
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Kero Kero Bonito znudzili się już okołopcmusicową stylistyką i podążają w zupełnie nowym kierunku. Teraz oferują coś na kształt sacharynowego post-punku. O kurcze, o kurde, dałem się podejść.
Trochę imponuję mi to, jak łatwo i efektownie ten zespół odciął pępowinę od swojego pcmusicowego matecznika i podążył otwartą drogą do mojego serca. W przybrudzonym, cardginasowo-jpopowym "The Open Road" Kerowcy ani na moment nie zbaczają z pożądanego przeze mnie kierunku i poptymistyczna chwała im za to.
Czasami mam wrażenie, że Kero to najfajniejszy zespół na świecie, szczególnie po ostatnim koncercie w ramach gdańskiego Soundrive. Jednak w studiu to zupełnie inny band niż na żywo, bardziej wysublimowany i nastawiony na ładne melodię. To ich duży atut, bo zamiast jednego KKB, mam dwa. Pierwszy punkowy, drugi indie-popowy z domieszką elektroniki i azjatyckich wpływów.
KKB wrzucili wczoraj z zaskoku świeżą EP-kę, więc piszę o niej już dziś, bo to jeden z moich ulubionych nowych zespołów. W porównaniu z ich ostatnimi nagraniami niewiele jest na tym wydawnictwie gitar, a już w szczególności w utworze "The River". Jego closer brzmi bardziej jak skrzyżowanie smutnego italo Sally Shapiro z dokonaniami Pet Shop Boys. Tak że nie ma możliwości, żebym mógł nim wzgardzić.
No takiego Quebo to ja szanuję. Doprawdy, trudno nie zakochać się na zabój w tym poskręcanym niczym laseczki wanilii indie-sophisti-popie. Zadurzony po uszy DeMarco ma w rękach wykwintne, soft-rockowe Top(s)y.
Ziomuś z Hoopsów wykręca bardzo przyzwoity, odprężający numer na solowym odcinku. Trochę Clientele, trochę Real Estate, trochę Yo La Tengo, trochę Beach Fossils, a trochę pogięło mnie z tym namecheckingiem.
Kanadyjczycy z Keys N Krates zmieniają nieco profil swojej działalności i odważnie wkraczają na popowe terytorium. Gruwiasty, ubasowiony podkład wzbogacony delikatnym, soulowym głosem Ambré Perkins przypomina o tych wszystkich epickich imprezach, na których nigdy nas już nie będzie. Nie pozostaje więc nic innego, jak zamontować dyskotekową kulę w pokoju.
Kaja Klimek: Po prostu ŚWIĘTE YES.
Niestety nowy album Cudiego okazał się dla mnie pewnego rodzaju rozczarowaniem, oczywiście jest to płyta na niezłym poziomie, ale w porównaniu z Pushą T i Westem to druga liga. Niemniej i na KSG są utwory, które świecą własnym, oryginalnym blaskiem na nieboskłonie dzisiejszego rapu. Szczególnie minimalistyczne, nokturnowe nagranie tytułowe zasługuje tu na słowa pochwały. Zawsze gdy wrzucam tego psychodelika, to widzę martwych ludzi i nie mam nic przeciwko.
Rycerzyki (Maciek Pitala): Specyficzny puls i lekko akwatyczny klimat tej delikatnej i zwiewnej piosenki sugerują, że być może mamy tu do czynienia raczej z jakimś zaginionym (i szczęśliwie odnalezionym) nagraniem Stereolab, niż z utworem długowłosych rekonstruktorów psychodelicznego rocka. Z oczywistych względów nie mam pojęcia o czym chłopcy śpiewają, ale wyobrażam sobie, że to z pewnością musi być coś o jakimś shintoistycznym bogu, który postanowił czmychnąć na chwilę ze swojej świątyni i wybrał się do łaźni, a podczas kąpieli nucił sobie wesoło linię basu z tego kawałka. Wcale mnie to nie dziwi.