RECENZJE
Brian Wilson
SMiLE
2004, Nonesuch
Ta mrożąca krew w żyłach, ciężka do uwierzenia, a z perspektywy minionego dzieciństwa zwyczajnie zabawna historia rozegrała się istotnie, wiele lat temu na jednym z mokotowskich boisk młodzieżowych (dziś w miejscu tym stoi budynek, wypisz wymaluj scenariusz z Chłopców Z Placu Broni, choć kilkadziesiąt metrów dalej na zredukowanym powierzchniowo placu wciąż szkraby w koszulkach Ronaldo i Zidane popylają w nogę aż miło). Graliśmy ważny międzyosiedlowy mecz, ale dresiarska ekipa rywali, preferująca twardy, fizyczny futbol, utrzymywała znaczną przewagę, a do końca zostały minuty. Zerknąłem na pobocze i z konieczności krzyknąłem do spóźnionego, przebierającego się zawodnika, by zmienił któregoś z naszych, potwornie zmęczonych. Radek Śmietanko, ten przesympatyczny koleś, mimo epizodów w trampkarzach klubowych drużyn z trudem utrzymywał równowagę na murawie, o koordynacji ruchowej czy celnym kopnięciu piłki nie wspominając. Wszedłszy, rzucił: "Borys, ile w plecy?", z wyraźnym zaangażowaniem. "Yyy, yyy. Yyy. Sześć bramek". Hello, mówimy tu o realnym osłabieniu składu. Lecz wtedy zdarzył się cud. W ekspresowym tempie odrobiliśmy straty, by ostatecznie wyciągnąć z 5:11 na 14:11. Wejście Radka nie miało wcale nic wspólnego z przebudzeniem siły uderzeniowej teamu, ale na zawsze pozostanie mi w pamięci rezonujące (z echem jak z filmów psychologicznych) "ile w plecy?", jako parabola dokonania niemożliwego.
Można by więc spytać 13 kwietnia 2004, gdy w słynnych hollywoodzkich studiach Sunset Sound inaugurowano krótką, pięciodniową sesję, mającą na celu rekonstrukcję najkultowszej "zagubionej" płyty w dziejach fonografii: "Ile w plecy, Brian?". Cóż, trzydzieści osiem lat? Ok, i nawet ominę jakiekolwiek notki historyczne odnośnie losów SMiLE: ilość artykułów dotyczących tematu zapełniłaby kameralną bibliotekę, działa osobna strona internetowa poświęcona zjawisku, przebrnięcie przez materiały korespondujące z problematyką zajęłoby wam długie zimowe wieczory, stąd dla rozeznania zerknijcie se, choćby tu. Natomiast dla kogokolwiek choć trochę zorientowanego w sytuacji powinno być jasne: oto stary dziadek, kiedyś genialny kompozytor dystansujący innych aspirujących twórców muzyki rozrywkowej, po unormowaniu stanu zdrowia psychicznego decyduje się wreszcie na zamknięcie opus magnum swojej biografii artystycznej i to na własną rękę, bez asysty żyjących członków jednego z dwóch najgenialniejszych zespołów wszechświata któremu liderował, a z pomocą grona współpracowników: tekściarza Van Dyke Parksa, wokalno-instrumentalnej grupy Undermints i sztokholmskiej sekcji smyczkowo-dętej. Potem wściekle oczekiwany follow-up do (say it, Borys, say it) jebanego Pet Sounds, co to trzeba wyłączać w trakcie odtwarzania, bo organizm nie przyswaja ogromu absolutu, zostaje wydany, a cały świat deklaruje manifestacyjną konsternację, wielkie jał, wielkie WHAT THE FUCK.
Właśnie, WTF. Pytanie uzasadnione. Bo mądrale z AMG już dawno ocenili SMiLE, trzy gwiazdki na pięć, i ratując reputację gorzko im przyszło trafnie wartościować nowo nagrany materiał sprzed czterech dekad. Faktycznie, pozornie idea powtórnej rejestracji zakrawała na profanację. Więcej, oficjalny fan-club Beach Boys zamieścił info, że ta edycja SMiLE, podpisana nazwiskiem autora, to wcale nie definitywna rozprawa z anegdotą SMiLE! Teoretycznie, znowuż, oryginalnie płyta startowała do katalogu Beach Boys. Ale, co podkreślałem już w recenzji Let It Be... Naked, czuję się za stary na dywagacje tego typu. Osobiście urodziłem się, by słuchać muzyki, i szczerze, koncentruję uwagę na niej. I jeśli w świetle wszelkich komentarzy, dyskusji i rozpraw zasiadam do lektury i treść dzieła przekracza granice dziennikarskiej felietonistyki o niczym, to może zwróćmy uwagę w kierunku treści, co? Egzekucja SMiLE, w formie ułożenia puzzli, zapiera dech w piersiach precyzją, starannością i wyważeniem, kompromitując 99% imitacji personalnych kopii albumu, które fani kombinowali na podstawie krążących po necie bootlegów i oficjalnych zbiorów w rodzaju boxa Good Vibrations z 1993, wypalając tracki na CDR (nikt chyba nie trafił "trzynastki w totka", swoją drogą). Żadnych "George Fell Into His French Horn", żadnych "He Knows Speeches" ("She's Goin' Bald" na Smiley Smile), sama esencja. A perfekcyjne rozplanowanie trójdzielnej konstrukcji (głównej przyczyny braku finalizacji zamierzeń w 1966, co często pomijano), z ogniskowymi w postaci trzech szczytowych osiągnięć songwritera, realizowalnej w dobie kompaktu, budzi poczucie obcowania z czymś szczerze transcendentnym.
Uwerturą SMiLE mianowano "Our Prayer", przecudne intro a capella na kilka głosów (umieszczone w 1969 na 20/20) i wynikające zeń logicznie "Gee", wprowadzające zaśpiewem "How I love my girl" uroczystą i odświętną atmosferę. Wkracza klasyczne "Heroes And Villains", abstrakcyjna rock'n'rollowa suita, rozpędzająca bluesujący motyw i stopniowo modyfikująca go pod różnymi kątami: aranżacyjnym, dynamicznym, rytmicznym. W przeciwieństwie do okrojonej interpretacji znanej ze Smiley Smile, tutaj "Heroes" zawiera każdy element absurdalnie radosnej i pojechanej układanki. I nie muszę dodawać, że opracowania wokalnych detali, jak zresztą w ciągu trwania całości, rozkładają na łopatki. Dostojne "Roll Plymouth Rock" podąża, kradnąc za moment hook z poprzednika, i zaczyna się wrażenie nieco surrealistycznego odbioru pracy tak wyrafinowanej, że ledwo ogarnialnej zdolnościami percepcyjnymi. Na SMiLE flow tracków kontynuujących narrację w połączeniu z jakością składowych odrywa od ziemi i unosi wysoko do góry, inspirując przeczące kiwnięcie, poparte prymarnym, zatkanym "nie nie", naturalną i mimowolną reakcję na bezlitosny pejzaż najpiękniejszych melodii, jakie macie szansę poznać do końca swych dni. Operujące półtonowym zejściem we wiodącej linii "Barnyard", zwiędłe subtelnym decrescendo zawisłych w powietrzu skrzypiec "Old Master Painter / You Are My Sunshine" i dzierżący parę odseparowanych fragmentów "Cabin Essence" (w zalążku też z 20/20) zamykają część pierwszą, zdradzę: najmniej zaskakującą.
Klawesynowe arpeggia i kluczący po skali w zdumiewający sposób wokal otwierają część drugą wraz z "Wonderful", pozostającym w relacji do szkicowej wprawki ze Smiley Smile jak tryskająca kolorami tęczy fotografia do szarej plamki. Około 0:22 w "Song For The Children" szydło wychodzi z worka i jest to pierwsza spośród trzech chwil mojego inauguracyjnego spotkania ze SMiLE, które zaowocowały regularną łezką w oku. Pozostałe minuty centralnej odsłony upieczono bowiem na bazie jednego z najwybitniejszych utworów w historii i drugiego w hierarchii dokonań Briana. Żonglowanie mitycznym chorusem kody kompozycji tytułowej albumu Beach Boys z 1971 roku w progresujących konfiguracjach harmonicznych powoduje w rezultacie, że coś skręca w brzuchu z uwielbienia dla urody materializujących się przed oczami (uszami) nut. Serio, serio. Coś pęka przy miarowych dźwiękach pianina i wstępnym wersie "A diamond necklace played the pawn". Surf's Up, moja ulubiona płyta sygnowana Beach Boys poza oczywistym, zawsze czarowała mnie masakrycznym sekwencjonowaniem, gdzie po kapitalnych wybrykach line-upu nadchodził Brian i zabijał ostatnimi trzema numerami, zwłaszcza closerem. Jak wyraził się ktoś pewnego razu, pieśń ta jest tak dobra, że aż kłopot o niej prowadzić dysputy w ogóle. W porównaniu do tamtego ślicznego wykonania, tu w sławetnym "domino" Brian nie sięgnął falsetu (wspomagają go w stereo dwa dodatkowe backingi), zaś performanse na mikrofonach wycięto z mocniejszą, żywszą, zadziorniejszą ekspresją. Najczulsze, najgłębsze nerwowe tiki chwytają przy słowach "Surf's up / Mhm" i potem przy "I heard a word / Wonderful thing / A children's song" i potem przy rozpościerającym się finalnie w rozległej okazałości refrenie, splecionym z czterech autonomicznych (!!) wątków wokalnych, coś niewyobrażalnego. Zaiste, tkwi w tym magia, kwestia niewypowiedziana i utnijmy analizowanie wrażliwości serca, bo to nie ma sensu.
Wodewilowe "I'm In A Great Shape", szybko poddane psychodelicznemu rozmyciu i urwane, wyluzowane interludium "I Wanna Be Around You" oraz turkot wiertarki "Workshop" zwiastują część trzecią. Wkrótce "Vege-Tables" manipuluje metrycznie i używa kęsów warzywnych w roli perkusjonaliów. "On A Holiday", collage flecikowych teł zahaczających o poważkę i chwackiego, pirackiego singalonga przenosi do "Wind Chimes", rozwijającego się ślicznie do zwartego, fenomenalnego riffu, którego próżno szukać na Smiley Smile (pojawiał się w łagodnej odsłonie w bonusowym "Can't Wait Too Long"). Nagle dzieje się rzecz nieprzewidziana i porażająca stopniem ryzyka, pasjonująca jak jazda rollercoasterem, przygniatająca jak groźba apokalipsy. "Mrs. O'Leary's Cow", po oscylującym wokół kakofonii pochodzie fortepianu i towarzyszących gwizdach wybiera szlak hałasu. Od czterdziestej sekundy kumulacja spiętrzonych mar i zwidów, ściana soundu pocięta rozkosznymi, diabelskimi nabiciami kotłów, zachowująca idealną cząstkę estetyczną w przesterowanej, nawarstwionej teksturze zmutowanego noise'u, lokuje się między złowieszczymi kulminacjami Godspeed You Black Emperor!, a mroczniejszymi zawijasami dekadenckiego kamienia milowego sztuki dwudziestowiecznej, Święta Wiosny Strawińskiego. Kojarząc niewinny, choć podejrzany już temacik "Fall Breaks And Back To Winter (W. Woodpecker Symhony)" ze Smiley Smile, przy zdublowanej linii tragicznej w odhumanizowaniu wokalizy, nie da rady nie rozbeczeć się w uśmiechu katharsis, w punkcie szczytowego oczyszczenia, ulotnego złudzenia doskonałości. Gdy "Hey Ya!" poszło w mediach, podniecaliśmy się szczególnie ideą: że to zrobili hip-hopowcy przecież. I myśl, iż to Brian wyrzeźbił ten strzępek nawiedzonej, poszarpanej fikcji muzycznej, angażuje wręcz aspekt pojęcia "orgazmu intelektualnego".
Poprzedzony kaskadą melodyjnych rozkwitów "In Blue Hawaii" (wątpliwie inkorporującego mikropierwiastki "Little Pad" ze Smiley Smile), których zalety tracę siły opisywać i wynikającym z nich chóralnym intermezzem, SMiLE kończy utwór, o którym dopiero, naprawdę, możemy sobie nie porozmawiać. I na tym etapie, myślę, że ostatecznie zbędne stały się kłótnie o wskazanie najwybitniejszej piosenki, jaka kiedykolwiek ujrzała światło dzienne. Doszło to do mnie w sumie stosunkowo niedawno, kiedy na sierpniowym wakacyjnym urlopie staffu serwisu graliśmy sobie późnym wieczorem "w płyty" (standardowa zabawa znudzonych bladą rzeczywistością krytyków rockowych z tysiącami dysków na półce). Zasady, z grubsza, polegają na odtwarzaniu przez daną osobę utworu-niespodzianki i następnym doznawaniu tej niespodzianki przez resztę zgromadzonych. Gdy przyszła kolej dziewczyny Michała, puściła to, bo zwyczajnie nie miała wielu płyt do wyboru akurat na tym wyjeździe. W takich chwilach, chwilach dławiącej konfuzji, wyraźnie widać jak śmieszne i nieistotne są bzdury komponowane teraz. Ponieważ od pierwszego wejścia bounce'ującego basu i legendarnego zaśpiewu "I, I love the colourful clothes she wears" obcujemy z klarowną, przejrzystą metafizyką. Kawałek puentujący SMiLE w zestawieniu z uznawaną do tej pory za podstawową wersją ze Smiley Smile zawiera kapkę odmienny tekst ("And she's already working on my brain" przykładowo, bardziej narkotycznie) i barwniejsze, tłustsze brzmienie, choć generalnie ląduje blisko. Zatem trzecia łza, i to by było na tyle. Akapit. Aha, speaking of "Hey Ya!" – poświęciłem aż dwa akapity "Hey Ya!" i czuję dyskomfort z tego powodu.
Erę, w którą przeznaczenie wcisnęło nasze istnienia, erę muzyki popularnej, pod względem muzycznym cechuje zdominowanie formatem piosenki i formatem płyty. Dla tej ery, SMiLE stanowi typ summy, kopca granicznego, wyciągu z doświadczeń pokoleń, message dla potomstwa (fajnie, że szata graficzna Nonesuch wymiata, nie będziemy mieli się czego wstydzić!). Ten czterdziestosiedmiominutowy cykl piosenkowy to jeden z najwybitniejszych albumów stworzonych przez ludzkość i jednocześnie osobliwy, irytujący paradoks. Gdyż pomyłką byłoby wtłaczanie SMiLE w ramy roku 2004, nie tylko z powodu obecności wspaniałych utworów wydanych przedtem oficjalnie w latach 1966-71, ale z litery pewnej zależności, z której nie wiem czy wszyscy zdają sobie sprawę. Otóż przykładanie Briana Wilsona do aktualnych zespołów rockowych to żart. Małe przedszkolaki plumkają na organkach Casio, aż przychodzi Wolfgang Amadeusz Mozart i rozpierdala towarzystwo. Nie postuluję tu sakralizacji bieżącego wcielenia Briana (na to zasłużyłby nagrywając z McCartneyem arcydzieło na "emeryten party", wspomnianym przez Mike'a tu, hi hi). Chodzi o to, że te kompozycje napisano w złotym okresie rocka, a na SMiLE właściwie funkcjonują one poza czasem. Normalny mózg przypuszczalnie nie przyswaja złożoności i bogactwa ich piękna. Kierkegaard cytowany w Noi Albinoi argumentował, że człowiek może się powiesić albo się nie powiesić. Czekało się pół życia w świadomości kulturowego braku, i tak kalkuluję, że gdybym się powiesił w sierpniu załóżmy, to nie poznałbym nigdy przypieczętowanego SMiLE. Więc "ile w plecy?", zapytacie. A odpowiedź równa się: nieskończoność.