SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #4 (2024)

7 stycznia 2025

Jacek Marczuk:

Co wydarzyło się w 2024 roku w muzyce? Z grubsza to samo, co w poprzednich latach, czyli... nic. Po raz kolejny mamy do czynienia z gargantuiczną nadpodażą albumów oraz, w odwrotnie proporcjonalnym trybie, ze spadającą na łeb na szyję jakością. Ale może to ja żyję w banieczce, dodatkowo przygwożdżony swoim chrystusowym wiekiem i nie ogarniam. Bardzo, bardzo możliwe. Zresztą mój wybór jest konserwatywny do cna, zwłaszcza biorąc pod uwagę chroniczne poszukiwanie świeżości w kontekście tegoż portalu. Dałem się nabrać, gdyż po raz kolejny przesłuchałem około 200 albumów i w sumie zastanawiam się, czy był to dobrze spędzony czas.

Znam nawet takich gagatków, którzy odsłuchali kilkakrotnie więcej ode mnie i w trosce o ich zdrowie psychiczne apeluję na przyszłość o rozwagę, choć lepszy taki nałóg niż wszystko inne bardziej degradujące człowieka. W zasadzie 90% muzyki można postawić szkolne 3+ lub 6/10 i grzecznie się rozejść. Ale mimo wszystko było tych kilkadziesiąt pozycji, które mnie zaciekawiły, a część z nich dość skutecznie zakodowała się w mojej pamięci. Chcecie mojego ekstraktu AD 2024 w postaci albumów różnych, różnorakich, różnistych, bez żadnych powiązań stylistycznych? Proszę bardzo.

Adrianne Lenker: Bright Future
Nie będzie żadnym zaskoczeniem jeśli powiem, że wolę solową twórczość Panny Adrianny aniżeli cokolwiek sygnowanego nazwą Big Thief. Nie zrozumcie mnie źle, bo to całkiem sympatyczna grupa, ale w moim mniemaniu okrutnie przehajpowana i już w tym momencie skończę, bo wiem, że naraziłem się kilku osobom. Wydane w trakcie COVID-a Songs / Instruments to oczywiście jej kamień milowy, na którym zwracała się zarówno w kierunku klasyki akustycznego songwritingu (Mitchell, Drake, Martyn, Young i wielu, wielu innych), jak i naznaczonego impresjonizmem gitarowego prymitywizmu (Fahey, Bishop, Basho). Tym razem również nie jest źle, może o jeden punkt niżej niż na poprzedniczce, ale jeśli będzie nadal nagrywać takie numery, jak "Free Treasure", "Evol" czy "Already Lost", to nasza relacja będzie miała zdecydowanie "Bright Future".

Blood Incantation: Absolute Everywhere
Penetrując tegoroczne albumy udało mi się wygospodarować parę chwil na płyty z metalowej przegródki. Oczywiście nic nie może równać się z wybornym albumem Oranssi Pazuzu, ale znalazłem również czas dla Thou, na formację Sumac oraz oczywiście dla progresywnych, kosmicznych (!) deathmetalowców z Blood Incantation. Wciąż nie do końca ich rozgryzłem, choć warto przyznać, że absurdalna jest kompozycyjna trajektoria biegnąca od Tangerine Dream, Rush oraz Pink Floyd do Morbid Angel i Death w ramach dwóch potężnych dwudziestominutowych kompozycji. Dzieje się wiele, jest to doprawdy szalone i wciąż muszę podejść do tego "na spokojnie", ale moja ciekawość została nadmiernie pobudzona.

Bullion: Affection
Lubimy się, Panie Bullion. Lubiliśmy się, kiedy rozpracowywał Pan instrumentalny hip-hop na wydanej w 2009 roku EP-ce Young Heartache, jak również bawił się w samplerkę w stylu disco na świetnym Loop The Loop. Tym razem jest dużo, dużo popu i bardzo dobrze. Otwierające krążek, nagrane wespół z Pandą Bearem "A City's Never" to czyste Phoenix, "Rare", na którym gości z kolei Carly Rae Jepsen to krzyżówka Junior Boys i Roxy Music, a czarujące "Once, In A Borrowed Car" leży niedaleko Nite Jewel lub Jessy Lanzy. Affection to prawdziwa frajda, za co serdecznie kłaniam się nisko.

Cindy Lee: Diamond Jubilee
Nie wiem, czy zasłużenie, ale moja płyta roku. Może i dużo w tym retromanii, ale świat będzie potrzebował takiego grania może i za, 10, 20 lat, bo co innego gatunek homo sapiens jest w stanie wykoncypować na sześciostrunowym pudle? Przejęcie schedy po Coxie, Arielu, Mausie, Mondanile'u, DIIV a nawet, sięgając głębiej, po Circulatory System, The Olivia Tremor Control, Guided by Voices, czy Yo La Tengo dawno nie wybrzmiało tak świeżo.

Wydawnictwo rozmiarów epickich: 32 numery, ponad 2 godziny psychodelicznej, zygzakowatej jazdy, która "raz po raz" prowadzi do The Velvet Underground, Beach Boys, Syda Barretta lub Gary'ego Wilsona, a innym razem do korzeni classic rocka oraz podskórnej, ledwo wyczuwalnej hypnagogii. Bezkompromisowość gościa, żonglerka stylistykami i tropami, ale również wielka, wielka muzykalność zasługują na konkretne słowa pochwały. Wciąż mam wrażenie, że nie poznałem tej płyty do końca, choć przesłuchałem ją już wiele, wiele razy. I nieważne, czy w końcu (!) wyląduje na Spotify, skoro 2024 roku będzie w mojej głowie naznaczony Diamond Jubilee i ochoczym konsumowaniem jej z Bandcampa.

Cure: Songs Of A Lost World
Powrót z klasą, bo co innego można dodać? "Majestatycznie opustoszałe, przepięknie ponure", "Powrót do utraconego świata", "Muzyka poza czasem" – grzmią nagłówki czołowych polskich portali związanych z muzyką po 16 latach wydawniczego niebytu The Cure. Fakty są takie, że Robert Smith i spółka nagrali swój najlepszy długograj od czasów, nie przymierzając, Wish? "To prawda… TO PRAWDA…." cytując Janusza Basałaja, który wypowiedział te słowa, gdy podkreślał wynik Wisły z Schalke 04 w 2002 roku (4:1 dla Wisły dla niewtajemniczonych). Ulubiony numer: wieńcząca dzieło 10-minutowa epopeja "Endsong" z rozbuchanymi gitarowymi wyładowaniami à la Robin Guthrie.

Fennesz: Mosaic
Ktoś powie, że powtórka z rozrywki. I spoko. A dla mnie piękne wydawnictwo Pana Krystiana i chyba najlepsze od czasów Black Sea, bo nie należę do wielkich entuzjastów Bécs" oraz Agory". Mimo że ukazało się w tym roku wiele ciekawych wydawnictw z pogranicza ambientu, noise'u i subtelnego glitchu, to Austriak dystansuje konkurencję na starcie z przywołującą Endless Summer otwierającą album "Heliconią". A dalej jest równie dobrze. Nostalgiczne "Love and the Framed Insects", noise'owe "Personare", przykryte subtelnymi dronami "A Man Outside" czy wreszcie wieńczące całość, poetyckie "Goniorizon" potwierdzają dużą klasę Fennesza. Chyba każdy muzyk chciałby być w takiej formie w wieku 62 lat.

Fievel Is Glauque: Rong Weicknes
Powinniśmy byli pochwalić ten szalony belgijski duet już wcześniej, bo w 2022 roku, kiedy to ukazała się ich druga płyta, zatytułowana Flaming Swords. Niezłe z nich ancymony, trzeba to oddać: wokalistka to fanka Elizabeth Fraser, Björk oraz Whitney Huston, za to jej współtworzysz powołuje się na MF Dooma, Royal True czy Daniela Johnsona. Przyznajmy, jest eklektycznie. Całość zaczyna się od nawiązania do… być może… Peorii Enchanted Hunters, a dalej nie jest normalniej: "Love Weapon" staje w szranki ze Stereolab, "Kayfabe" to pokomplikowana wariacja na temat twórczości The Fiery Furnaces, zaś "Great Blues" mogłoby zostać rozpisane na język polski i spokojnie znaleźć się na P.O.L.O.V.I.R.U.S.-ie lub innej dowolnej płycie Kur. Zespół skrojony pod fanatyków avant-popu, wytwórni Lado ABC, formacji Deerhoof i dziwactw, które dla nas są zupełną normalnością.

Floating Points: Cascade
Cascade Sama Shepherda zbiera i delikatnie modyfikuje znane nam wszystkim tropy. Otwieracz mógłby znaleźć się na albumie Four Teta lub kanonicznych krążkach Leona Vynehalla i wcale by nie odstawał. Jednak na tle tych wszystkich przestrzennych bitów oraz malarskich syntezatorów zachowana została dynamika i głębia, którą Shepherd emanował od początku swoich nagrań. To nie jest rzecz do sklepu z modną odzieżą, ale samonakręcająca się, wyszukana i wyzwolona progresywna elektronika, która pięknie nawiązuje do przeszłości. Będę wracał i to niejeden raz.

Jeff Parker ETA IVtet: The Way Out Of Easy
Jeff kazał czekać na cały materiał ze swojej najnowszej płyty aż do 12 grudnia, ale to nie ma znaczenia, bo za cały materiał należą mu się brawa. To 80 minut narkotycznej, momentami nieco wyblakłej i ponurej, ale fascynującej avant-jazzowej jazdy. Hipnotyczne, przywołujące Coltrane'a, ponad 20-minutowe "Freakadelic" to dopiero przystawka, bo najlepszym numerem na płycie jest podbite duchowością "Late Autumn". Naznaczone dubem, melancholijne "Easy Way out", a także przypominające niepohamowane szaleństwo Sun Ra "Chrome Dome" to również nie ułomki. Rzecz na poziomie The New Breed czy innego Suite For Max Brown. Jest bardzo, bardzo dobrze, Jeff.

Jesus Lizard: Rack
Mieliśmy w tym roku, niestety, śmierć wirtuoza studyjnej reżyserki Steve'a Albiniego i jednocześnie premierę krążka formacji Shellac, mieliśmy nowy album Karate, mamy również powrót noise'owych luminarzy z formacji The Jesus Lizard. The Jesus Lizard dowożą. Jest, jak to u "Jaszczurki Jezusa", dosadnie, żywiołowo, konkretnie, bez miejsca na chwilę oddechu. Lubię wzorowaną na Slincie asymetryczność riffów na "Armistice Day", lubię wycofane, matematyczne "What If?", lubię nawiązujące do Fugazi "Is That Your Hand?". Czasem wystarczy wiele nie zmienia w swojej twórczości, by zyskać zasłużony aplauz. Cenię graczy z tak żelazną konsekwencją.

Klara Lewis: Thankful
Pamiętam, gdy Borys pisał o Too – wydanym w 2018 roku i prawdopodobnie najlepszym albumie Klary, że "nie boi się wikłać w symetryczniej zorganizowane, repetycyjne struktury, atrakcyjnie sprzedające złudzenie "instrumentalnych przed-piosenek". I rzeczywiście, słychać to wyraźnie na utworze tytułowym, który w pewnym stopniu rozwija się na kształt monumentalnej, rozpadającej się melancholii The Disintegration Loops, jak i czerpie z iście fenneszowych faktur. Wszechstronność Szwedki podkreśla również "4U", który nawiązuje zarówno do Whitmana, jak i do world-music, a także "Ukulele 2" – elektroakustyczne słuchowisko na wzór kompozycji nieodżałowanych The Books. Albumów z pogranicza noise'u oraz ambientu jest dzisiaj doprawdy cała masa, ale Lewis jest na tyle wyjątkową artystką, że wstydem jest nie przesłuchać jej najnowszej propozycji wydawniczej przynajmniej raz.

Nala Sinephro: Endlessness
Na początku psioczyłem, jak to ja, na zbyt przytłaczającą produkcję tego krążka, ale myliłem się, bo po kilku przesłuchaniach Endlessness Nali Sinephro awansował do grona moich ulubionych tegorocznych krążków. To trochę, jak sporządzić danie z Jagi Jazzist i Larsa Horntvetha (pamięta ktoś jego znakomite Kaleidoscopic?), Until The Quiet Comes Flying Lotusa, Harolda Budda, new age'owego dryfu Steve'a Roacha, ambientowych pasaży Mono No Aware, Pharaoha Sandersa, najlepszych momentów The Cinematic Orchestra oraz mistrzyni Nali – nieodżałowanej Alice Coltrane. Pewnie o czymś zapomniałem, ale byłem zbyt często przytłoczony tym krążkiem w kontekście czysto emocjonalnym. Kompozycyjna jakość w stylu premium, bezbłędny edit, subtelność i wiele innych cech składa się na wyjątkowość Endlessness. Pewnie każdy z was chciałby być tym kosmonautą z okładki, prawda? Nie wiem, co następnego szykuje ta wybitna harfistka, ale idę w to jak w ogień.

Magdalena Bay: Imaginal Disk
Wszyscy lubią Magdalenę Bay! I bardzo dobrze. Ja przyznam się, że polubiłem dopiero od debiutanckiego albumu zatytułowanego Mercurial World. W kontekście drugiego krążka duet powołuje się na Joni Mitchell, Beatlesów, prozę Margaret Atwood, a nawet Jean Paula Sartre'a czy Solaris Stanisława Lema. Ciekawie, nie powiem. Zaczyna się to wszystko od mariażu dream popu z PC Music na "She Looked Like Me!" i choć takie rozpoczęcie krążka nieco mnie rozczarowało, to pozostałe numery nadrabiają klasą, wdziękiem oraz chwytliwością. Zresztą czy tylko ja mam skojarzenia z polską muzyką na tym LP?

Na "Killing Time" słyszę Izę Lach, "Image" zbiera jak w soczewce tropy z Elektreniki, ale ten album to przecież cała paleta jadowitego, zakręconego popu na czele z nieznośnie chwytliwymi, syntezatorowymi hitami "Death & Romance" oraz "Angel On A Satelite" (The Cardigans jak znalazł), pokiereszowanym na wzór Deerhoof "Vampire In The Corner" oraz funkującym "Love Is Everywhere". To tylko tropy wypisane na szybko, bo zakładam, że sami wyszperacie ich o wiele, wiele więcej, gdyż wiele piosenek na tym albumie to wręcz hołd dla uwielbianych przez Porcys artystów. Jeżeli słuchać płyt w 2024 roku, to właśnie takich.

The Smile: The Wall Of Eyes / Cutouts
The Smile to znak jakości. Wiele osób może machać na to ręką, ale prawda jest taka, że dobijający do sześćdziesiątki Tomuś Yorke nigdy nie spuszcza z tonu i pewnego pułapu. Potwierdziło to debiutanckie A Light For Attacting Attention, które jest laboratoryjnie wyprodukowanym art-rockiem przywołującym najlepsze czasy Deerhuntera, a także nawiązującym do tak znakomitych krążków, jak Discipline King Crimson oraz Leaves Turn Inside You grupy Unwound. Dwa lata temu wiele osób miało wysoko ów album na swoich listach roku i moim zdaniem całkowicie zasłużenie.

Od tego czasu nic się nie zmieniło, a za wydanie dwóch świetnych albumów w przeciągu 9 miesięcy oksfordczyk powinien zostać uhonorowany medalem stachanowca, przodownika pracy, bo ostatnimi czasy typ nagrywa dużo i dobrze.

The Wall Of Eyes to bardziej kameralna, stonowana, wręcz balladowa odsłona tria, której doskonałą egzemplifikacją jest otwierające wydawnictwo nagranie tytułowe, choć na albumie dzieje się o wiele więcej. Za zwiewną, wzruszającą kołysanką "Telepathic" mogliby stać Grizzly Bear i tego rodzaju ton utrzymuje się również na "Read The Room", "Bending Hectic" czy zamykającym "You Know Me!". Jednak Yorke nie byłby sobą, gdyby nie porozrzucał dla słuchaczy również tej swojej "wysmakowanej neurozy". Dzieje się tak za sprawą minimalistycznego, podszytego filmowymi smykami "I Quit", ale również zwichrowanego, nawiązującego do wspomnianych King Crimson czy późnego Unwound "Under Your Pillars" oraz kameralistyki godnej nieodżałowanych These New Puritans, stanowiącej swoistą bazę dla "Friend Of A Friend", prawdopodobnie najbardziej znanego numeru z tego krążka.

Być może narażę się wielu fanom, ale "z niejasnych przyczyn" wolę październikową aniżeli styczniową odsłonę tegorocznego The Smile. Cutouts nie bierze jeńców i poza dwoma dość przynudnawymi wstępniakami stara się nam zapewnić należytą rozrywkę. Dynamiczne "Zero Sum" z mikro-progresywnymi wstawkami, które w mojej głowie cytuje Larks' Tongues In Aspic, rozbuchane, nerwowe "Colours Fly", jazz-rockowe "Eyes & Mouth" oraz psychodelizujące, wieczorne "Bodies Laughing" to dla mnie creme de la creme tego krążka. Ktoś rzeknie, że Yorke znowu nudzi? Spoko. Tylko gdyby tego rodzaju muzykę wydał byle debiutant, to przez wielu zostałby z miejsca wyniesiony na ołtarze. I tego się trzymajmy.

Total Blue: Total Blue
Połączcie To And Fro Jana Jarczyka, Quasimoto Laboratorium i, powiedzmy, Birthday Extra Ball i może wyjdzie z tego coś na kształt projektu Total Blue, choć może to ja znowu próbuję narysować "Jezusa z Borji." Baleary, new-age, hauntologiczny ambient spod ręki Gigiego Masina, nawiązania do Metheny'ego i Maysa? Nikt nie prosił, a każdy potrzebował. Koniecznie dajcie szansę temu wydawnictwu.


TOP 10 PŁYT
Cindy Lee Diamond Jubilee
Oranssi Pazuzu Muuntautuja
Nala Sinephro Endlessness
Rafael Toral Spectral Evolution
Merely / Malibu Essential Mixtape
Total Blue Total Blue
Jeff Parker ETA IVtet The Way Out Of Easy
Smile Cutouts
Cure Songs Of A Lost World
Foxing Foxing

TOP 10 SINGLI
Sabrina Carpenter "Espresso"
Bullion / Charlie Rae Jepsen "Rare"
Charlie XCX "Von Dutch"
Tinashe "Nasty"
Burial "Phoneglow"
Magdalena Bay "Image"
Jamie xx / Robyn "Life"
The Weeknd / Playboi Carti "Timeless"
Laila! "Not My Problem"
Mk.gee "Are You Looking Up"


Strona #1    Strona #2    Strona #3    Strona #4    Strona #5    Strona #6    Strona #7

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Ekstrakt #4 (2024)
Ekstrakt #3 (styczeń-czerwiec 2023)