś oniryczne skrawki przemykają w półśnie). Dalsze skojarzenia? Ripattiowe błądzenie w fakturowym bajorze (Delay, ale i końcówka "The Right Wing"), muśnięty tęsknotą Villalobos, gąszcz cykaczy chwilami w pół drogi między Bush Of Ghosts, a Missy i Timbalandem plus senna impresyjność Seefeel. Enigmatyczny label dopiero debiutuje, ale gdyby na tym ugrzązł, to i tak zamieszkał w mym sercu.
A propos 1 – powrót pionierskich Londyńczyków w formie dwóch minialbumów (Everything Squared i pseudo-dubowy rewers Squared Roots) to mocny dowód w sprawie ("która się toczy") potęgi bezkresnego modernizmu. Choć te "absorbujące światło", zmasterowane przez Stefana Betkego (piona – znam to miłe uczucie) nagrania mogłyby pochodzić z połowy 90s (trafnie prawi Sherburne: "it sounds more like the Succour era, than it does like the 2011 album"), to bezustannie prowokują do symboliki mrocznego sci-fi. By nie pozostać gołosłownym zachęcam do prześledzenia chronologicznej plejki. I tylko MIERZI mnie zaliczanie do "rocka" – ręce opadają. "Wie pani co, może już skończmy te rankingi", bo obecnie Seefeel to w takim samym stopniu "rock", co SAW II (btw z kronikarskiego obowiązku wzmiankuję odrobinę rozczarowujące Expanded Edition i Music from The Merch Desk), Metro Boomin czy, powiedzmy, "Wireless Fantasy" Vladimira Ussachevsky'ego.
Smuci brak fundamentalnej wiedzy wśród młodych writerów, bo zdaniem ludzi co blisko trzy dekady temu ów termin UKULI i ROZPROPAGOWALI – to właśnie Sarah i Mark są wręcz synonimem brytyjskiego, nie-jazzowego post-rocka. Przy okazji – ten chicagowski znalazł zacne homagium w lewitującym remixie "In Light Of That Learnt Later" brytyjskiego tandemu Corker Conboy ukręconym przez brooklyńskie trio Purelink. Nawiązanie tytułu do (a propos 2) "In Sarah..." Tortoise (i przedtem Roberta Ashleya – "John is heavily into avantgarde music") koresponduje płynnie z modułem od 1:30 w "Suspension Bridge". Oryginał smaczne avant-country, ocalony cyfrowo długograj CC z 2003 cieszy ucho, lecz (cytując redaktora Skowyrę) Purelink to KOCURY ("and why tell you, you all already knew this").
Paradna była też recepcja innego głośnego comebacku – Spectral Evolution portugalskiego mistrza rozkosznych drone'ów Rafaela Torala. Wielu obserwatorów brało go za "człowieka znikąd", podczas gdy już dwie pierwsze pozycje z jego obfitego katalogu (wznowione niedawno Sound Mind Sound Body, predatujące operacje Avec Laudenum SOtL oraz Wave Field, czyli znany i lubiany wśród mniej nachalnych hołdów dla Loveless) to zimnokamienne elementy kanonu 90s-owego ambientu. W wieku 57 lat zaprezentował w imprincie O’Rourke'a swoje Visitor (skrzyżowane z odrobiną Playthroughs – "w formie takiego pokazania, żartu", "oj zabawa to była, jeny"), które wprawdzie zaczyna się od akordu otwierającego "I Only Have Eyes for You" Flamingos, aczkolwiek potem myśli biegną innym tropem – Pauline Oliveros, Spring Heel Jack, Jóhann Jóhannsson, w oddali majaczy późne Talk Talk oraz stosunkowo zaawansowany kontekst elektroakustyczny.
Przygotowywana przez trzy lata monumentalna i symetryczna scenariuszowo całość bazuje na mikroskopijnie zniuansowanych dysonansach, zachwyca użyciem żywych aranżacji (w tym także samodzielnie zbudowanych instrumentów) i brzmi jak instant classic wieku średniego. Mniej więcej w przedziale 6:00-9:45 tej kompozycji sparaliżował mnie nutowo-dźwiękowy gąszcz – zaspokoił potrzeby umysłu, zadrapał "swędzenie plazmy", spowolnił bicie serca. I nagle aż mi się zrobiło żal, że nikt nigdy nie rozbierze tego sekunda po sekundzie, bo jak zwykle po kilku powierzchownych frazesach zainteresowani mądrale rozejdą się w samozadowoleniu. Szkoda.
Sąsiaduje z filozofią Torala reprodukcja zagubionej mikromontażowej perełki Stil. którą Taylor Deupree zrewidował po ponad dwóch dekadach. Przeobrażenie w Sti.ll polega na akustycznej orkiestracji laptopowego pierwowzoru z udziałem autora i zaproszonych wirtuozów. Ten artefakt mógł umknąć wyciszającym w okresie letnim niektóre newralgicznie irytujące słowa na social mediach. Wypada nadrobić zaległość, bo to wartościowy wpis na bieżące karty post-poważki i wyjątek potwierdzający regułę, że z recyklowania własnego materiału niewiele sensownego wynika. Byłem kiedyś w NOSPR na symfonicznej translacji Basinskiego i średnio mnie porwała. A tu rozdrobniona bujna instrumentacja (klarnety, czela, flet, perkusjonalia) wydobywa z treści "zen focus" (ALIŚCI uniknąwszy mielizn z cyklu "mój zen m(i)odny"), kulminując w blisko 20-minutowym tytułowym closerze na wibrafony o właściwościach medytacyjnych, referującym do mętniejszych ksylofonów Reicha, "Talk To The Sea", "Do While" czy "Modena". How about a kiss for your cousin *Deupree?
W świecie "jedynie słusznej narracji" (pozdro Łukasz) programistów było wielu, ale żaden nie mógł się nazwać niedocenionym przy øjeRum. Nazwy traczków miewa Paw(eł?) Grabowski jak z mebli w Ikei, ale jest Duńczykiem i dzieli aktywność twórczą między PLASTYKIE, a malowniczo dołerskie obrazy dźwiękowe. Ze spokojnym sumieniem mogę polecić każdy z jego czterech wiszących na Spoti tegorocznych albumów, zwłaszcza zdezelowane żale En Sten for Solen. Pseudonim zaś prowokuje do wyimaginowanych kolaboracji ambientowców z popowymi wokalistkami – øjeRum vs Ojerime, Rod Modell ("muzykę dla przystanków autobusowych" ma przybliżyć naczelny) vs Modelki, Laraaji vs Lara91k...
OK, to teraz a propos (3) – ekspresowo subiektywny przegląd przegródki "dziewczyny stricte pop". Gdy podczas majówkowego spaceru nieco zatłoczonymi Krupówkami usłyszałem podkład bezdyskusyjnego hitu roku ("amok opanował społeczeństwo") brzmiący niczym wyjęty z High Times albo Life Of Leisure, to skumałem, że po 15 latach "chillwave na dobre wszedł do mainstreamu" i trzeba zapiąć pasy, bo "późno się zrobiło" i życie lubi zaskakiwać. Najpierw więc Kacey Musgraves zamiast monetyzować swoje ery na PGE Narodowym zrobiła coś dokładnie odwrotnego – niemalże "lowkey" zinterpolowała aksamitnym głosem w "Moving Out" frazę "your mother always worried you'd be a sad old maid" z "Anything" Eitzela (dreszcze i łezka w oku). Potem pałeczkę przejęły rozmaite alternatywki.
Serię pogmatwanych melodycznie i zarazem przystępnych w formacie singli wystrzeliła Krista Williamson aka Mitaya, post-cloudowa blada twarz z Atlanty. Zwieńczyła to minialbumem Heaven, chociaż sama siebie nie przeskoczyła, bo styczniowy kalejdoskop wściekłej zaraźliwości "Backstab" pozostaje jednak jej peakiem (nigdy nie zdołam nadążyć za progresjami, wyprzedzają mnie o ćwierć taktu). Mocniej taneczne oblicze modernistycznego urban-popu eksploruje stacjonująca w LA artystka Vanessa Valdes, skryta pod nickiem Take Van. Cały jej full-length In My Mind We're Great to studium inteligentnego osadzenia synkopowanego kroku z Londynu (z naciskiem na 2-step) w realiach autorskiej gałęzi autorskiej emo-dance-balladerki (a może ichniejsza odpowiedź na PinkPantheress?). Otwierające ten zestaw "Taste Of Your Lies" autentycznie chwyta za serce błyskotliwym ograniem przewodniego loopa szeregiem celnych topline'ów, synthowych response'ów i montażowych manipulacji. It's classic #porcyscore.
Światowy pop dostarczył mi nawet więcej frykasów spod tego hashtagu. Przy japońskiej rewelacji MEZZ ponownie bezprawnie wchodzę na teren Orient Expressu. Druga część multilingwistycznej epki mezz bunny 2 to rzekomo eklektyczny przekładaniec – trapowe cykacze i triplety w kamuflażu syropowo autotune'owanych wokaliz, swingowa post-Shibuya i chill-reggaeton – ale w finale Tokijka wyjmuje asa z rękawa. "99 Baby" z gracją dźwiga ciężar syntezy wszelkich usprawnień, jakie Kraj Kwitnącej Wiśni załączył do globalnej narracji popowej w ostatnich trzech dekadach. Cząsteczki magic touch Nakaty (Capsule, Perfume, Meg circa Maverick), matematycznej riffowni Tricot i kultowej Shimokity panny Ringo na Muzai Moratorium (które wyszło w... guess what – 99, baby) reagują ze sobą w polifonicznym laboratorium z kokieterią "99 Tears" Sky Ferreiry. Mózg potrzebuje chwili, żeby uporządkować mini akcenciki, serpentynowe hooki i obczaić, co WIEŚLARZ wyprawia z akordowymi modyfikacjami (dłuższa rozkmina na jakiś guitar workshop). "A tu mamy prawdziwą sensację – nadeszło wczorajszą pocztą". MICHI REDUCENT podsyła mi znienacka ładną, singlową (!) konceptronikę "Humanly Possible", którą Thomas zwie "zmutowanym Prinsem" (i nie chodzi tu o Prinsa Thomasa). Ja w szoku dumam, jak to w ogóle możliwe po ludzku ("mogę cię tak normalnie, po ludzku, ile masz lat?"), ale wyłączyć za nic nie potrafię.
Zapytacie – a gdzie w tym barwnym krajobrazie CHŁOPACY? Otóż w powodzi świeżej chwytliwości honoru mężczyzn broni tylko Xavi, który dopiero co uplasował się na podium futbolistów XXI wieku według magazynu "Goal". Wymagający obszernej analizy kejs 20-latka z Arizony ewokuje oksymoron zdekodowany niegdyś przez redaktora MZ, a mianowicie że do działu rekomendacji wskoczył multimilionowy zdobywca Grammy pan John Legend, którego target Porcys kojarzył pewnie gorzej od niszowych indie rockowców "dojadających z nosa kulkę" (albo w ogóle). Tu analogiczna sytuacja, bo wypromowany na TikToku śpiewak ZAMELDOWAŁ się już w topce Billboardzie i słucha go blisko 15 milionów ludzi na Spoti, choć większość z Was prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia o kim mówię.
Żywe, dziarskie, natchnione, ale i przepełnione sporą dawką romantyzmu pieśni Joshuy Gutierreza Alonso to spełnienie marzeń tych konsumentów popkultury, którzy oglądając Desperado krzyczeli GDZIE ON STOM GITAROOOM, dziwili się widząc w podsumowaniach 90s nie tylko Buena Vistę, ale i solowego Ibrahima Ferrera, wreszcie mieli wstydliwą słabość do Gypsy Kings mimo obciachowego banalizmu ich kompozycji. Tak, Next to właśnie ta płyta, udowadniająca uniwersalne cechy meksykańskiego regionalizmu "corrido tumbado" i tłumacząca trapowe innowacje Bad Bunny'ego na język folkowego barda. Brak wypełniaczy, misterne zawijasy pudłówki (ach te wszechobecne półtonowe podciągnięcia) i raz porywający "jak na Stamford Iniesta", a za chwilę dojrzale opanowany ("spokój Xaviego") wykon za mikrofonem... "Ale kto to doceni – wszędzie sami dyletanci". Może sofomor obnaży "one trick pony", but until then... Andres, Twój ruch.
I jeszcze tradycyjnie szybka przebieżka po archiwaliach. NA PNIU rozeszły się fizyki monumentalnego zbiorku domowych skarbów 90 nadal koncertującego dziadka Roedeliusa, który pozostawił mnie "niepiśmiennym analfabetą". Voigt wrzucił do digitalu pełny s/t debiut Gas (w Nah und Fern były edity). Live In Paris 1973 Can to esencjonalnie Ege Bamyasi na żywo, ale odegrane przez oryginalnych twórców, a nie Malkmusa. Z kolei oczekiwanie na książkę 33 1/3 o Paris 1919 Johna Cale'a umili deluks z ciekawymi bonusami. Psioczono na kampanię wokół gigantycznej reedycji Mind Games Lennona, ale dla encyklopedystów nie lada gratka + miksy medytacyjne odsyłają do takich łakoci, jak Love & Mercy, Love Beatlesów, Person Pitch i Spacemen 3. A propos (4) – Reset Mariachi Pandy Beara i Sonic Booma to rzadki przypadek domknięcia projektu gdzie remixy, duby i wersje latino nie są działaniem marketingowym, lecz pełnoprawną częścią artystyczną całej koncepcji, not a second is wasted. Panowie uczynili z jednego materiału nieskończone źródło "ontologicznego remontażu" w duchu panglobalnego futuryzmu. Dwuletni recykling sprowadził go do wspólnego mianownika atemporalnej ponadgatunkowości. Dubowe wersje chwilami ewokują "W moim ogrodzie" – "na skunie maczanym w Ludwiku".
Co dalej? Stare DOMÓWKI Trish Keenan na Distant Call imho "biją na głowę" większość powszechnie chwalonej "indie" fuszerki jak Clinton Floydów. Apple Venus XTC – nareszcie "z ziemi włoskiej do Spoti". Police'owscy maniacy zakatowali pewnie Super Deluxe Synchronicity. Dzięki misji niestrudzonych GAD Records można pod lupą sprawdzić, czy soundtrack Seksmisji (z perspektywy 4 dekad chyba najmocniejszy punkt filmu?) faktycznie antycypuje "Hair Dude..." Out Hud. Na mozolnym zgłębianiu "kilometrów taśm" AE_2022 – Autechre upłynął mi cały listopad – trochę boję się wracać do tematu, za mocne. Halocline to zebrane EP-ki z ostatnich roczników wyjątkowo prolificznego Benoît Pioularda – życzyłbym innym drone'owcom tak udanych podstawowych wydawnictw. Jazda obowiązkowa dla harfistek to Carnegie Hall Concert Alice Coltrane, a dla miłośników qawwali odkryte pośmiertnie Chain Of Light Nusrah Fateh Ali Khana (gdyby "lost albums" Zachodu nie były "przereklamowane"). Przypadkiem odkryłem ulubioną czeską płytę dzięki reedycji tribalowego new age Smetana Richter Band, a wznowienie Plan for Sleep japońskiego Dumb Type Theater ukazuje korzenie vaporwave (bardziej nawet utopian virtual Ferraro niż OPN – think błogie fragmenty FSV typu "Google Poeises"). Tyle ode mnie, a więcej w playliście *rolling*.
TOP 10 PŁYT
Rafael Toral Spectral Evolution
Kyeoshin Aquatic Drill 2
Cash Cobain Play Cash Cobain
Boundary Oxido En El Espejo / ³com
Mo Dotti Opaque
Zero Key / Selfsame False 01 & 02
Lisha G / Trini Viv Groovy Steppin Sh*t
Xavi Next
Nala Sinephro Endlessness
Ajukaja & Mart Avi Death Of Music
TOP 10 SINGLI
MEZZ "99 Baby"
Sabrina Carpenter "Espresso"
Mitaya "Backstab"
HWI "Humanly Possible"
Modelki "Chyba że z Tobą (Jax Jones Remix)"
Take Van "Taste of Your Lies"
PG$ "Double Match"
Magdalena Bay "Image"
Corker Conboy "In Light Of That Learnt Later (Purelink Remix)"
Manhattan "Moje rzeczy amp"
Strona #1 Strona #2 Strona #3 Strona #4 Strona #5 Strona #6 Strona #7